Notatki Profesora Marcina Króla

Kryzys nowoczesności. Władza ustawodawcza – notatki prof. Marcina Króla


Mowa będzie tylko o Europie, w Ameryce jest wyraźnie inaczej. Otóż Polacy lubią się cieszyć tym, że mieliśmy szlachecką demokrację. I mają sporo racji. Nawet wielokrotnie poniewierane liberum veto było w pełni zgodne z duchem demokracji (w rozumieniu Rousseau), gdyby nie złe wykorzystanie przez przekupnych posłów

Pełna zgoda ma sens w demokracji, chociaż już nie obecnie. Rola, skład, sens i bezsens władzy ustawodawczej ulegały bardzo poważnym zmianom od wieku XVIII do dzisiaj. Od początku miała Janusowe oblicze: Jej zadaniem było stanowienie prawa i z czasem powoływanie rządu, a zarazem kontrola na tym rządem. Z tego zaś wynikały kłopoty, które spotęgowały się w XX wieku do granic obecnie sięgających otchłani absurdu.

W zasadzie władza ustawodawcza pełni już tylko jedną funkcję: służy wyłonieniu większości rządowej. Wszystkie inne, tradycyjne funkcje, pełni albo bardzo kiepsko, albo ich nie pełni w ogóle. Nic tu nie pomagają odmienne ordynacje wyborcze, nawet jednomandatowe okręgi. Przecież pamiętamy gorszący wielotygodniowy spektakl w Izbie Gmin, kiedy głosowano różne wersje Brexitu.


PRZECZYTAJ TAKŻE: Kryzys nowoczesności. Prawo


Przewaga kilku posłów daje władzy wykonawczej mandat do skupiania pełni siły przez jedną partię czy jedną koalicję, a kiedy się skarżymy, słyszymy, że tak działa demokracja. I w zasadzie mamy usta zamknięte, o ile władza wykonawcza nie narusza konstytucji. A nawet jak narusza, jak u nas, i tak niewiele można zrobić, skoro brakuje tych kilku posłów. Wychwalany czasem zabieg Jarosława Gowina przed ewentualnymi wyborami 10 maja polegał tylko i wyłącznie na tych kilku posłach. Kto nie dostrzega absurdalnego charakteru takiej sytuacji, ten nie wie, o co chodzi w przypadku władzy ustawodawczej (i szerzej – demokracji).

Najmocniej to powiedział premier Francji (1847-1848) i wielki historyk Francois Guizot, który stawiał przed parlamentem dwa zadania: po pierwsze – dzięki debacie docierać do rozwiązania najbliższego prawdy, po drugie – dzięki debacie publicznej edukować obywateli i uzmysławiać im charakter problemów ustawowych. Oczywiście, tak dobrze nigdy nie było, ale czasem było blisko.

Nie mam jasnego stosunku do sporów ideologicznych, jakie były powszechne w parlamentach europejskich przed I wojną światową i w niektórych krajach w okresie międzywojennym. Pełniły one korzystną funkcję, gdyż jasno uświadamiały obywatelom (tym, którzy mieli prawo głosu) między czym wybierają. Ostro zarysowane stanowiska ponadto sprawiały, że obywatele interesowali się polityką. Jednak wykluczający charakter tych ideologii powodował, że spory były brutalne, a różnica między lewicą a prawicą zbyt duża jak na cywilizowane społeczeństwa. Oczywiście, kiedy w końcu XIX wieku do polityki weszli nacjonaliści, spory uległy dalszej radykalizacji, tym bardziej, że liberałowie na czas pewien praktycznie zniknęli. Społeczeństwa więc już wtedy były radykalnie podzielone, ale chociaż podzielone według poglądów na fundamenty państwa, a nie na stosunek do stosunków płciowych.


Równocześnie władza ustawodawcza w trakcie XX wieku traciła funkcje kontrolne. Z narzędzi kontrolnych zostały tylko okresowe wybory oraz (rzadko) specjalne komisje czy głosowania wbrew woli rządu. Obecnie funkcje kontrolne ma w porządnym państwie władza sądownicza, łącznie z sądem najwyższym czy też trybunałem konstytucyjnym oraz władza wykonawcza w stosunku do samej siebie. Jeżeli następują zmiany w tym układzie sił, to tylko dlatego, że zbliżają się wybory i trzeba czymś skusić obywateli, więc się im daje poczucie, że o czymś decydują.

Bardzo trudno (na polskim przykładzie) wyobrazić sobie inne zasady po ewentualnym zwycięstwie obecnej opozycji. Rzadkie referenda też raczej służą (raz jeszcze Brexit) zamieszaniu niż ustawodawczemu ładowi. Jak niewiele ustaw powstaje w parlamentach (polski rząd przepycha w ten sposób ustawy własne, bo mu tak wygodniej). Jak mało wiemy o posłach poza kilkunastoma, którzy się wyróżniają najczęściej na niekorzyść.


PRZECZYTAJ TAKŻE: Harvey Milk, tęcza i sklep mięsny w San Francisco


I wreszcie rzecz najważniejsza, czyli rozmowa lub debata, która powinna być sednem parlamentaryzmu. Pomijając humorystyczne ograniczenia wypowiedzi do pół minuty i tak rozmowy nie ma, gdyż język polityki został zdewastowany i to na kilka sposobów. Przede wszystkim jest to język skandaliczny z punktu widzenia poprawnej polszczyzny (czy innych języków narodowych). Jest to karygodne, ponieważ ludzie słuchają i uczą się tej nowomowy, ponieważ poziom języka uniemożliwia porozumienie i ponieważ poziom języka ma swoje odbicie w fatalnym poziomie ustaw, często nie tylko błędnych z punktu widzenia poprawności prawniczej, ale i po prostu niezrozumiałych lub z racji nonsensów językowych – niewykonalnych. Jeżeli jesteśmy patriotami (co nam się wmawia) i chcemy dbać o to, co nasze, narodowe, polskie, to na pierwszym miejscu znajduje się język.

Konsekwencje dewastacji języka są jednak poważniejsze. Bełkotliwy język znakomicie służy do zakrycia brutalnych działań. Skoro nic się nazywa, jak powinno, to wszystko można zrobić i wyjaśnić językiem nie przystającym do czynów. Tak kiedyś było używane piękne słowo „pokój”, teraz tych słów jest znacznie więcej. Jestem przekonany, że w debacie o „Ideologii LGBT” większość debatujących nie wie, o czym mówi, kiedy używa słowa „ideologia”. Najlepiej by zatem było, gdyby władza ustawodawcza zamknęła gębę na kłódkę. Dopiero po radykalnym odnowieniu idei reprezentacji będzie można mówić o sensownym parlamencie. O tym za tydzień.

fot. flickr.com

O autorze

Fot. Wikipedia

Archiwum (prawie) codziennych notatek prof. Króla z przerwanego jego śmiercią cyklu…