14.04.22. Wobec pytań o ludzką naturę
Jest w zbiorze sonetów Szekspira (1564-1616) taki, w którym poeta – liryczny podmiot wiersza – mierzy się z dylematem Hamleta, bohatera swej dramaturgicznej twórczości. Rozważa mianowicie problem: „być albo nie być”. W finale poetyckiego namysłu troska o ukochaną osobę skłoni go do rozstrzygnięcia na rzecz „być”. „Po drodze” wyliczy jednak szereg społecznych zjawisk, których „ma dość”, które stanowią źródło i przyczynę przeżywanego dylematu:
W śmierć jak w sen odejść pragnę, znużony tym wszystkim:
Tym, jak rzadko zasługę nagradza zapłata,
Jak miernota się stroi i raduje zyskiem,
Jak czystą ufność krzywdzi wiarołomstwo świata,
Jak hańba blask honoru rychło brudem maże,
Jak żądza na złą drogę dziewiczość sprowadza,
Jak zacność bezskutecznie odpiera potwarze,
Jak moc pospólną trwoni nieudolna władza,
Jak sztuce zakrywają usta jej wrogowie,
Jak naukę w pacht biorą ignorantów stada,
Jak prosta prawdomówność głupotą się zowie,
Jak dobro złu na sługę najwyżej się nada.
Znużony – odejść pragnę; lecz chęć w sobie dławię:
Jeśli umrę, sam na sam z światem cię zostawię.
(William Shakespeare, Sonety,
Przekład, wstęp i opracowanie Stanisław Barańczak,
Wydawnictwo a5, Kraków 2011; sonet 66, s. 103)
Nie wiadomo, kiedy dokładnie powstały sonety Szekspira. Prawdopodobnie w ostatnim dziesięcioleciu szesnastego wieku. Po raz pierwszy opublikowane zostały w 1609 roku. Od tej pory napisano o nich nieskończenie wiele. Stanisław Barańczak wstęp do ich przywoływanej wyżej edycji zaczyna od cytatu z wcześniejszej o trzydzieści lat pracy Wystana Hugha Audena: „Z okazji sonetów Shakespeare’a wypowiedziano i napisano prawdopodobnie więcej nonsensów oraz zmarnowano więcej energii intelektualnej i emocjonalnej niż z okazji jakiegokolwiek innego dzieła literatury światowej”. I dodaje Barańczak, że gdyby autor tej opinii „dożył dnia dzisiejszego i mógł wprowadzić do zacytowanego zdania jakieś poprawki – można być pewnym, że ograniczyłby się do jednej tylko: skreśliłby przysłówek prawdopodobnie”. Nieco dalej pisze jeszcze: „Góra książek i rozpraw poświęconych Sonetom urosła bowiem przez te trzydzieści lat o dalszych parę metrów […]”.
Teraz to by było już ponad czterdzieści lat, więc liczba opracowań znów zapewne okazałaby się większa, niż może ogarnąć wyobraźnia, choć niekoniecznie prace te wymagają dodatkowych półek bibliotecznych. Mamy przecież Internet. Sonety analizowano i interpretowano w każdym razie na rozmaite sposoby, ale przede wszystkim w kontekście biograficznym. Tu zauważmy jednak, że abstrahując od amorycznych perypetii ich autora, sonet 66. jest także charakterystyką otaczającego świata, a brzmi ona tak, jakby dotyczyła również naszej własnej współczesności. Drobne sześćset lat nie czyni, okazuje się, specjalnej różnicy. Wszystko to przecież znamy. Wszystko to możemy dziś obserwować. W to wszystko jesteśmy wpisani i – bywa – uwikłani wprost. W nowych dekoracjach po staremu działają odwieczne mechanizmy i niezależnie właściwie od tego, gdzie się ich działanie rejestruje. Jak to możliwe? Jak to funkcjonuje? Skąd to się bierze?
Stosowanej dokumentacji reporterskiej aktualnie nie brakuje. Chciałby ktoś może poczytać dla przykładu o tym, jak bezkarnie rozkręcić aferę bankową i w XXI wieku wyprowadzić z najbiedniejszego kraju Europy sumę równą połowie rocznego budżetu tego państewka? Tak na dodatek, by banki z kredytodawców stały się dłużnikami, by zniknęły wszystkie dokumenty działań, które do tej sytuacji doprowadziły, i by na koniec dług przez kolejne dwadzieścia pięć lat musieli spłacać podatnicy, podczas gdy w rajach podatkowych wyprowadzone z kraju pieniądze od dawna pracują na konto zarządzających nimi oligarchów? Lub może nawet jednego tylko oligarchy? Taką właśnie między innymi aferę skarbową opisuje Kamil Całus w reportażu Mołdawia. Państwo niekonieczne (Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2020, s. 388). Chciałoby się więc ponownie zapytać: Jak to możliwe? Bo przecież podobnego rodzaju historie nie tylko Mołdawii dotyczą. Są co najwyżej kwestią skali.
Niedawno na nasze księgarskie półki trafiło tłumaczenie powieści austriacko-niemieckiego pisarza Daniela Kehlmanna Tyll (przeł. Urszula Popławska, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2022, ss. 338). Powieść reprezentuje dzisiejszą wersję literatury sowizdrzalskiej. Jej akcja toczy się w czasie wojny trzydziestoletniej (1618-1648). Gdy się tę historię czyta równocześnie z doniesieniami o wojnie w Ukrainie, trudno nie zauważyć podobnego – minionego i aktualnego – barbarzyństwa. A zawsze chodzi przy tym o terytoria, o wpływy, o bogactwa naturalne dostępne na zdobywanych ziemiach, o dominację, o władzę, o pieniądze, o ambicje nielicznych i cierpienie wielu. Zmieniają się głównie narzędzia wyniszczania innych. W nocie wydawniczej Tylla czytamy:
Do wioski tak zapadłej, że nawet wojna trzydziestoletnia nie dała się jej we znaki, zajeżdża wóz ciągnięty przez osła. A na nim sensacyjny gość – Tyll Ulenspiegel, niezrównany kuglarz, żartowniś i linoskoczek, który odkąd jego ojca skazano na śmierć za czary, przemierza niemiecką prowincję z przyjaciółką, młodą Nele, bawiąc i prowokując steranych życiem wieśniaków.
Trudno w tym świecie szukać przewidywalności i logiki. Zamieszkują go postaci opętane lub nawiedzone, fanatycy i oszuści, a władzę sprawują ludzie, którzy z bliska okazują się chciwymi, okrutnymi, niebezpiecznymi, śmiesznymi i zarazem strasznymi kreaturami.
Przepełniona atmosferą grozy i komizmu, sugestywna jak obrazy Bruegla i Boscha, opowieść Kehlmanna daje drugie życie jednej z najbarwniejszych postaci ludowej kultury europejskiej – Dylowi Sowizdrzałowi. Czytając tę historię dzisiaj, nie raz dajemy się zaskoczyć, jak wiele z niej wciąż rezonuje w naszej mentalności (4. strona okładki).
Wolno może dodać, że Claus, ojciec powieściowego Tylla, prosty młynarz, ukazany jest jako człowiek, który miał w sobie wielką ciekawość świata i tak przemożną potrzebę poznawania jego tajemnic, że w pewnym okresie na przykład „co noc obserwował bieg Księżyca. […] Księżyc za każdym razem wschodził w innym miejscu niż poprzedniej nocy, a jego trajektoria nigdy nie była taka sama. A ponieważ najwyraźniej nikt dotąd nie zdołał wyjaśnić, dlaczego tak jest, Claus postanowił, że sam to zrobi” (Tyll, s. 47). Gdyby mu warunki pozwoliły, mógłby być uczonym. Zanim się ożenił i został młynarzem, prowadził bowiem życie wędrowca i udało mu się w tym czasie nauczyć czytać oraz sposobem, niecnym wprawdzie, ale motywowanym wielką potrzebą wewnętrzną, zdobyć kilka ksiąg. Jego próby uprawiania czarów mocno się z tym właśnie wiązały…
Claus po niewyobrażalnych torturach został w końcu stracony z wyroku świętej inkwizycji. Na oczach syna, który ratował się ucieczką i w rezultacie został wędrownym kuglarzem. Ciekawość, dążenie do wiedzy, nauka nie miały wtedy dobrej marki w wyobrażeniach inkwizytorów. Nieprzypadkowo w każdym razie mówi się o twórczości Kehlmanna z odwołaniem do Umberta Eco. Nie całkiem też przypadkowo chyba jego bohater, Tyll Ulenspiegel, syn Clausa, trafi w pewnym momencie na nocleg, a nawet na nieco dłuższy pobyt, do klasztoru w Melku. Zarówno to miejsce, jak instytucja świętej inkwizycji są przecież w kontekście Imienia róży znaczące.
Przy okazji warto by się zastanowić, jak stosunek do nauki kształtuje się dziś. Choćby w związku z pandemią. I o czym świadczy obejmujące prawie trzy bite strony wyliczenie funkcjonujących u nas aktualnie bardziej i mniej formalnych organizacji, stowarzyszeń, fundacji, środowisk, które reprezentują antyszczepionkowców. Znajdziemy taką listę w reportażu Jacka Hugo-Badera. Jego rozmówcy mienią się „wolnościowcami”. Ich wypowiedzi zwalają, prawdę mówiąc, z nóg. Są wśród nich lekarze, także profesorowie. Lektura najzupełniej niesamowita (zob. Strażnicy wolności, Agora, Warszawa 2022, ss. 320). Skąd oni się biorą? Skąd się biorą te i inne spiskowe teorie, w tym ta, o której słyszymy co miesiąc od dwunastu lat? Dlaczego tak wielu im ulega?
Co zaś do wojny trzydziestoletniej natomiast, zaangażowana w nią była, jak wiadomo, katolicka dynastia Habsburgów, a po przeciwnej stronie państwa protestanckie. Toczyła się na terytorium całej Europy. Pytanie tylko, czyje interesy były na szali, a kto ginął. W każdym razie pomysł obsadzenia błazna w roli głównego bohatera powieści o tej wojnie ma tę szczególną wartość, że błazen mógł być wszędzie – w zapadłej wsi i w królewskim pałacu, ale także na polu bitwy. I powieściowego Tylla Ulenspiegla widzimy w najróżniejszych miejscach. Jego obecność jest w każdym z nich naturalna. Czytelnik – choć powieść Kehlmanna nie epatuje okrucieństwem – ma szansę uczestniczyć wraz z Tyllem w jego doznaniach bezpośredniego obserwatora i świadka okrucieństw oraz cierpienia bezimiennych, których indywidualne losy zmieszczą się później w historycznych notach sumarycznie wyliczających miliony anonimowych wojennych ofiar.
Literatura piękna w jakiejś mierze znosi tę depersonalizację mas wysyłanych na rzeź i dokonujących rzezi. Tak właśnie można chyba rozumieć intencje Kehlmanna, który – pytany po ukazaniu się powieści o jej relacje z naukową wersją historii wojny trzydziestoletniej – mówił: „Aby opowiedzieć przeszłość, trzeba zmyślać, ale można to robić tylko w oparciu o fakty, które się zna”. I jeszcze: „Większość ofiar zniknęła bez śladu i została zapomniana, nikt ich nie wspomina. Tym samym automatycznie wymykają się pracy historyka. Jednak autorzy powieści potrafią na nowo wymyślić to, co zniknęło, a tym samym przypomnieć to, co w rzeczywistości zniknęło” (fragmenty tej wypowiedzi przywołuje za „Zeit Geschichte” Adam Krzemiński w „Twórczości” 2018, nr 5). A jak jest z tymi, o których pisze we wspominanej już w poprzednich Zapiskach książce Konstanty Gebert? (Ostateczne rozwiązania. Ludobójcy i ich dzieło, Agora, Warszawa 2022, ss. 632)? A z tymi w Ukrainie?
Mniej więcej pół wieku temu w świecie nauki pojawił się projekt nowej dyscypliny badawczej – socjobiologii. Przedmiotem tej nowej dziedziny są „biologiczne podstawy wszystkich gatunków – od najprymitywniejszych kolonii jednokomórkowców po nowoczesne społeczeństwa ludzkie” – czytamy w objaśnieniach do książki „ojca” i propagatora tej nauki, Edwarda O. Wilsona, zmarłego w 2021 roku profesora z Harvard University (zob. Socjobiologia, przeł. Mariusz Siemiński, Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań 2000, ss. 360). Zachowania badane przez socjologię, wynikałoby z tego, mają źródło w biologii. Także te, o których mowa w sonecie Szekspira. Także, a może przede wszystkim agresja. Gatunek ludzki traci przy takim spojrzeniu swą absolutną wyjątkowość. W książce O naturze ludzkiej Wilson pisał:
Poszczególne formy zorganizowanej przemocy nie podlegają dziedziczeniu. Żadne geny nie wpływają na różnice między torturami łamania kołem, wbijania na pal czy palenia na stosie, między polowaniem na głowy a kanibalizmem, pojedynkami szermierzy a ludobójstwem. Istnieje natomiast wrodzona predyspozycja do tworzenia kulturowych form agresji w taki sposób, że świadoma część umysłu zostaje odseparowana od surowych, zakodowanych w genach procesów biologicznych. Kultura nadaje agresji określoną formę i uświęca jej uniformistyczne praktykowanie przez wszystkich członków plemienia.
Kulturową ewolucją agresji zdają się kierować łącznie trzy siły: 1) genetyczna skłonność do uczenia się pewnych form zbiorowej agresji, 2) wymogi środowiska, w którym dane społeczeństwo istnieje oraz 3) uprzednie dzieje grupy, które skłaniają do przyjęcia jednej innowacji kulturowej w przeciwieństwie do innej (przeł. Barbara Szacka, Wydawnictwo Zysk i S-ka, II wydanie, Poznań 1998; I – 1988, cytat s. 127).
A nieco dalej:
Siłą napędową rozwoju cywilizacji było wzajemne pobudzanie się kulturowej ewolucji i zorganizowanej przemocy, co doprowadziło do tego, że obecnie tylko jeden krok dzieli nas od nuklearnej zagłady (O naturze ludzkiej, s. 130).
Przywoływane prace nie są już najpierwszej świeżości, ale dość powszechny lęk odpowiadający powyższej diagnozie przecież tak. I w sprawie tych wszystkich „Jak to możliwe? Skąd to się bierze?” pewne dość zasadnicze wyjaśnienia z socjobiologii wynikają. Warto podkreślić, że towarzyszy im przypomnienie, które brzmi: „ostatecznym ratunkiem ludzi jest rozum” (O naturze ludzkiej, s. 130).
Gdyby zaś myśleć w takim kontekście o szkole – powiedzmy jak zwykle na koniec – to tworzenie w niej warunków do ćwiczenia ludzkiego rozumu byłoby podstawowym i nieustająco pilnym zaleceniem. Tyle że na ogół sprzecznym z interesem władzy.