Przed prezydencką Wielką Majówką

Szanse kandydatów przed wyborami prezydenckimi zdają się być chwilowo łatwe do określenia. Są też inne wydarzenia, które tym szansom mierzą „na miarę”

Grzegorz Schetyna jest mistrzem tego, co stanowi o połowie politycznego sukcesu: walki wewnątrz ugrupowania. W polityce na co dzień, między odświętnymi konfrontacjami „z wrogiem” w dzień wyborów, walczy się o polityczne życie ze swoimi. I Schetyna potrafi w tej konkurencji budować całe zespoły, oparte na osobistej lojalności przypominającej uliczne gangi. Zawsze pamięta o pretorianach w dniach odwrotu, nie daruje zdrad. W tej grze jest niezwykle pracowity i zdeterminowany (jedną z legend jest jego szybka operacja w wyniku której zakład coca-coli dostała na jakiś czas Środa Śląska, nie Wrocław). To jest część tajemnicy sprawnego zjednoczenia opozycji przed wyborami europejskimi.

Schetyna i „Sisters of Mercy”

Jego słabą stroną jest wielka dysproporcja między wagą w partii, a popularnością w społeczeństwie. Mimo wielkiej pracy, jaką wykonał, ma coś nieusuwalnego, jak to napisano kiedyś o jednym ważnym polityku niemieckim: „Jego się nie da namalować”.
Ustępujący (na razie) lider PO i Koalicji nie tylko nie nauczył się przegrywać, ale nawet mając but na gardle nie przestaje się odgrywać. 

Jackowi Protasiewiczowi za – zdaniem  Schetyny – nielojalność, Biedroniowi – za niechęć do uległości w Słupsku, ale może też za wypowiedzi na temat Schetyny, Nowoczesnej – grozę , którą budziła w pewnym momencie w PO. Przy pierwszej okazji Schetyna odgryzł część głowy sojuszników – Nowoczesnej. Tu może leżeć tajemnica tego, że Jarosław Kaczyński nigdy nie powiedział o Schetynie złego słowa (chyba, że o czymś nie wiem). 

fot. Wikipedia

Uważa się, że nie ma poglądów, tylko metody, ale to on zdystansował się wobec wypowiedzi antykościelnych Donalda Tuska „za KL-D”, kiedy liberalna partia chciała pokazać swoją tożsamość, jak to liberalna partia, krytyką Kościoła. Po wyjściu z Mszy żałobnej po śmierci Pawła Adamowicza, zapytany o sens poruszającej homilii Ojca Ludwika Wiśniewskiego, wzywającego do moralnego opamiętania i zakończenia słownej agresji, skomentował: „To był apel do naszych przeciwników”. 

Schetyna nigdy nie odpowiedział na kilkakrotne wypowiedzi Grzegorza Brauna, mówiącego o nim, że jest agentem służb, jeszcze z PRL. Słynne było jego „No Mercy”, ale po tym, jak można było w TV obejrzeć zbliżenia jego twarzy i drżących rąk, kiedy przegrywał z Tuskiem – Protasiewiczem nie budzi już magicznego lęku. Zostało „Sisters of Mercy”, zarówno w sensie ballady Cohena, jak i samej grupy muzycznej o tej nazwie. Polecam posłuchać.  Nie wiadomo, czy Grzegorz Schetyna powiedział politycznie swoje ostatnie słowo. Trudno w to uwierzyć. Ale przedostatnie na pewno.  Na ostatnie czekają ci, których krajowe kariery blokował do ostatniego tchu: Bogdan Zdrojewski i Rafał Dutkiewicz. W tym i nie tylko w tym sensie umieszczenie Grzegorza Schetyny w tym prezydenckim korowodzie nie jest pomyłką: na pewno by nie kandydował. Ale chciałaby mieć w Pałacu swojego prezydenta i pod jego berłem KO, czy PO rwałaby trawę, żeby mieć swojego prezydenta. A tak nie wiadomo w ogóle, jak będzie wyglądała kampania z tej strony i czy w ogóle będzie, bo na razie słabo jest.

Dlaczego już nie Biedroń…

Chyba tylko Macron we Francji wzbudził takie nadzieje,  jak Robert Biedroń w Polsce. Tyle, że Macron dotąd przynajmniej część z nich spełnił.

Wygranie przez Biedronia wyborów w Słupsku bardzo na pewien czas skomplikowało obraz „prawicującej się” Polski. Na własne oczy widziałem, jak trzy lata temu na zjeździe samorządów wąsaci liderzy lokalni z centralnej Polski odnosili się do Biedronia z szacunkiem, zaciekawieniem i zazdrością. Jako samorządowiec odniósł sukces bezapelacyjny. Nawet mimo denerwujących także mnie, lirycznych u niego publicznych pozytywnych odwołań do PRL. Potem było gorzej. 

Robert Biedroń obiecał zostać szeregowym słupskim radnym, nie pozostał. Obiecał zostawić mandat europosła i tak przystąpić do kolejnej kampanii wyborczej –  o co? Budując kadry „Wiosny” posłużył się „nowym” politykiem SLD, który jeszcze niedawno demonstracyjnie śpiewał publicznie „Międzynarodówkę”.

fot. Wikipedia

Jeszcze „Wiosna” od ziemi nie odrosła, a już  toczyła pertraktacje, żeby za swoją nośność społeczną dostać pieniądze od toczonej stagnacją partii „Razem” (miała dotacje za 3 procent w wyborach), ale przy „wycięciu” Adriana Zandberga. Ciekawe, że w „Razem” znalazł się ktoś, kto je początkowo podjął.

Biedroń pojechał na wakacje do Nikaragui, gdzie, mówiąc w dużym skrócie, toczy się właśnie walka społeczna o wartości tak mu deklaratywnie bliskie (nie chodzi tylko o aborcję i prawa gejów), a z jego wakacyjnej wizyty mamy tylko selfie „plażowe”. Najcięższą próbą była jednak dla nadziei polskiej demokracji mała afera pedofilska w Słupsku. Bieroń nie miał z nią bezpośrednio nic wspólnego, ale politycznie był za nią odpowiedzialny. Coś było ewidentnie nie tak w podległej mu instytucji kultury. I Robert Biedroń nie dał sobie rady w rozmowach z zazwyczaj bardzo mu w większości życzliwymi dziennikarzami: denerwował się, był arogancki, obrażał się jak dziecko i krzyczał w studiach różnych czymś, co Monty Python’s Flying Circus określili kiedyś jako „kretyński dyszkant”. Czy prezydentem RP powinien być histeryk i może nawet trochę narcyz?

Dlaczego jeszcze nie Zandberg

Partia „Razem”, która wzięła sobie nieświadomie nazwę od peerlowskiego tygodnika, organu ZSMP, wisi rozpięta między dwoma znakomitymi wystąpieniami Adriana Zandberga: tym ostatnim w Sejmie, kiedy to pokrzykujący z sali posłowie PiS po prostu zamilkli i tamtym, już historycznym, którym Zandberg społecznie stworzył „Razem”, utopił szanse wyborcze SLD i wspólnie z Petru utorował drogę PiS do samodzielnego rządzenia. Między tymi dwoma żaglami żaglowiec dryfuje. „Razem” poza świetnym pomysłem podświetlenia siedziby premier Szydło niewydrukowanymi orzeczeniami TK, nic nie zrobiła istotnego w ciągu ostatnich kilku lat.

Nadzieja, że powstanie polska niekomunistyczna lewica na czele z człowiekiem który został wspólnym tekstem namaszczony swego czasu przez samego Jacka Kuronia, jako kontynuator  – na razie się nie spełniła. Sam Zandberg skrajnymi poglądami proaborcyjnymi i indeferentyzmem z kwestii lustracji nie buduje szerokiego społecznego frontu. Można mimo wszystko żałować, że „Razem” na razie nie udało się zbudować demokratycznej niekomunistycznej lewicy, nie podpiętej pod resztki materialnych kalorii SLD.

fot. Facebook

Pokolenie „Razem” ludzi dziś przeważnie plus 30 i minus 40, pozostaje partią części klasy średniej. Jeśli nie schyli się tam, gdzie lewica musi być obecna, a „Razem” nie jest. Wiatr historii , którego meteorolodzy wróżyli socjalistom koniec, poza Francją i Niemcami, gdzie na czoło lewicy wychodzą Zieloni, wieje znów w socjalistyczny żagiel. To zachodnia socjaldemokracja zatrzymała populistów w Finlandii, Szwecji, Danii, Holandii, Hiszpanii, w dużej mierze także w Portugalii. Pogrzebani już tam socjaliści odradzają się też powoli we Włoszech i nawet Grecji. Są kluczowe powody, dla których nie tylko Polska nie jest gotowa na świetnego, ale nie zawsze „perfect” przekonywującego merytorycznie Zandberga. Ale też Zandberg i „Razem” nie są całkiem przygotowani do swojej historycznej roli, podobnie zresztą, jak nadal jest z polskimi „Zielonymi”.

Kosiniak – Kamysz – najlepszy kandydat niewybieralny

Polskie Stronnictwo Ludowe to nieznany chyba przedtem w polityce polskiej przykład przebrandowienia udanego. Partia, która wprost się wywodzi ze prokomunistycznego Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego, która powstała w ramach niszczenia broniącego resztek demokracji powojennego PSL Mikołajczyka, co chwilę powołuje się na Witosa.

Po 1989 roku jest autorką patentu, że najważniejszym sojusznikiem politycznym jest szwagier, to jeden z posłów PSL powtarzał dziennikarzom, że „przecież grabie grabią zawsze do siebie”. PSL był gotowy rządzić i z postkomunistyczną SLD i z posolidarnościową PO. 
Zmiany cywilizacyjne, choć powoli , zmuszają PSL, podobnie jak było z innymi ludowymi partiami w Europie, do szukania nowej definicji własnej tożsamości, co oznacza po prostu pójście po głosy do miasta. 

fot . Wikimedia

Z jednej strony ludowcy kołyszą się na szalupie atakowanej a to przez Samoobronę, a to przez PiS, z drugiej „idą do miast”. I Kosiniak- Kamysz jest pierwszym przywódcą partii, któremu zaczyna się to udawać. Jest poukładanym rzetelnym biurokratą, rozsądnym zwolennikiem UE, jednocześnie podkreśla swoje umiarkowanie konserwatywne poglądy. Ktoś taki powinien być w wyborach prezydenckich skazany na sukces. Nawet jeśli podejmuje czasem ryzyko, jakim było wyciągniecie ręki do tonącego Kukiza. Jednocześnie to nie jest przypadek, że w zdroworozsądkowym PSL właśnie szukają ratunku tacy politycy, jak Kamiński czy Protasiewicz.

Jednak „wiejski bagaż” nie daje mu szans. To nie jest przypadek, że w kraju gdzie ponad 90 procent mieszkańców ma wiejskie korzenie, nikt nie próbuje budować kultu wojennych Batalionów Chłopskich, podporządkowanej AK, ale jednak odrębnej organizacji zbrojnej, której liczbę w czasie hitlerowskiej okupacji szacuje się na 170 tysięcy żołnierzy (NSZ może się schować przy tym). 

Ale w kraju disco-polo nikt nie chce mieć, przynajmniej rytualnie „cepów w dowodzie”. Dlatego minister rządu PO-PSL mógłby wygrać wybory prezydenckie, gdyby… nie był z PSL.

Wybory prezydenckie są jakby lekkoatletycznym biegiem na 800 metrów i prezes PSL, jedynej naprawdę demokratycznej i do tego nadal nie wodzowskiej polskiej partii politycznej („Razem” spełnia de facto jeden z dwóch warunków, „Konfederacja” – jeszcze zobaczymy), może rzutem na taśmę wejść do drugiej tury, jeśli konkurenci opozycyjni osiągną słabsze od przewidywanych wyniki. A wtedy, kto wie…

fot. Szymon Hołownia/Facebook

Szymon Hołowania – czyli na którą telewizję głosujesz

Niespodziewany kandydat ma wysoką rozpoznawalność i mógłby liczyć, jako katolik misyjny, na poparcie papieża Franciszka, gdyby ten chciał i mógł. Mógłby też liczyć na wsparcie posoborowej części polskiego Kościoła, ale pytanie, czy taka część jeszcze w ogóle jest, poza kilkoma biskupami i znanymi kapłanami? Nie wiadomo na razie, kogo wziąłby do Pałacu Prezydenckiego (bo chyba nie Prokopa) i jakim byłby prezydentem. Poza tym, że uczciwym, szanującym państwo prawa i zasady demokracji. W tej chwili w Polsce to za mało, żeby wygrać wybory prezydenckie, nawet gdyby występować we wszystkich telewizjach jednocześnie.

Bosak – czyli faszyzm z makijażem

Gdyby kandydatem prawicy został Janusz Korwin-Mikke, czy Grzegorz Braun, sprawa byłaby jasna. Po raz kolejny przeraziliby oni wszystkich, nawet zwolenników prawicy, czego zachwyt części najmłodszych wyborców prawicy mógłby zrekompensować. Ale Bosak ma coś po tym, jak startował z „Tańcu z gwiazdami”.

W mediach mainsteamowych występują tacy jak on, dobrze wychowani i przystrzyżeni młodzi przeważnie ludzie, którzy starają się przypominać polskich Miltonów Friedmanów bardziej, niż swoje szeregi, które ONR-em stoją. I choć przeważnie są słabi z historii swojego kraju, to nie wszyscy mówią końcówki „som”, zamiast „są”, jak większość współczesnych polskich polityków. Jest z  tym kandydatem tak, jak z kilkoma innymi: słaby wynik konkurentów może ich zaprowadzić do drugiej tury. Trzecią turą byłaby prorosyjska, antynatowska i antyeuropejska polityka, wprost droga do powtórzenia w polskim wydaniu roku 1939 . Tylko, że – historia się nie powtarza – nadal Niemcy byłyby główną naszą szansą w Europie, szansą na to, że Rosja nas nie zje.

Czy kobieta go pobije?

Gdyby pozycja prezydenta przypominała w Polsce to, jak to wygląda we Włoszech, czy w Niemczech, Kidawa-Błońska byłaby idealną kandydatką. Trudna od zaatakowania w charakterystyczny dla PiS bezpardonowy sposób. Kultura, w tym kultura osobista, nie jest dziś zupełnie bez znaczenia nawet w Polsce, gdzie kopanie kobiet jest niemal aktem patriotyzmu.

fot. Wikipedia

Ale kandydatka stworzona z potrzeby wywołanej przez wewnętrzny kryzys opozycji nie ma, jak to często w PO, jasnych poglądów na wiele rzeczy, myli się jej chwilami UE z Radą Europy. Cierpi w ogóle na chorobę zaszczepioną polskiej polityce jeszcze przez Tuska, ale wcześniej też przez SLD: kto ma poglądy, ten do lekarza. Liczą się konkretne rozwiązania i bycie „partią usługową” od czasu, kiedy ludzie tego chcieli, zmieniło się niemało, ale ciężar poideowości daje się, we znaki całej formacji, z której wywodzi się Kidawa-Błońska. Ale mimo wszystko realnie, jeśli w ogóle ktoś, mimo tych niedostatków… Ona ma największe szanse na pokonanie urzędującego prezydenta, którym z przyjemnością zajmę się oddzielnie –  zasługuje na to –  w następnym tekście.

Zdjęcia również: flickr.com, Wikimedia, Wikimedia

O autorze

Głosy w dyskusji

Wybory już za:

Dni
Godzin
Minut
Sekund

Znaczenie „partyjnego programu”

Wygrane kampanie PiSu w praktyce uruchamiały spontaniczne działania oddolne (by użyć ukochanego słowa z czasów „Solidarności”) nie tylko działaczy partyjnych, ale bardziej zaangażowanych wyborców PiSu. Program najwyraźniej do nich przemawiał i zostawiał miejsce na włączenie się w akcję za własną partią.

Czytaj »