2. Do trzech zliczyć

O trójpodziale władzy mówiliśmy i wykrzykiwaliśmy przez ostatnie 7 lat sporo. Na myśli mieliśmy jednak zawsze tylko sądy i władzę polityczną, a to przecież trójki nie czyni – co jakoś do głowy przez te długie 7 lat nie przyszło właściwie nikomu. Trochę to dziwne. Mówiliśmy trzy, a zliczyć umieliśmy najwyraźniej tylko do dwóch, a przecież mamy się za rozumną elitę. Jak nie patrzeć, trójpodziału władzy w III RP nie było nigdy. Gdyby był, historia ostatnich lat wyglądałaby zdecydowanie inaczej i bez wątpliwości lepiej. Może czas nauczyć się liczyć do trzech.

W klasycznym monteskiuszowskim modelu władza polityczna jest podzielona. Władza wykonawcza i prawodawcza są osobne – i nie tyle kontrolują się wzajemnie, co przede wszystkim ta druga kontroluje pierwszą. Trójpodział władzy obiecuje Art. 10. naszej konstytucji, ale kolejne artykuły tej obietnicy już nie wypełniają. Monteskiusz „O duchu praw” pisał tak:

Kiedy w jednej i tej samej osobie lub w jednym i tym samym ciele władza prawodawcza zespolona jest z wykonawczą, nie ma wolności, ponieważ można się lękać, aby ten sam monarcha albo ten sam senat nie stanowił tyrańskich praw, które będzie tyrańsko wykonywał.

Oczywistość. W rzeczywistym trójpodziale przede wszystkim nie da się w prosty sposób wziąć całej podzielonej władzy w jednych wyborach. Obie pochodzą z innego klucza, wybiera się je inaczej i np. w innych terminach. Tak jest choćby w USA, gdzie prezydent ma całą władzę wykonawczą, a obie izby parlamentu są czymś politycznie zupełnie innym, a w dodatku Kongres i Senat wybierany jest zawsze tylko w części – by gwałtowność politycznej zmiany osłabić dodatkowo. System niemal wymusza tam trudne kohabitacje – zapobiegając politycznej jednolitości podstawowych organów władzy. Prezydent i większość w kongresie miewają inne polityczne barwy i to właśnie ta sytuacja jest w USA stanem normalnym, do którego wszyscy przywykli. Konflikt – zgodnie ze starym pomysłem Jacka Kuronia – rozgrywa się w instytucjach demokracji, które od tego właśnie są, konflikt nie jest niczym niezwykłym i niczym niszczącym. Przeciwnie, daje demokracji życie. W tak urządzonym państwie Kaczyński nie byłby w stanie dokonać zamachu kilkoma decyzjami już w jesienno-zimowym sezonie 2015/16.

 

„Wiadomość w butelce”

Mowa jest zatem o tym z „bezpieczników demokracji”, który byłby bez wątpienia skuteczny. Z natury bezpieczników, o ich braku lub wadach dowiadujemy się jednak zawsze za późno. Polski kryzys demokracji być może jest szczególny, a z pewnością dał się nam we znaki bardziej niż wielu innym krajom. Łatwo pomyśleć, że stało się tak dlatego, że jesteśmy demokracją młodą, a jako społeczeństwo nieporównanie dłużej przystosowywaliśmy się do patologii życia w niewoli niż uczyliśmy się trudnej kultury solidarnej odpowiedzialności za dobro wspólne, wzajemną wolność i demokrację. Jednak natura tego kryzysu jest uniwersalna i specyficzne polskie słabości jej nie wyjaśniają. Kryzys objawia się wszędzie. Dość wspomnieć Brexit i Trumpa – przypadki, które zdarzyły się w kolebkach demokracji, a nie gdzieś w dzikiej tajdze niedawnego bloku sowieckiego.

Paradoksalnie w naszej dzikiej tajdze o kryzysie wiemy więcej niż o nim wiedzą na cywilizowanych europejskich salonach, właśnie z powodu słabości naszej demokracji – bo to nasze państwo się rozpada, patrzymy na to codziennie, mamy więc doświadczenia, których inni (jeszcze?) nie mają.

Klasyczny trójpodział uchodzi tymczasem za anachronizm, mówi się o nim rzadko i mało, a przy tym istotnie w niewielu demokratycznych krajach da się go wyraźnie zobaczyć i niemal nigdzie nie występuje w czystej formie. Osławione checks and balances dotyczą sądów i spraw odświętnie zasadniczych, wymagających tylko z rzadka interwencji ombudsmanów lub trybunałów w sprawach wprawdzie wielkiej wagi, ale o minimalnym znaczeniu dla politycznej codzienności. Polityczna praktyka i polityczne interesy nauczyły się omijać te problemy i tylko za sprawą ofensywy prawaków one odżywają, nabierając znaczenia tak podstawowego, jak się o tym mogły przekonać kobiety w Polsce. W normalnej sytuacji liberałowie oczywiście kiwają głowami na gadanie o podstawowych wartościach i równie podstawowych zasadach ustroju – ale ich szklane oczy wyrażają znudzenie. Ich polityka i ich pasje są zupełnie gdzie indziej.

Polskie doświadczenie mogłoby więc być przestrogą dla innych – mogłoby, gdybyśmy sami uświadomili sobie skądinąd oczywiste znaczenie trójpodziału. Przewrót nie byłby możliwy, gdyby władzę w Polsce podzielono – powtarzam to tu już po raz trzeci, bo tych powtórzeń nigdy dość. „Wiadomość w butelce” dotyczy więc twardego i bardzo oczywistego doświadczenia rzeczywistości polskiego kryzysu, którego przyczyny są uniwersalne i przebieg też będzie taki wszędzie, jeśli zabraknie podstawowych zabezpieczeń. Nikt w Polsce o trójpodziale jednak nie rozmawia, choć samo słowo nie schodzi nam z ust, więc prawdopodobnie nikt o nim również serio nie myśli. I nie jesteśmy w tym odosobnieni.

Kiedy np. w napięciu patrzyliśmy na ostatnie wybory prezydenckie i parlamentarne we Francji, widzieliśmy pełne niepokoju komentarze o większości parlamentarnej wyłaniającej się z obozu opozycyjnego w stosunku do prezydenta Macrona. Tym bardziej „wiadomość w butelce” z Polski do Francji i innych krajów Zachodu jest pilnie potrzebna. Oto bowiem zachodnie elity wyrażają niepokój z powodu nie czego innego, jak właśnie podzielonej władzy. Jak Kaczyńskiego, ich również dopadł „imposybilizm”.

 

Uniwersalna polaryzacja

Nawet zatem tam, gdzie – jak we Francji – system prezydencki w naturalny sposób zapewnia niezależność obu władz i gdzie opozycja parlamentu i prezydenta jest wprost realizacją fundamentalnej idei trójpodziału, spolaryzowanej opinii publicznej zależy na tym, by władzę brać w całości. Pełnej władzy przeciwników się boimy. Naszą władzę akceptujemy i o jej kontrolę nie dbamy. Chcemy ją wziąć całą. Wrogom na pohybel.

To katastrofalny błąd. Tadeusz Mazowiecki mawiał, że konstytucję pisze się dla politycznych przeciwników – wiedząc, że oni z niej skwapliwie skorzystają. Skutkiem całej władzy w rękach liberałów będzie pewnego dnia cała władza w rękach wrogów liberalizmu. Liberalna wszechwładza (to oksymoron, wiem, ale liczyć nadal umiemy tylko do dwóch) będzie kiedyś legitymizować i uzasadniać autorytaryzm populistów. To jest nasze doświadczenie, nie żadna teoria.
– Jak pan sobie wygra wybory, to będzie pan decydował – mówił swego czasu marszałek Stefan Niesiołowski, wyłączając mikrofon posłowi z PiS.
– Mówisz, masz – zdaje się dzisiaj odpowiadać mu Elżbieta Witek, wyłączając mikrofon opozycji. W interesie rządu. I wprost w imieniu rządu. Bez próby udawania niezależności.

 

Ręka rękę myje

Brak podziału władzy jest również jedną z istotnych – choć niedostrzeganych – przyczyn kryzysu zaufania do instytucji demokracji. W Polsce o polityce mówimy często „ręka rękę myje”. Nie bez powodów. One dotyczą nie tylko np. języka „zaklętych rewirów” z nagrań kelnerów z Sowy i Przyjaciół, ale również konstytucyjnej rzeczywistości. Jeśli w oczach Polaków złodziei z jednej ekipy zastępują w wyniku politycznej zmiany złodzieje z innej – i tylko taki jest sens politycznej zmiany w wyborach – to skuteczną odpowiedzią na tak przeżywany kryzys jest właśnie czytelny trójpodział. Zinstytucjonalizowana, wyraźna i stała konkurencja pomiędzy różnymi ośrodkami demokratycznej władzy.

W Polsce parlament – obie jego izby – wybiera się równocześnie w całości. Model ustroju mamy przy tym gabinetowy, więc rząd jest emanacją politycznej większości parlamentarnej, co nie tylko wyklucza kontrolę, ale w praktyce sprowadza parlament do roli kontrolowanego zaplecza rządu. To wprawdzie PiS uczynił z parlamentu bezwolną maszynkę do głosowania rządowych ustaw, ale to tylko prostacka puenta procesu, który w Polsce trwał od dawna i bynajmniej nie jest pisowskim wynalazkiem. PiS jest tylko autorem groteskowych bareizmów ostatnich lat – to nie Kaczyński wygumkował ten bok trójkąta. Nie musiał. Nigdy go nie było.  

W toku procesu degradacji parlamentu stała się rzecz kolejna, być może donioślejsza, choć uświadamiana jeszcze rzadziej: prawo zmieniło znaczenie i funkcje, nie wyznacza już granic dopuszczalnej polityki rządu – działającego swobodnie w jego ramach. Zdegradowane przepisy prawa są zamiast tego wyrazem i narzędziem tej polityki.

Przyzwyczailiśmy się i uważamy to za oczywistość, nie wyobrażając sobie alternatywy. Politykę – czy jest to polityka „ciepłej wody w kranie”, czy „wstawania z kolan” – robi się za pomocą mnóstwa ustaw. To powódź, która – prawdopodobnie – powinna być cała co najwyżej rozporządzeniami. Legalnymi tylko wówczas, kiedy są zgodne z ustawowymi granicami narzuconymi rządzącym przez stanowiących prawo reprezentantów rządzonych – a nie zatwierdzone przez partyjne zaplecze aktualnej władzy. Parlament strzegący swej osobnej roli i autonomicznej siły nowelizowałby prawo rzadko i tylko w wyjątkowych okazjach. Dla poważnych ustaw poważnego parlamentu trzeba by było ważnego powodu i poważnej, ogólnonarodowej debaty. Również tylko w wyjątkowych okazjach parlament ingerowałby w realizowaną rozporządzeniami politykę rządu. W okazjach wyjątkowych, a jednak częstszych i innych niż prezydenckie weta. Zawsze wtedy, gdy dochodzi do nadużycia ze strony służb, do aktów korupcji i nepotyzmu, do zagrożenia praw obywatelskich, bezpieczeństwa socjalnego, bezpieczeństwa budżetu czy bezpieczeństwa w ogóle. I zawsze, gdy realne działania mijają się z deklarowanymi (nie tylko w kampanii) celami.

 

Konstytucja i strach

Możliwych w Polsce rozwiązań da się pomyśleć wiele i rozciągają się one pomiędzy dwoma biegunowymi modelami. Jednym z nich jest władza prezydencka – za którą opowiadała się ćwierć wieku temu prawica (z grubsza ta sama, co dziś), sprzeciwiając się obecnej konstytucji. Czy model prezydencki nam odpowiada, czy nie – podział władzy umożliwia. Śmiem więc twierdzić przy całej własnej niechęci do pomysłu silnego prezydenckiego centrum, że tworzy ono model lepszy od tego, który na naszych oczach tak srodze zawiódł i legł w gruzach. Na drugim biegunie znajdują się jednak inne rozwiązania – i one z grubsza mieszczą się w obecnym modelu. Możliwe jest więc np. wzmocnienie uprawnień Senatu i choćby przesunięcie jego kadencji w stosunku do Sejmu – wtedy senacka kontrola wyłanianego przez Sejm rządu byłaby w ogóle do pomyślenia. Drobiazg, ale istotnie zmieniający reguły gry.

Rodzi to wszystko oczywisty i wielki kłopot – każda z tego rodzaju zmian wymaga zmiany konstytucji. I to w czasie, kiedy konstytucji trzeba przede wszystkim bronić. Oraz w sytuacji bezwzględnej wojny, która uniemożliwia konsensus, a nawet jakikolwiek kompromis – niezbędnie potrzebny, by konstytucja stała się paktem wszystkich wojujących stron, wyznaczającym reguły również dla konfliktów. Reguły, których wszyscy będą przestrzegać i których nikt nie śmie kwestionować – jak nie kwestionuje się zasad zachowania przy stole. Albo jak śmiertelni wrogowie potrafili przestrzegać tego samego rycerskiego kodeksu.

Tak, tak – już słyszę głosy o ludziach bez honoru, którzy żadnych kodeksów nie przestrzegają, a każdy stół po prostu wywrócą, bekając przy tym donośnie ku wyraźnej uciesze nieokrzesanej gawiedzi. Ten kłopot znam – śmiem twierdzić, że z racji specyficznych doświadczeń znam go lepiej niż większość polskich liberałów. Wiem jednak także, że nadzieje na zepchnięcie dzikiego tłumu prawaków poza margines życia publicznego są i płonne, i sprzeczne z fundamentalnymi zasadami demokracji. Mam również wiele dowodów, że rozmowa jest możliwa, choć jest rzeczywiście piekielnie trudna.

Przede wszystkim jest najważniejszym, największym i najpilniejszym z polskich wyzwań. Polityczną polaryzacją żyjemy po obu stronach polskiej wojny, emocjonuje nas ona i przede wszystkim po obu stronach w równym stopniu znajdujemy w niej potwierdzenie własnej tożsamości – a właśnie to jest towarem pierwszej potrzebny dla nas wszystkich. Nie żadne 500 Plus ani nie rządy prawa. Tożsamość. Dziś zdefiniowana konfliktem. Przełamać potrzebę i logikę polaryzacji jest z tego powodu niezwykle trudno. Ale innym skutkiem wojennej sytuacji jest lęk towarzyszący zawsze wyborom. Boimy się wrogów przejmujących władzę. Prawacy boją się, że liberałowie zgotują im rządy „genderyzmu” oraz „Holokaust nienarodzonych dzieci”, lewacy natomiast – że ich spalą na stosie rozmaici Czarnkowie.

Konstytucyjny pakt – a zwłaszcza realny trójpodział władzy – buduje państwo, w którym nikt wyniku wyborów obawiać się już nie musi. To może być oferta, której zalety dostrzeżemy i która sprawi wreszcie, że nie konserwatywne deklaracje PSL i PL2050, ale stabilne rozwiązania systemowe przyciągną sympatię części dotychczasowych wyborców PiS, zyskując dla demokracji przychylność stabilnej większości i rzeczywiście marginalizując wojujących radykałów.

Niestety tej potrzebie bezpieczeństwa musi towarzyszyć po obu stronach społeczny sprzeciw wobec generałów w tej wojnie, bo oni żyją z naszego budowanego w konflikcie poczucia tożsamości. To w ich rękach znajdują się plemienne totemy. O potrzebie reformy ustroju nie ma zatem sensu rozmawiać z politykami. Politykom ustrój muszą zdefiniować obywatele.

Łatwo powiedzieć. Jak to zrobić? To już jest mniej oczywiste.

 

Zacznijmy od Paktu Senackiego

Nie takiego jak w 2019 roku, kiedy trzy partie podzieliły się między sobą okręgami i tylko jedna z nich wystawiała w każdym z nich kandydata, co odbierało ich wyborcom rzeczywisty wybór. Nie takiego także, by po prostu odebrać większość PiS, choć to rzecz jasna ważne zadanie i spora wartość sama w sobie. Istotną treścią Paktu Senackiego muszą być jego sygnatariusze. Zawrzeć go muszą nie czterej partyjni liderzy, ale rządzeni ze swymi chcącymi ich poparcia reprezentantami. Pacta Conventa.

W kadencji po PiS do wykonania będą ważne zadania, a w sferze ustrojowej trójpodział władzy jest najważniejszym z nich i jednym z najtrudniejszych.

Zacznijmy od zmiany charakteru Senatu. Niech reprezentuje inny klucz i zgodnie ze swą pierwotnie zakładaną rolą niech będzie ponad partyjną rywalizacją. Zrobić się to da na dwa sposoby:

    1. Nie pozwolić na partyjny dyktat i wyłonić wspólnego kandydata spośród kandydatów partii i innych środowisk demokratycznie – na jeden z wielu możliwych sposobów: od otwartych prawyborów poczynając, a kończąc na publicznych wysłuchaniach przed audytorium, które wskaże kandydata właściwego i którego głos będzie wiążący. Sam taki proces zwiąże przyszłych senatorów z wyborcami, a nie tylko z własną partyjną centralą.
    2. Zgłosić do wyborów bezpartyjnych kandydatów środowisk obywatelskich oraz samorządowych.

Oba te sposoby da się zastosować łącznie. Nie da się liczyć na inicjatywę partii w tej sprawie, wiem to z długoletnich doświadczeń nie tylko własnych zderzeń z arogancją partyjnych aparatów, ale również z doświadczeń innych, znacznie ode mnie grzeczniejszych i próbujących dyplomacji zamiast otwartego sprzeciwu.

Program obywatelskiego, ponadpartyjnego Senatu musi być inicjatywą środowisk obywatelskich. Mowa tu o regułach gry, którym trzeba będzie podporządkować politykę. Tego nie da się i nie wolno powierzać politykom. Ten program musi wyłonić się z obywatelskiej debaty towarzyszącej wyłonieniu kandydatów na Senatorów RP. To na nich spocznie odpowiedzialność za praworządny ład reformy zniszczonego państwa. Ta odpowiedzialność jest zbyt wielka, by dało się ją powierzyć kuluarowym negocjacjom czwórki partyjnych liderów. Tu trzeba realnej społecznej legitymacji.

Piszę to licząc na media i ruchy obywatelskie. Już do Senatu kandydowałem. Znowu będę. Wolałbym tym razem nie iść sam. Pakt Senacki musi być częścią społecznego kontraktu zawartego przez rządzonych z ich idącymi po władzę reprezentantami.

 

Nagłówkowy obraz — Raczkowski i Matejko

O autorze

6 thoughts on “2. Do trzech zliczyć

  1. Dobry tekst o trójpodziale władzy. Dobry tekst po miesiącach posuchy.

    Obawiam się jednak, że to klasyczny tekst bez czytelników. Zwłaszcza wśród tzw. „klasy” partyjno-medialnej i prawno-państwotwórczej. Bo ilu ten tekst będzie miał czytelników? 5-15-50? A ilu znajdzie dyskutantów? 5%-15%-50% z tego?

    Myśliciele mają w Polsce przerąbane. Cenzura tzw. „klasy” partyjno-medialnej w Polsce do dyskusji o istotnych sprawach nigdy nie dopuści.

    1. Cały cykl być może weźmie Wyborcza w ramach przygotowań do debaty, w której mają uczestniczyć także liderzy. Trochę science fiction, ale próbujemy.

      W następnym odcinku będzie o partiach — Pański ulubiony temat. Poprzedni — da się znaleźć w kolumnie obok — był o ograniczeniu władzy w ogóle. Kontraktem, jak Wielka Karta Swobód albo Pacta Conventa.

      Wspomniana debata ma służyć zawarciu takiego paktu z aspirującymi do objęcia władzy.

      1. Za dużo „być może” i „chyba”, jak na mój gust. A więc realnie i według wieloletnich doświadczeń „nic”.

        Szanując Pańskie przemyślenia muszę stwierdzić, że to tylko „politykowanie” i „publicystyka”. Moja definicja „publicystyki” sprowadza się do lubelskiego porzekadła „pierdolić bez sensu, jak chuj spod kredensu”.

        Zanim się Pan obrazi, to powiem, że takie teksty publicystyczne uważam za bezpłodne i bez sensu. Dużo sensowniejsze byłby zespołowe (obywatelsko-eksperckie) inicjatywy konkretnych ustaw, a nawet zmian Konstytucji, które by nakreślały ramy zmian ustrojowych gwarantujących bardziej niż dzisiejsze bezprawie zachowanie demokratycznego państwa prawa należącego do obywateli. Dzisiaj żyjemy w bublu prawnym, w którym pseudo-partie, w pseudo-demokracji przy pomocy pseudo-wyborów uprawiają faktyczną okupację polskiego państwa, które jest kolejną wersją „prywatnego chelwu partyjnych świń”. POPiS = poroniony bękart paktu Ribbentrop-Mołotow. Kontynuator idei przewodniej, niepodzielnej roli partii w narodzie. Kontynuator idei bolszewickiej i nazistowskiej.

        1. Żeby podkreślić różnicę między Panem a bydlakami z PiS-u, którzy gwałcą język polski, uniwersalną logikę i człowieczeństwo na co dzień, to dopowiem, że pańskie „pierdolenie bez sensu, jak chuj spod kredensu” lokuję bardziej w obszarach „rzucania grochu o ścianę” (dużo kulturalniejsze polskie powiedzonko) w przeciwieństwie do tych kurewskich i cynicznych pisowskich bredni. Ale w sumie, summa summarum, pisowcy osiągnęli swój cel. Ich publicystyka i pańska publicystyka jest w realu równo warta. Jest bezprzedmiotowa.

        2. Ależ absolutnie mnie nie obrażają takie sformułowania, proszę się nie martwić, choć nie wiem, co inni na to. Ten z kredensem należy do mojej ulubionej kategorii uruchamiających absurdalną wyobraźnię — spod kredensu?

          Od pisania projektów ustaw my się powstrzymujemy z mniej więcej świadomą premedytacją. Braliśmy udział w inicjatywie promującej projekt Iustitii — i to był wyjątek. Ale to dlatego, że próbowaliśmy skłonić całe to towarzystwo do myślenia nie w kategoriach sejmowej zamrażarki dziś i projektu do ew. realizacji po wygranych wyborach — tylko tu i teraz, bo naszym zdaniem okoliczności pozwalały aż tak pofantazjować. Okazało się, że jesteśmy w tym odosobnieni i cała reszta po prostu zaniosła suplikę do progu spodziewanego przyszłego zarządcy folwarku.

          W kwestii trójpodziału ja bym nie próbował rozstrzygać pomiędzy modelem prezydenckim (Francja, USA) korektą gabinetowego z osobnym Senatem o dużych uprawnieniach, czy czymś mieszanym (jak Niemcy). Wiem, że prawica kiedyś chciała systemu prezydenckiego, ale nigdy się nie dowiedziałem, co on miał dokładnie znaczyć i dzisiaj nie wiem, czy tego by nadal chcieli. Jeśli by chcieli uważam, że i trzeba, i można pogadać. Ale to właśnie jest rzecz do przegadania, tu zresztą — wydaje mi się — jest ileś możliwych niezłych rozwiązań. Ale przede wszystkim projektu przecież nie ogłosimy, żeby co właściwie? Donald Tusk go łaskawie rozważył, kiedy już weźmie władzę?

          Stąd myśl — dość słaba, bo już tyle razy się ze ścianą zderzyliśmy — żeby jednak spróbować kontraktu z okazji wyborów, żeby zaparkować kilka tego rodzaju problemów i projektów przy Senacie — obywatelskim. Włacznie z „trzecią izbą” zresztą — tą wyłanianą losowo jako reprezentatywna próba.

          O ustroju partii też nie chcieliśmy pisać projektów. Wydawało nam się — bardzo naiwnie, teraz wiemy, ale wtedy naprawdę nam się tak wydawało — że strategiczne argumenty na rzecz jednej listy stworzą presję na politykach, a sama procedura prawyborów po prostu demokratyzację stosunków w partiach spowoduje, skoro wprowadzi tę zmienną, której w Polce brakuje — związek polityka z wyborcami, a nie wyłącznie z partyjnym szefem. Ten temat nie jest już tak zakazany, jak był kilka lat temu. Będziemy próbować.

          Ludzie od nas będą też kandydować. Ok, trzeba robić swoje i walczyć, systematycznie poprawiając sytuację. Myślę jednak, że moje 15% było rekordowym i zaskakującym wynikiem (osiągniętym w połowie dzięki głosom wyborców Konfederacji, czego się powtórzyć łatwo nie da) — więcej nie zwojujemy. Więc to kandydowanie jest realistycznie, strategicznie patrząc próbą ustawienia tych naszych kilku procent w charakterze języczka u wagi. Te kilka procent może się okazać krytycznie ważne — może w ten sposób ów kontrakt wymusić się da. Sama w sobie idea kontraktu jest dla mnie wartością.

          Tak się tłumaczę, ale zgadzam się. Spod kredensu. Wydaje mi się, że próbowaliśmy wszystkiego. Jakiś efekt widzę. Za mały, żeby dożyć skutków, ale nie wiem, jak dałoby się to zrobić lepiej. Żaden projekt nie ma żadnych szans powodzenia bez mediów. Wielokrotnie tego doświadczyłem. Można pisać, gadać, wrzeszczeć, można się nawet podpalić, a red. Lis zapyta, „ilu was jest” i powie, że „jak was będzie 300 tys., to do was wyślę ekipę”…

  2. Wyraźnie widzę dotrzymanie słowa i krótszy tekst, no taki króciutki. A jaki przejrzysty!!!!!!!! Szkoda, że nie przeczytałam samej końcówki tekstu, bo i najważniejsza i zrozumiała. Więc po co było tyle pisać i jak zwykle zawile

Skomentuj Paweł Kasprzak Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Emeryt na niedzielę

Paweł Kasprzak jest jednym z pomysłodawców i założycieli ruchu Obywatele RP. Był także wydawcą i inicjatorem Obywateli.News. Po z górą pięciu latach aktywności w pełnym wymiarze godzin wycofał się z działalności z powodu sytuacji, w jakiej znalazła się jego rodzina. Kasprzak jest znany z kilku rzeczy, w tym z publicystki, w której próbował programowo szukać dróg „zbawienia Ojczyzny”. Sam nazywał to waleniem głową w mur – „walił” zresztą nie tylko tekstami, ale też innego rodzaju aktywnością. Dziś Kasprzak twierdzi, że z „kanapy emeryta” rzeczywistość wygląda nieco inaczej. Czy lepiej? Zobaczymy. Kasprzak obiecuje starać się pisać krócej, choć zastrzega, że za efekt nie ręczy. Co tydzień tekst, skoro nie udało mu się utrzymać cyklu codziennych komentarzy wideo.

Wiadomość w butelce: „Save Your Souls”

Żyjemy w takiej części świata, którą wkrótce być może Europejczycy oznaczą na mapach, jak to kiedyś robili Rzymianie: „tu żyją lwy”. Istotnie, jest ich tu pełno i są groźne. Zanim nas zjedzą, wiadomość w butelce, którą ktoś być może znajdzie: lwy żyją wszędzie, uważajcie.

Czytaj

Z wizytą na antypodach albo podróż do wnętrza bestii

Pytania, które zadają sobie dokonujący apostazji katolicy oraz te, które im często zadajemy – jak możecie wspierać ten zinstytucjonalizowany skandal własną obecnością – są jak najbardziej zasadne. Tak bardzo zasadne, że szczerze współczuję ich adresatom, bo wiem, że żadna dobra odpowiedź nie istnieje. Albo jest skrajnie trudna. Nie da się więc – co więcej, nie powinno się próbować – oddzielić uczciwego myślenia o świeckim państwie od tego kontekstu, czasem przecież krwawego w najdosłowniejszym sensie. Niemniej demokracja np. prawo głosu daje każdemu.

Czytaj

Demony i gotowość na nie

Pewien jestem tego przede wszystkim, że to są ważne sprawy. Że trzeba o nich poważnie rozmawiać. Twardo. Bo cena będzie też twarda. Twardsza niż wszystkie inwektywy latające w obie strony w kolejnej facebookowej awanturze aktywistów…

Czytaj

5. „Ludzie tacy jak my”. Demokracja 2.0

Alienacja klasy politycznej jest faktem, a nie mitem propagowanym przez wyznawców spiskowych teorii – choć to niekoniecznie zła wola i powszechny cynizm leży u jej źródeł, a często po prostu prawa społecznej psychologii i naturalny bezwład ewolucji systemu. Korekty znanego nam dziś systemu politycznej reprezentacji, jak te sygnalizowane już w tym cyklu, są konieczne, ale nie wystarczą. Trzeba szukać nowych rozwiązań.Alienacja klasy politycznej jest faktem, a nie mitem propagowanym przez wyznawców spiskowych teorii – choć to niekoniecznie zła wola i powszechny cynizm leży u jej źródeł, a często po prostu prawa społecznej psychologii i naturalny bezwład ewolucji systemu. Korekty znanego nam dziś systemu politycznej reprezentacji, jak te sygnalizowane już w tym cyklu, są konieczne, ale nie wystarczą. Trzeba szukać nowych rozwiązań. Nie wolno po prostu bronić starego porządku. Zwolennicy ancien regime’u w czasach Wielkiej Rewolucji mieli powody lepsze niż my dzisiaj, by bronić ładu, cywilizacji i zwykłej przyzwoitości przed barbarzyńskim, zbuntowanym ludem. Ich tragiczny los nie na tym polegał, że trafili na szafot – nie mieli historycznej racji.

Czytaj

4. Media i sztandary

Wypada powiedzieć wyraźnie, że w kryzysie polskiej demokracji zawiodły również media, nie tylko instytucje demokracji. W bardzo czytelny sposób wyborcy PiS odrzucili w 2015 roku nie tylko ówczesne elity polityczne, ale także związane z nimi – jak nie bez racji sądzono – media ówczesnego głównego nurtu. Ważne byłoby w takim razie zastanowić się, czy dzisiejszym naszym problemem jest TVP obsadzona ludźmi rządzącej partii i wystarczy w związku z tym po prostu wymiana kadr, czy może chodzi o wady strukturalne, które umożliwiły tak łatwe przejęcie mediów publicznych i zamienienie ich machinę propagandy rządzącej partii. Czy w modelu i faktycznym funkcjonowaniu mediów – nie tylko publicznych, ale również prywatnych sprzed 2015 roku – nie da się znaleźć źródeł choroby tak wyraźnie widocznej dzisiaj i na czym dokładnie ta choroba polega.

Czytaj

Sondaże i nadzieje

276 i 305 mandatów oraz – co ważniejsze – wymagane dla nich co najmniej 50 lub 60% poparcia. Trzeba przede wszystkim wiedzieć, że to kompletnie nierealne nie tylko w świetle bieżących i dających się wyobrazić sondaży, ale w logice polityki, którą uprawia się w Polsce. W historii III RP żaden taki wynik nie zdarzył się nigdy od czasu pamiętnego 4 czerwca 1989 roku, kiedy kandydaci Komitetu Obywatelskiego „S” uzyskiwali poparcie od 60 do 80%. Nigdy potem nic podobnego się nie zdarzyło. Nigdy nikomu – choć wiele przeszliśmy. Pomyślmy o tym przez chwilę. Cud nie zdarzy się więc i tym razem, bo w świecie polityki jaką znamy to nie jest możliwe.

Czytaj

3. Wyborcza wojna książąt i wasali

Zamachu na rządy prawa dokonuje w Polsce partia wodzowska, o autorytarnej strukturze, skrajnie niedemokratycznym statucie i praktyce funkcjonowania koncentrującej wszystkie decyzje w rękach lidera. To nie jest przypadek. Poczynania Kaczyńskiego nie byłyby możliwe w partii prawdziwie demokratycznej. Prawny zakaz ubiegania się o władzę w wyborach organizacji nieprzestrzegających zasad demokracji w relacjach wewnętrznych byłby zatem kolejnym z tym bezpieczników demokracji, który mógłby skutecznie zapobiec polskiemu kryzysowi. To jeden z twardych wniosków z polskich doświadczeń kryzysu.

Czytaj

1. Granice władzy i Przemysław Czarnek

Ograniczenie rządzących, kimkolwiek by byli i jakkolwiek byliby wyłaniani – czy pochodzą z wyborów, zamachu stanu lub obcej interwencji, jak to się zdarzyło w Niemczech i Japonii po II Wojnie, kiedy władzę i jej nowy porządek zainstalowali tam zwycięzcy alianci, czy są np. dziedziczni – ma dla demokracji znaczenie ważniejsze niż sam demokratyczny wybór. Historycznie to ono było pierwsze. To od niego rozpoczął się ład, który w zachodnim świecie uznajemy za cywilizowany i oczywisty. Zasada ograniczenia rządzących świadomą wolą rządzonych jest najważniejszą i pierwotną cechą liberalizmu, znacznie starszą od samego tego pojęcia. W Anglii wywodzi się ona od Wielkiej Karty Swobód, więc z początków XIII w. We Francji to Oświecenie, Deklaracja Praw Człowieka i Obywatela, zatem późny wiek XVIII. W Polsce – rzadko o tym pamiętamy – to tradycja Odrodzenia i Reformacji, Artykuły Henrykowskie i Pacta Conventa, wiek XVI.

Czytaj

Cud nad Dnieprem

W miejsce zrozumiałej egzaltacji, która dzisiaj dominuje, kiedy patrzymy na bombardowane miasta, śmierć, cierpienie i bohaterstwo, warto zdawać sobie sprawę z rzeczywistości. Jeśli Putin zmiażdży Ukrainę, przyszłość Europy i świata będzie zupełnie inna niż jeśli Ukraina się obroni. To w tym i tylko w tym kontekście zdania Stoltenberga, Blinkena i decyzje Zachodu znaczą w ogóle cokolwiek.

Czytaj

Kraj sekt

Chodzi mi o to, by na wspólnej liście znaleźli się np. zwolennicy uwolnienia aborcji i przeciwnicy. By się na niej znaleźli głosami ludzi, którzy właśnie na te rzeczy głosują. By nie pozwolić zepchnąć pod dywan rozwiązania tego konfliktu, tylko, by go wreszcie rozwiązać. By ten konflikt i wiele innych przenieść do instytucji demokracji i uczynić przedmiotem sporu, który jest treścią polityki i treścią demokracji – a nie plemiennej wojny, bo jej efektem jest wyłącznie nienawiść i zniszczenie. Git? Dla mnie git. Gotów byłem za to wypruwać bebechy.

Czytaj

Do wyborców PL 2050 i do wyborców lewicy

Nie proponuję Wam głosowania na Tuska. Lewicowcom nie sugeruję głosowania na Hołownię. Proponuję wspólną listę Lewicy, PO i PL 2050 oraz wszystkich pozostałych wyłonioną również Waszymi głosami w otwartych, międzypartyjnych prawyborach – po to, by właśnie dać Wam możliwość głosowania na swoich.

Czytaj

Do tanga trzeba nie tylko dwojga – ktoś musi je najpierw zagrać

Namawiam Monikę Płatek do kandydowania w imię dokładnie tych samych racji o Ojczyźnie w potrzebie, które tak dobitnie wymieniła, wzywając do jedności i wspólnej listy opozycji. Jeśli mam sobie naprawdę wyobrazić wspólną listę ruchu demokratów idących po zwycięstwo, to nijak nie widzę listy warszawskiej albo warszawskich kandydatów do Senatu, bez dr hab. Moniki Płatek, prof. Uniwersytetu Warszawskiego, wybitnej prawniczki, karnistki, obrończyni praw człowieka bezwzględnie w każdych, nawet najtrudniejszych okolicznościach. Obywatelki, której pryncypialnej niezgody na żadną „drogę na skróty” i na żadne obejścia zasad prawa w imię bieżącej potrzeby jestem absolutnie pewny, bo ją wielokrotnie widziałem. Monika Płatek pisze dzisiaj „albo jedna lista, albo nie liczcie na nasze głosy”. Ja napiszę, że albo na wspólnej liście będą ludzie jak ona, albo ta lista będzie niewiele warta i głosów nie zdobędzie. Mam za sobą jedną nieśmiałą osobistą próbę przekonania jej do tego – dzisiaj bezczelnie pozwalam sobie namawiać ją publicznie. Akurat ja mam prawo – w ramach rewanżu. Trudno mi nie skorzystać z tego przywileju.

Czytaj

Wbrew optymizmowi przyszłych sondaży postawa opozycji gwarantuje klęskę

Większość konstytucyjną mielibyśmy gdyby PiS dostał 27%, a Konfederacja 10%. Taki wynik jest dzisiaj prawdopodobny. Jednak do tego szczęścia potrzeba jeszcze pozostałych 63% dla opozycji — najlepiej idącej jednym blokiem. To zaś scenariusz political fiction. Jak to jest możliwe i czy da się z tym jakoś sobie poradzić? Ten największy dziś problem nie będzie politycznie komentowany.

Czytaj

Patrzcie w górę – bo znowu przegramy!

Chodzi o szacunek dla faktów, dla logiki, o chęć ustalenia jednak prawdy, a nie trendów w ponowoczesnym płynnym chaosie. To fundamentalnie ważne. Ważniejsze nawet niż te wybory, które nas znowu czekają. Rozpada się nie tylko Polska, ale cywilizacja w ogóle.

Czytaj

Moja pierwsza wojna

Mam ileś wspomnień kombatanta. I mam zawsze mieszane odczucia, bo te kombatanckie wspomnienia są mocno fałszem podszyte i wszystkie one razem składają się na obraz historii kompletnie zafałszowany – i tylko trochę ten fałsz wynika z „polityki historycznej”, a o wiele bardziej z naszych kompleksów.

Czytaj

Aborcja i władza

Senat jest „nasz”, demokratyczny. Mamy w nim 24 kobiety, w tym 9 z PiS. I choć parytetowe proporcje po naszej stronie wyglądają zdecydowanie lepiej, to jednak wcale nie wyglądają dobrze i nawet w „naszej połówce” trudno byłoby wskazać jakąś większość „progresywistów” skłonnych do „otwarcia” w sprawie aborcji. Naprawdę uważamy, że oni mają większe prawo decydować o aborcji niż nasz nadużywający alkoholu, nieokrzesany sąsiad w poplamionej żonobijce, głosujący w referendum? Patrzę na Senat i bardzo wątpię. Która z aktywistek OSK zdecydowałaby się powierzyć rozstrzygnięcie sprawy aborcji tej jego połówce, która jest „nasza”? Skąd nadzieja, że po kolejnych wyborach cokolwiek pod tym względem będzie lepiej? Nieporównanie ważniejsze pytanie ogólne – czy dobre państwo naprawdę na tym polega, że w Senacie są zawsze ci, którzy tam naszym zdaniem powinni być? Wyborcy PiS tak właśnie sądzą. Szli do wyborów w 2015 roku, żeby odsunąć „złodziei z PO”. Efekt znamy, ale wyborcy PiS nadal wierzą, że „swoi” są lepsi od „obcych”, nawet jeśli kradną tak samo albo bardziej. Może więc dobre państwo, to po prostu takie, w którym sprawy naprawdę ważne nie zależą od tego, kto akurat rządzi?

Czytaj

Kiedy już PiS upadnie

Wbrew naszym własnym notorycznym deklaracjom i wbrew zdaniu Tuska, że do zła nie wolno się przyzwyczaić – przyzwyczaić powinniśmy się już dawno. Tusk wrócił, notowania PiS leciały w dół, sondaże od dawna dawały i wciąż dają zwycięstwo opozycji, tym razem niezależnie od tego, ile list wystawi. Jakoś nie było słychać okrzyków triumfu, prawda? Dziwne? Z pewnością dziwić powinno, ale nikogo nie zdziwiło. Dziwaczność wczorajszej sytuacji dobrze wyjaśnił stan dzisiejszy. Dzisiaj jest mianowicie jasne, dlaczego postulat przedterminowych wyborów w warunkach „wojny hybrydowej” byłby szaleństwem. A referendum w sprawie UE? Też?

Czytaj

#MeToo

W mojej pamięci i mojej dzisiejszej ocenie problem w tym konkretnym przypadku Maćka Zięby, którego zapamiętałem jako człowieka po prostu niezwykle dobrego, polega właśnie na tym, jak tak straszna rzecz mogła się zdarzyć komuś tak porządnemu. Bo to, że się notorycznie zdarza szujom i marnym głupkom, jak Jankowski albo Dziwisz czy Jędraszewski, jest akurat bardzo łatwo zrozumiałe i wobec tego niewarte uwagi.

Czytaj

Ach, jacy my wszyscy niewinni…

Z piedestału strącany jest właśnie kolejny duchowny autorytet. Ojciec Maciej Zięba. Był dla mnie i autorytetem, i przyjacielem. Cóż, nie będę miał przyjaciela na piedestale. Ale przyjaźń zachowam. Niniejsze jest więc dla mnie niemal prywatą. Zachowam też jednak i zamierzam wyrazić przekonanie, że Maciek był porządnym, mądrym i wartościowym człowiekiem. Który dopuścił się zła. Niejasna deklaracja w czasach zmagań o fundamentalną prostotę prawdy i fałszu, dobra i zła? Przeciwnie – bardzo jasna.

Czytaj

Nie o taką Polskę…

Przy całym własnym krytycyzmie, ostrym niemal na granicy depresji, najzupełniej poważnie uważam konflikt z PiS za właściwie wygrany. Myślę, że to jest trzeźwa ocena, a nie pijana wizja. PiS zmierza ku zderzeniu z kolejnym murem i albo rozsypie się hamując, albo przypuści jeszcze kolejną szarżę, ale zderzenia już nie przeżyje. Ma go też wreszcie kto dobić – mam tu na myśli oczywiście Tuska. Ta sytuacja powinna skłaniać do radości, a wcale nie skłania. Kompletnie już pomieszaliśmy, z czego należy się cieszyć, a czym martwić.

Czytaj

Pragmatyzm wojny ze złem

Zło wokół widzimy. Bunt przeciw niemu jest zrozumiały. Czy bunt wystarczy za powód, by przyniósł cokolwiek dobrego? Myślę, że tak. Czy buntując się przeciw złu, trzeba koniecznie wskazać dobro, którego się chce? Myślę, że wcale nie. Zostawmy więc pytania o dobro przynajmniej na razie.

Czytaj

Tusk: hura, oj, no cóż…

W największym skrócie największej zmiany spodziewają się ci zaangażowani po obu stronach w wojnę tożsamości, która trwa w Polsce co najmniej od 2005 roku i którzy wciąż wierzą, że da się w niej wygrać i że to cokolwiek zmieni. Kto by nie uległ takim emocjom? Sam im ulegam, choć bardzo się staram i choć właśnie w tej wojnie widzę jedną z istotnych przyczyn zła. Chodzi jednak przecież nie tylko o emocje – Tusk ma oczywiście rację, kiedy tę wojnę definiuje w kategoriach walki ze złem. Żadnego odkrycia tym przecież nie czyni.

Czytaj

Ukąszenie Kamińskim

Jak można rozumieć sytuację Bartka i Fundacji Otwarty Dialog? Opiszę, jak ją sam widzę i jakie mam z nią własne doświadczenia. Z osobistej perspektywy. Prywatnej. Interesuje tutaj – i równocześnie bardzo uwiera – osamotnienie Bartka Kramka wśród opozycji. Bo ono pozwoliło go w ogóle zamknąć.

Czytaj

Rzeszowski poligon – political fiction

Strategia w Rzeszowie jest wynikiem przypadkowego aktu szaleństwa. Strategia w opozycyjnej polityce to wciąż political fiction. Obawiam się bardzo, że polska polityka w ogóle nie jest wciąż niczym więcej. Co gorsza, choć Konrad Fijołek to porządny facet i choć w Rzeszowie rzeczywiście wiele dobrego się zdarzyło, to właśnie w świetle tego sukcesu kompletną fikcją okazuje się w Polsce nie tylko sama polityka, ale i polityczny naród, obywatelskie społeczeństwo, czy jakkolwiek inaczej zwać to wszystko, co przez lata usiłowaliśmy budować z Obywatelami RP.

Czytaj

4 Czerwca – wygrać cokolwiek

Charyzma. Poszukujemy jej wciąż. Cała polska historia powinna nas przed nią przestrzegać. Piłsudski, Zamach Majowy, Wałęsa, Wojna na Górze. Marzyłbym, żebyśmy o tym pomyśleli i pogadali w rocznicę 4 czerwca, pamiętając, że rok po tamtej euforii byliśmy wszyscy już na kolejnej wojnie. Ale raczej nie pomyślimy i nie pogadamy. Znowu.

Czytaj

„Kury szczać prowadzać”

Nie miejmy złudzeń. Każdy opowiadający o nowej nadziei, chcący się policzyć, startujący osobno, będzie jak politycy z diagnoz Piłsudskiego. Każdy wódz-uzdrowiciel wejdzie z kolei w dawno temu uszyte przezeń buty kawalerzysty. Efekt będzie ten sam. Zmierzamy w tę stronę.

Czytaj

Przyglądając się ścianie…

W przyrodzie przeżywają przystosowane jednostki, w polityce też. Kryteria rządzące naturalną selekcją znamy. Dobrze byłoby poznać te, które rządzą selekcją w polityce i doprowadzają do stanu, w którym skądinąd przecież niegłupi i wcale nie szmatławi ludzie zachowują się jak ostatnie gnojki, a pieprzą przy tym takie bzdury, że połowa narodu od tego wariuje, a druga rzyga. Poznawszy te mechanizmy, będziemy być może w stanie nie tylko złorzeczyć przed telewizorami, ale cokolwiek zrobić.

Czytaj

Przekaz tygodnia: prawda nas rozwali

Śmiem twierdzić, że o „zdradzie Lewicy” i Funduszu Odbudowy nie przeczytaliśmy dotąd i nie usłyszeliśmy ani słowa prawdy. Czy ktokolwiek w kontekście awantury o Fundusz i o „zdradę Lewicy” widział w mediach na przykład cokolwiek o 90. Artykule Konstytucji? Tym, który przewiduje, że umowy międzynarodowe – jeśli to nie są jakieś umowy handlowe, ale coś, co wchodzi w kompetencje parlamentu i w zakres ustaw – ratyfikuje się w obu izbach kwalifikowaną większością 2/3? Czy ktoś słyszał też, że jednak zwykłą większością Sejm może zdecydować o trybie ratyfikacji i uznać np., że ona wymaga referendum? Że wtedy cytowane od miesięcy sondaże w tej sprawie nabiorą szczególnego i nieco innego znaczenia?

Czytaj

Obywatelski program? Chwila prawdy: ile znaczą ruchy obywatelskie? Strajk Kobiet i jego widoczność z chwilą ogłoszenia orzeczenia Przyłębskiej - ale już choćby w dniach głosowania prezydenckiego? Ruchów obywatelskich nie widać wcale. Jak ich nie widać na ogół - tendencja w trakcie pięciu lat jest wyraźna.