Świat i tożsamość Innego. 14 stycznia 2021
Świetlista republika. Powieść mieszkającego w Argentynie hiszpańskiego pisarza Andrésa Barby w tłumaczeniu Katarzyny Okrasko (Wydawnictwo Filtry, Warszawa 2020).
Już samo wyrażenie tytułowe brzmi intrygująco. Pojęcie republiki ma przecież swój niebagatelny ciężar gatunkowy. Przydany mu epitet tworzy zaś całkiem nieoczekiwany impuls dla wyobraźni. Następnie idą słowa Paula Gauguina w funkcji motta: „Są tylko dwie rzeczy, które nigdy / nie będą żałosne: dzikus i dziecko”. I dalej zwalające z nóg pierwsze zdanie o trupach trzydzieściorga dwojga dzieci w graniczącym z dżunglą mieście San Cristóbal.
Z czasem dowiemy się, że chodzi o grupę „dzikich dzieci”, które – po pierwsze – nie wiadomo skąd się nagle wzięły i nie wiadomo, gdzie mieszkały, z którymi nie można się było porozumieć, choć na własny użytek dysponowały dobrze rozwiniętym językiem, i które – po drugie – dokonały swoistego „najazdu” na miasto, burząc wszelkie normy, jakimi dałoby się opisywać stały rytm życia takiego podzwrotnikowego osiedla.
W grudniowym numerze dwumiesięcznika „Książki. Magazyn do Czytania” Świetlista republika przedstawiana jest piórem Michała Nogasia jako jedna z „10 książek roku 2020” (znawcy bardzo chwalą przekład).
Znaczenie zasadnicze dla powieściowej historii ma oczywiście konfrontacja jej bohaterów: dzikich dzieci z uporządkowanym światem mieszkańców miasta położonego na skraju dżungli. Niebagatelne znaczenie ma oczywiście także zarówno sam charakter opowiadanych zdarzeń, jak i specyfika miejsca / sceny – gdyby odwołać się do kategorii, którymi Józef Tischner opisywał ludzki dramat (Filozofia dramatu, kolekcja „Znaki Czasu”, Paryż 1990). Podobnie, gdy chodzi o osobę opowiadacza, jego rolę w całej tej historii oraz czas, porządek i sposób opowiadania post factum.
Opowieści o dzikich dzieciach to jednak nie jest coś specjalnie nowego. Mało kto chyba nie pamięta legendy o założeniu Rzymu przez Romulusa i Remusa – wychowane przez wilczycę dzikie dzieci właśnie. Historię o Mowglim, powieści i filmy o Tarzanie znane są powszechnie. W Internecie na poczekaniu znaleźć można ponadto opatrzone naukowymi komentarzami filmowe obrazy dzieci odnalezionych w dżungli, wychowywanych podobno przez zwierzęta. Nie brakuje też lekturowych wskazówek na ten temat. Ale horda dzikich dzieci z powieści Barby to całkiem innego rzędu sprawa. I chciałoby się wiedzieć, jak z tym łączy się pojęcie republiki? Świetlistej na dodatek?
Rozmaite, zarówno krótkie, jak obszerniejsze omówienia tej powieści są w sieci dostępne od ręki. Nie ma powodu, by je tu powtarzać ani by opowieść streszczać. Bez przeczytania w ogóle nie ma przecież o czym mówić. Może warto za to podkreślić, że ze względu na gwałtownie zmieniający się technologiczno-cywilizacyjny kontekst naszej współczesności – o ekonomicznym, korporacyjno-politycznym czy politycznie totalizującym nie wspominając – namysł nad przedstawionym w powieści światem może stanowić dobry punkt wyjścia do niezwykle dziś chyba pilnej refleksji o relacjach między dorosłymi a dziećmi, a w dalszej perspektywie także między „młodersami” a „dziadersami”. Wygląda na to, że relacje te wymagają rewizji i poważnego przedefiniowania pojęcia o dzieciństwie, od dawna, czyli przynajmniej od czasów oświecenia najzupełniej niby oczywistego.
Podobnie z pojęciami o relacjach między naturą i kulturą, między tym, co dzikie i tym, co uładzone, ucywilizowane, między kulturowym centrum i peryferiami / obrzeżami, między tendencjami do ujednolicania kulturowej wyobraźni a globalizacją, między tym, co uniwersalne, stałe a tym, co „chwilowe”, jednostkowe, między nawykowym myśleniem z użyciem stereotypów i tym, co da się zauważyć po ich odrzuceniu.
Pożywki i odpowiednich narzędzi dostarczyć by mogła na początek choćby lektura rozdziału pt. Dzieci z książki Neila Postmana, W stronę XVIII stulecia (przeł. Rafał Frąc, seria PIW, Warszawa 2001, s. 127-147). Przydać się może Phillppe’a Ariès’a Historia dzieciństwa (przeł. Maryna Ochab, Wydawnictwo Aletheia, Warszawa 2010), a także świetna praca Pierre’a Péju Dziewczynka w baśniowym lesie (przeł. Magdalena Pluta, Wydawnictwo Sic!, Warszawa 2008).
Istotne będą przy tym pytania związane z „walką o pamięć”. Nie bez przyczyny zapewne znaczną część dokonań wydawniczych stanowią dziś rozmaite wspomnienia, biografie i autobiografie. A idzie przy tym o to, kto właśnie zarządza lub chce zarządzać pamięcią indywidualną i zbiorową, w tym historią, zbiorową wyobraźnią kulturową i jej mitologią? Czy w ogóle ktoś tym zarządza? Kto? Jak? Po co? Takie rzeczy. W Świetlistej republice znajdzie się bliskie naszym doświadczeniom drobne zestawienie działań utrwalających pamięć minionych zdarzeń… W posłowiu Piotr Paziński zwróci poza tym uwagę na kontekstualne odniesienia tej powieści do prozy Josepfa Conrada i „republiki marzeń” Brunona Schulza. Jest się w każdym razie czym zajmować na marginesach lektury i w poszukiwaniu kluczy do znaczeń…
W samej powieści jest też bezpośrednie nawiązanie do Małego Księcia. Konkretnie zaś do rozmowy z lisem oraz do spotkania z różami. Warto się tym fragmentom dokładniej przyjrzeć choćby dlatego, że bywa czytany w polskiej szkole. Na Platformie Edukacyjnej Ministerstwa Edukacji Narodowej łatwo znaleźć nawet fragment e-podręcznika i proponowanych w nim zadań, które tych fragmentów dotyczą.
W każdym razie relacja ze spotkania z lisem rozpoczyna się u Saint-Exa znaczącym „wtedy”. „Wtedy pojawił się lis”. Wtedy, gdy sytuacja wydawała się Małemu Księciu dość beznadziejna. Lis od razu zauważa, że Mały Książę jest „nietutejszy”. Trzeba mu więc wiele wyjaśnić. I lis chce tego dokonać, bo potrzebuje przyjaźni. Pragnienie musi być wzajemne. Lis posłuży się dwoma podstawowymi pojęciami charakteryzującymi przyjaźń: „oswoić” i „stworzyć więzy”. Ich znaczenie wyklaruje się w trakcie lekcji udzielanej Małemu Księciu przez lisa. Będzie się to odbywać przez objaśnianie pojęciowe i odwołania do przykładów, poprzez słuchanie i dociekanie, stawianie pytań i udzielanie dopełniającego komentarza finalizowanego sentencją, którą Mały Książę powtarza, „aby zapamiętać”. Budowanie przyjaźni według lisa przebiega poprzez wyodrębnienie z tłumu, z masy i skutkuje przyznaniem statusu jedyności. Może nastąpić za obopólnym przyzwoleniem zainteresowanych. Wymaga wiele czasu, cierpliwości, wysiłku, pracy, starania, rytuału wręcz. Przynosi poznanie. Tak zdobywana przyjaźń nadaje życiu blask i wartość, ale równocześnie naraża na cierpienie. Angażuje bowiem serce. Czyni odpowiedzialnym za innego aż do ostateczności, co oznacza, że za „oswojenie” nawet życie warto oddać. Znaczy to również, że życie, którego nie dotyczy proces „oswojenia”, nie ma sensu. Takie są pułapki wolności. Ta wiedza pozwoli Małemu Księciu odnaleźć się w myśleniu o róży jedynej wobec pełnego róż ogrodu.
Prac na temat twórczości Saint-Exa, filmowych wersji historii o Małym Księciu, filmów inspirowanych tą opowieścią z natychmiastową dostępnością, podobnie jak na tematy wcześniej wspominane, jest wiele (na użytek szkoły na przykład, gdy chodzi o różne poziomy edukacji polecić by można książeczkę Elżbiety Zioło i Krzysztof Wiatra Mały Książę, czyli o doświadczaniu istnienia w drodze, Wydawnictwo Edukacyjne, Kraków 2001, ss. 144).
Narrator Świetlistej republiki całkiem inaczej jednak patrzy na przedstawianą wyżej lekcję oswajania i kształtowania przyjaźni oraz inne znaczenia odkrywa w historii o Małym Księciu niż we wspomnianych wyżej rozwiązaniach i publikacjach. I nieźle się przy tym Saint-Exupéry’emu dostaje. Tu konieczny jest dłuższy nieco cytat. Powieściowy narrator powiada oto w pewnym momencie:
[…] zacząłem czytać małej na dobranoc Małego Księcia. W dzieciństwie mi się podobał, ale kiedy zacząłem czytać go córce, odrzucił mnie tak mocno, że sam nie potrafiłem sobie tego wyjaśnić. Z początku myślałem, że drażni mnie lukier, cała ta samotna kondycja chłopca i planety, powiewający na wietrze szaliczek, lis, róża, dopiero później zrozumiałem, że chodzi o książkę z gruntu szkodliwą, wilka w trzech warstwach owczej który. Mały Książę przybywa na planetę zamieszkaną przez Lisa, który mówi mu, że nie może się z nim bawić, bo jeszcze nie jest „oswojony”. „Co to znaczy oswoić?”, pyta Mały Książę, a po kilku wymijających odpowiedziach Lis mówi: „Zadzierzgnąć więzy”. „Zadzierzgnąć więzy?”, pyta Mały Książę, jeszcze bardziej zdumiony, a Lis wygłasza następującą kwestię, wytrych uzasadniający postępowanie w złej wierze: „Jesteś dla mnie chłopcem podobnym do stu tysięcy innych chłopców. I nie jesteś mi potrzebny. I ja też nie jestem ci potrzebny. Ale jeśli mnie oswoisz, będziemy siebie nawzajem potrzebowali”. Kilka stron dalej, stojąc przed klombem pełnym róż, Mały Książę pokazuje, że doskonale odrobił lekcję cynizmu. „Wy nie jesteście podobne do mojej róży, nie jesteście jeszcze niczym. Nikt was nie oswoił, a wyście nikogo nie oswoiły. Jesteście takie, jakim był mój Lis. Był to lis podobny do stu tysięcy innych lisów. Ale został moim przyjacielem i teraz jest dla mnie jedyny na świecie” (Świetlista republika, s. 39-40, przekład z Małego Księcia Jan Szwykowski).
Dalszy komentarz odnosi się do sytuacji dzikich dzieci w mieście i reakcji mieszkańców San Cristóbal:
Do dziś przechodzą mnie ciarki na myśl o tym, że nasza naiwność wobec dzieci ulicy przypomina tę, która przywiodła Saint-Exupéry’ego do napisania powyższych słów. Podobnie jak Mały Książę, i my sądziliśmy, że nasza prywatna miłość do naszych dzieci odmienia je, że nawet z zawiązanymi oczyma bylibyśmy zdolni rozpoznać je po głosie wśród tysięcy innych dziecięcych głosów. Utwierdziliśmy się w tym przekonaniu, obserwując, jak owe dzieci, które stopniowo zaczęły przejmować nasze ulice, były zbliżonymi do siebie wersjami tego samego chłopca lub tej samej dziewczynki, dziećmi podobnymi do stu innych dzieci. Których nie potrzebowaliśmy. Które nas nie potrzebowały. I które, rzecz oczywista, powinniśmy oswoić.
Ale rzeczywistość jest nieubłagana, nawet jeśli tak myśleliśmy o tych dzieciach, one nie przestawały być dziećmi. Jak mogliśmy o tym zapomnieć, skoro w tym właśnie tkwiło sedno skandalu? Dzieci. I pewnego dnia okazało się, że kradną. „Wydawały się takie nieszkodliwe”, wykrzykiwali niektórzy i za tym okrzykiem kryła się osobista uraza. „Wydawały się takie nieszkodliwe, oszukały nas, uwierzyliśmy tym hipokrytom”. Były dziećmi, owszem, ale nie były naszymi dziećmi (Świetlista republika, s. 40-41).
Da się chyba uogólnić tę refleksję. O postrzeganie, dostrzeganie i uznanie Innego / Obcego i jego relację wobec „Tutejszego” / Swojego zatem chodzi. O rzeczywiste spotkanie twarzą w twarz, o akceptację tego, co wspólne i różniące, o uzgodnienie różnych racji. Trzeba przepracować, zdawałoby się, jednoznaczne, raz na zawsze ustalone wyobrażenia o tym, jak świat wygląda i jak działa, co jest złe, co dobre. Najwyższa pora. Może i tak między innymi warto czytać Świetlistą republikę.
Jest oczywiste, że własny obraz świata człowiek konstruuje zawsze z jakiejś perspektywy. Z pozycji określanej przez różne wymiary kontekstu, w który jest wpisany, w którym istnieje i działa. Obraz ten zależy więc od sytuacji, miejsca, zdarzeń, od czyjejś wiedzy i doświadczenia indywidualnego, ale też od tego, co charakteryzuje zbiorowość, do której ktoś należy. Człowiek nie istnieje w próżni, nie żyje poza kulturą, jak pisał kiedyś Janusz St. Pasierb (zob. Na początku była kultura [w:] Światło i sól, kolekcja „Znaki czasu”, Paryż 1983). Niepokój w tyle głowy każe pytać, w jakim stopniu to, co wydaje się własnym wyobrażeniem, w istocie jest własne? W jakim stopniu bywa poddawane rewizjom? Trzeba sobie w takim razie powiedzieć, że opowiadacz ze Świetlistej republiki, w odróżnieniu od interpretacji sugerowanych wyżej, może mieć rację, gdy idzie o znaczenia historii z Małym Księciem. Bo czy pojęcie oswajania nie oznacza czasem próby uprzedmiotowienia Innego?
W ostatnich prawie zdaniach powieści bohater-narrator ze Świetlistej republiki wyznaje:
Często myślę nad tym, czym miasto San Cristóbal nie chciało się podzielić z trzydziestodwójką. Chociaż wystawiło im obrzydliwy pomnik (oczywiście nie mogło być inaczej) na placu 16 de Diciembre, drukowało wspomnienia w prasie, które ukazywały się dokładnie 19 marca przez pierwsze pięć lat od ich śmierci, a teraz ukazują się tylko przy okrągłych rocznicach, oraz poświęciło im dziesiątki publikacji, dokumentów, dzieł sztuki, przesiąkniętych poczuciem winy i czułostkowością, choć zawierających też sporą dawkę prawdy” (Świetlista republika, s. 211).
W takim kontekście warta polecenia i lektury wydaje się całkiem odmienna i jednocześnie w związku z kwestią inności i Innego podobna opowieść, choć tym razem nie na fikcji oparta. Mowa o książce Baracka Obamy pisanej w czasie jego studiów na Harwardzie. Książce pt. Odziedziczone marzenia. Spadek po moim ojcu (przeł. Piotr Szymczak, Wydawnictwo Agora, Warszawa 2020, ss. 472). Ta opowieść pozwala towarzyszyć autorowi w procesie poszukiwania, odkrywania i konstruowania własnej tożsamości, co w przypadku Obamy w oczywisty i nierozerwalny sposób wiąże się z poczuciem i potrzebą uporania się z własną innością.