Przegrana wygrana

Komentarzy do wyników wyborów było już multum. Swój piszę dopiero teraz, bo czekałam na ostateczne wyniki i sprawdzenie ich pod kątem, który mnie interesował szczególnie i by odnieść się do niektórych komentarzy. Ale na początek suche wyniki:

Widać z tych wyników jasno, że większość wyborców zagłosowała na inne koalicje niż PiSowska (to wszak także swoista koalicja, na którą składają się Prawo i Sprawiedliwość Jarosława Kaczyńskiego, Porozumienie Jarosława Gowina i Solidarna Polska Zbigniewa Ziobry). Nie jest pocieszające, że wśród tej większości prawie siedem procent (a w Krakowie niemal osiem) wyborców zagłosowało na jawnych faszystów z Konfederacji, z których kilku w poprzednich wyborach skryło się w inicjatywie Kukiza. Teraz poszli do wyborów z otwartą przyłbicą i zagłosowało na nich 1 mln 272 tys. osób. To jest jednak przerażające, że tego rodzaju poglądy przestały być w Polsce wstydliwe.

Każde ze startujących ugrupowań miało więc jakiś tam powód do odtrąbienia zwycięstwa, choć… drodzy państwo, znajmy miarę w euforii. Zachowujmy jakiś rozsądny poziom przyzwoitości w wyrażaniu swoich emocji. Super, że koalicja lewicowa pod szyldem SLD weszła do Sejmu, to rzeczywiście radość, ale w obliczu grożącej nam dyktatury i mierności KO, czyli największego opozycyjnego ugrupowania, to ten wynik jest po prostu słaby. PSL się cieszy, bo mimo ryzykownego kroku wyjścia z KO uzyskało, dzięki sojuszowi ze szczątkami Kukiz’15, wynik dający subwencję i parę mandatów. KO się cieszy wielorako, bo dzięki tej koalicji weszło do Sejmu parę osób z Zielonych i z Inicjatywy Polskiej, które samodzielnie od dawna są poza parlamentarnym marginesem. Ale zdumiewająca jest radość samej PO, z Grzegorzem Schetyną na czele, który uzyskał żenująco niski, jak na szefa partii, wynik. PO z .Nowoczesną, na koniec kadencji miały 155 mandatów. Po włączeniu do koalicji Zielonych, Inicjatywy Polskiej, KOD i niezależnych kandydatów, uzyskała tych mandatów o 21 mniej. No doprawdy sukces….

Wszystkie te koalicje cieszą się, bo coś jednak się udało mimo pisowskiej nawały dyskredytującej konkurentów, mimo jaskrawej propagandy sukcesu i oczerniania przeciwników, mimo włożonej olbrzymiej kasy w kampanię, trwającą zresztą nieprzerwanie przez cztery lata, mimo wciągnięcia w kampanię Kościoła katolickiego. PiS też się cieszy, choć umiarkowanie, bo mimo tego wszystkiego, co wymieniłam wyżej, uzyskał wynik średni, dający mniej mandatów niż mieli na koniec kadencji, a przecież marzyła im się większość konstytucyjna, żeby jednak uwolnić swoje portki od drżenia, że ktoś kiedyś rozliczy ich przestępstwa. Póki co nadal łamią Konstytucję i reguły uchwalania ustaw (uwaga: eufemizm). Konfederacja swoją radość przykrywa gniewem, że tak mało uzyskała i składa protest, żąda unieważnienia wyników i przeprowadzenia wyborów ponownie.

Widać z tych wyników także działanie sławetnego mechanizmu d’Hondta przeliczania procentów poparcia na mandaty w połączeniu z progami wyborczymi. Został wprowadzony, żeby zapewnić stabilność rządów, które przy dużym rozdrobnieniu partyjnym łatwo mogły tracić większość. A z grubsza, bo wydaje mi się, że trzeba ponownie choć pokrótce wyjaśnić, że ten mechanizm jest skomplikowany. W pierwszej kolejności jest bowiem liczone ogólnokrajowe poparcie dla danej partii (w naszym przypadku koalicji skrytych pod partyjnym szyldem) i jeśli przekracza wyznaczony próg, to jej kandydaci są brani pod uwagę przy przeliczaniu głosów na mandaty w poszczególnych okręgach. Jeśli nie przekracza, to na tym kończą swój udział w dalszych wyliczankach. Od tego ogólnopolskiego wyniku zależy, jakie szanse mają indywidualni kandydaci i ci z mniejszych ugrupowań muszą naprawdę się napracować, żeby w swoim okręgu taką szansę wykorzystać zajmując nawet pierwsze miejsce na liście. Dobrym przykładem jest tu PSL z Kukizem’15, którzy na 41 okręgów zdobyli tylko 30 mandatów.

Podsumowując, mimo, że wszyscy coś tam wygrali, to wszyscy przegrali swoje oczekiwania i możliwości. No, może oprócz Konfederacji, która tylko wygrała, mimo prezentowania kogucich podskoków niezadowolenia. Nawet wyborcy opozycyjni do PiS i Konfederacji coś wygrali, np. Lewicę w Sejmie i minimalną większość w Senacie, choć ogólnie Sejm przegrali, a w Senacie dali się zrobić w konia.

Jednak chciałabym jeszcze przez chwilę kontynuować wywód o metodzie d’Hondta połączonej z ogólnopolskimi progami wyborczymi. Ona bowiem całkowicie wyklucza jakiekolwiek szanse pojedynczych ludzi, którzy cieszą się autorytetem w swoim regionie, bo bez zarejestrowania ogólnopolskiej listy nie będą w ogóle brani pod uwagę przy liczeniu głosów ważnych w kontekście uzyskania mandatu. Dołożą tylko trochę pracy paru komisjom wyborczym. Jeśli więc chcą te szanse mieć, to albo sami taką ogólnopolską listę zgłoszą (tu zaczynają się formalne schody), albo zechcą przykleić się do którejś koalicji czy ugrupowania i przekonają partyjnych decydentów, że powinni odebrać miejsce na liście jakiemuś swojemu działaczowi, a dać komuś z zewnątrz.

Ten mechanizm powoduje też, że mandaty są przyznawane w okręgach i tylko poniekąd są związane z ogólnym wynikiem, że większe ugrupowania dostają premię kosztem mniejszych. Widzimy zatem, że procenty mandatów są mniejsze lub większe w stosunku do procentów głosów. Największą premię dostają oczywiście ci, którzy i tak zebrali najwięcej głosów. Ale słyszane od wyborów 2015 roku jęki po stronie zbliżonej do PO, że wszyscy inni dali premię PiS jest raczej żałosne, bo sama PO też zyskała wtedy i zyskuje teraz premię. Tylko, że mniejszą niż PiS, bo sama nie jest w stanie zdobyć więcej głosów. Zarówno PiS jak PO odbijają się od szklanego sufitu poparcia, a nawet obie partie raczej dołują na rzecz koalicjantów.

W tych wyborach przypadków przyjmowania na listy osób nie będących członkami partii było trochę. We wszystkich startujących i liczących się ugrupowaniach. Mało tego, w związku z zawiązaniem różnorakich koalicji, przemieszał się skład osobowy w stosunku do poprzednich wyborów, gdzie oprócz koalicji pod nazwą PiS i koalicji lewicowej, która poprzednio nie weszła do Sejmu, inne partie startowały pod własnymi szyldami. W toku kadencji również nastąpiły przetasowania, odnosić się więc będę do stanu na jej koniec. Ale proszę pozwolić, że pominę w tym odnoszeniu się PiS i Konfederację, z przyczyn estetycznych.

Jak napisałam, na koniec kadencji KO miała w Sejmie 155 posłów i posłanek. Z tego składu ponownie wybranych zostało tylko 88 osób. Nawet jeśli doliczyć dziesięcioro, którzy stali się senatorami i tak daje to tylko 99 osób, które po tych czterech latach kontynuują karierę parlamentarną. Spośród reszty niektórzy oczywiście po prostu nie startowali, ale część przegrała w konkurencji z innymi ugrupowaniami. Do wyniku 134 dołożyli się więc koalicjanci i kandydaci niezależni oraz… byli europarlamentarzyści. Gdy ogląda się wyborcze decyzje, to doprawdy trudno nie łapać się za głowę, gdy widzi się partyjnych kandydatów, którzy nie uzyskali nawet 200 głosów, a w Warszawie choćby 500. Jak dla mnie to zadziwiająca taktyka, choć rozumiem, że każdy głos oddany na listę tę listę wspiera, ale mimo to jestem zdumiona. Oczywiście takie wyniki osiągali także niektórzy kandydaci niezależni, ale kurczę, ponoć mamy zaufać partiom. Aha…

Klub PSL liczył 22 posłów, klub Kukiz’15, po różnych głośnych odejściach i przejściach – 16. Łącznie mieli więc 38 miejsc w parlamencie. Teraz będą mieć 30. Z klubu PSL tylko 12 pozostaje nadal w Sejmie, a Michał Kamiński został senatorem w podwarszawskim obwarzanku.

Podsumowując te taktyczne wygibasy, mamy szczęście, że Lewica zebrała się w sobie i mimo wyniku poniżej oczekiwań wprowadziła do Sejmu 49 osób, bo byłoby krucho. Nie, głosy oddane na Lewicę tylko w małym stopniu zasiliłyby np. KO. Większość i tak zagryzła wargi i przełknęła różnych Czarzastych czy Kwiatkowskich, prawdopodobnie większość by nie zagłosowała wcale. Właściwiej jest przyjąć, że urwane przez system d’Hondta 2% mandatów w stosunku do głosów przeszło z Lewicy na KO, a urwane PSL i Konfederacji łącznie 6,5% przeszły na PiS.

Jeszcze jedna sprawa, której nie będę już rozbierać zanadto na czynniki pierwsze. W kolejnej kadencji posłanki będą stanowić 28,47% ogółu, przy czym spośród 131 kobiet najwięcej wprowadziło PiS – 56. Nie, nie, to nie jest dobry wynik PiS, bo na tle wszystkich te 56 stanowi tylko 23,82%. Najlepszy procent wprowadziła do Sejmu Lewica – 42,85%. Biorąc pod uwagę, że na 41 okręgów tylko 14 „jedynek” zajmowały kobiety to powinno jednak dać do myślenia. Również KO wystawiła na 14 jedynkach kobiety i tu także procent wprowadzonych jest nieco wyższy, bo 36,56%. Niejednokrotnie widziałam w kampaniach hasło „pierwsza kobieta na liście”, którym posługiwały się kandydatki z 4 czy 5 miejsca. W sytuacji słabego wyniku Lewicy (pod szyldem SLD), czasem nie wystarczała nawet „dwójka”, zwłaszcza „spadochroniarska”.

Tym sposobem mandatu nie uzyskała wybitna Paulina Piechna-Więckiewicz, która od lat działa w Warszawie i w Siedlcach, a wysłana została do Kielc. Inny „spadochroniarz”, odgrzany z niechlubnej przeszłości szefowania TVP, Robert Kwiatkowski, został z kretesem pokonany w Toruniu przez Joannę Scheuring-Wielgus, no, ale miał jedynkę i twardy elektorat SLD, więc się dostał. Ku sprawiedliwości trzeba dodać, że KO wprowadziło do Senatu 13 kobiet, na 18 zgłoszonych (na 77 wszystkich). Przypomnę, że KO uzyskała 43 mandaty senatorskie.

Te 28,47% kobiet w Sejmie to więcej niż w poprzednim rozdaniu. O 1,3 punktu procentowego więcej. Jak obliczyły kobiety komentujące te wyniki pod facebookowym wpisem Agnieszki Grzybek* na ten temat, w tym tempie 50/50 osiągnięte zostanie po 17 kolejnych kadencjach, czyli za 68 lat (o ile wszystkie będą trwać 4 lata), czyli około roku 2080, czyli już po końcu świata jaki znamy. A wydaje się, że przez ten czas nadal będziemy stanowić ponad 50% społeczeństwa.

Obietnice Grzegorza Schetyny, że wybory prezydenckie teraz to już na pewno wygramy, mało mnie interesują. Przede wszystkim dlatego, że nie wiem kogo ma na myśli mówiąc „my”. Moje „my” to polskie społeczeństwo, a zwłaszcza ta część, która nikogo nie wyklucza, również przeciwników czy choćby tylko konkurentów politycznych, ale przede wszystkim nie spycha problemów całych grup społecznych, w tym mniejszości i większości (przypominam ponownie, że kobiety stanowią ponad połowę społeczeństwa) na margines istotnych spraw społecznych, ustawia w dalszej kolejności ważności. Moje „my” to współpraca partii ponoć prodemokratycznych z prodemokratycznymi ruchami obywatelskimi. To wspólnota, która razem wypracuje sposób wyłonienia zwycięskiego kandydata. Nie chcę obietnicy pana Schetyny, że „my” wygramy. Chcę obietnicy kogoś, kto go zastąpi (bo to chyba się szybko stanie, prawda?), a najlepiej obietnicy wszystkich koalicjantów wszystkich opozycyjnych komitetów wyborczych, że ten kandydat lub kandydatka zostanie ustalony/a w drodze demokratycznych procedur, uwzględniających opinie społeczeństwa spoza partii, czyli większości. Chcę obietnicy, że nie będzie to kolejny partyjny deal w zamkniętych gabinetach, albo dyktat najsilniejszego, tylko mobilizacja aktywnego politycznie elektoratu, w celu wyłonienia kandydatury z największymi szansami na wygranie z kandydaturą PiS już w pierwszej turze. Chcę szacunku dla wyborców.

Obecna giełda nazwisk jest tylko o tyle interesująca, że ciekawi mnie czy wszystkie te osoby zdecydowałyby się wziąć udział np. w prawyborach, albo innej procedurze (np. konwencji wojewódzkich czy okręgowych), która wyłoni przed wyborami, kto stanie w szranki, na kogo wszyscy inni będą pracować już w pierwszej turze. Bo, że obywatelski kandydat podda się takiej procedurze, mogą być pewni. Tylko to mnie interesuje.

Ewa Borguńska

fot. Wikipedia

Agnieszka Grzybek – – ekspertka równościowa, tłumaczka i redaktorka. Współzałożycielka Fundacji na rzecz Równości i Emancypacji STER. Bardzo polecam jej przedwyborczy artykuł „Kobiety do urn” z dnia 08.10.2019 r. trochę o historii ostatnich lat udziału kobiet w wyborach, a w większości analizę obecnych wyborów pod tym kątem

O autorze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Głosy w dyskusji

Wybory już za:

Dni
Godzin
Minut
Sekund

Znaczenie „partyjnego programu”

Wygrane kampanie PiSu w praktyce uruchamiały spontaniczne działania oddolne (by użyć ukochanego słowa z czasów „Solidarności”) nie tylko działaczy partyjnych, ale bardziej zaangażowanych wyborców PiSu. Program najwyraźniej do nich przemawiał i zostawiał miejsce na włączenie się w akcję za własną partią.

Czytaj »