18.03.2021 Wielkie idee (historyczne) „od dołu”, z czasowego dystansu i w wersji alternatywnej
Pierwsza część tytułowej formuły tych Zapisków pochodzi z powieści Włodzimierza Boleckiego Chack. Gracze. Opowieść o oszustach (WL, Kraków 2018, ss. 656). Tak właśnie jej autor zapowiada wpisany w swą powieść sposób ujęcia „Wielkiej Historii” końca XVIII wieku. Uwagi na te same tematy formułowane „z czasowego dystansu” znaleźć można z kolei na przykład w opracowaniu Ludwika Stommy (Polskie złudzenia narodowe, Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2015, ss. 366; Rozdział XIV. Konstytucja 3 maja, s. 124-150). Alternatywną wersję historii przynosi natomiast książka Andrzeja Chwalby i Wojciecha Harpuli Zwrotnice dziejów. Alternatywne historie Polski (WL, Kraków 2019, ss. 352; Rozdział VII. Nie ma Konstytucji 3 maja. Nie ma rozbiorów, s. 273-343). Przy okazji nie obejdzie się bez odniesień do Ksiąg Jakubowych Olgi Tokarczuk ani bez wzmianki o Pamiętnikach czasów moich Juliana Ursyna Niemcewicza w kontekście opowieści Karola Zbyszewskiego Niemcewicz od przodu i tyłu, jak również bez przywołania Ludowej historii Polski Adama Leszczyńskiego i prac Fernanda Braudela. Nie może się też obejść bez nawiązań do obrazu Jana Matejki, który powstał dla uhonorowania setnej rocznicy uchwalenia Konstytucji 3 maja.
I tak. Przedmiotem niezwykłego powieściowego debiutu profesora Boleckiego, historyka i teoretyka literatury, jest historia opracowywana przez niego wcześniej jako scenariusz filmowy pod nazwą Gracze, a „wyznaczana takimi wydarzeniami, jak Konstytucja 3 maja (1791), targowica (1792), powstanie kościuszkowskie (1794) czy pierwsze próby powstańcze po III rozbiorze: Legiony wołoskie (1796) i Legiony włoskie (od 1797)” (Chack…, s. 8).
Powieść jest finalizacją swoistego hobby – poszukiwania śladów, dokumentów, lektury pamiętników, rozmów ze znawcami „problemów składowych” charakterystycznych dla czasów i tematów w utworze ukazywanych. Autor zaznacza jednak, że „nie należy się […] w tej opowieści doszukiwać zbeletryzowanego dokumentu, mimo że znawcom tematu wydać się ona może – i słusznie – palimpsestem, gęstą wyplatanką aluzji, kryptocytatów oraz wszelkich przytoczeń z drugiej, trzeciej, a nawet czwartej ręki” (Chack…, s. 9). Taka charakterystyka odpowiada równocześnie, można chyba powiedzieć, wyobrażeniom o nowoczesnej powieści historycznej.
W zapowiedzi eksponowanej w tytule niniejszych Zapisków czytamy ponadto: „Zależało mi na tym, by historię tej epoki pokazać od strony mało znanej, z perspektywy ludzi cynicznych i nikczemnych, po prostu łotrów – w myśl starej zasady, że wielkie idee (historyczne) czasami najwyraźniej widać od dołu” (Chack…, s. 8).
Głównym bohaterem powieści jest postać rzeczywista – szuler nad szulerami, wręcz „król szulerów”, drań nad draniami, cynik nad cynikami, Narcyz nad Narcyzami, donosiciel, agent targowiczan, agent policji carskiej, agent policji francuskiej, awanturnik, polski Casanova, niejaki Chadźkiewicz – Chack. W drzewie genealogicznym miał pewne związki z rodziną Gombrowicza, który „znał rodzinną legendę Chacka i – zafascynowany sarmacką szlacheckością czy nawet jej mitologią – wykorzystywał w swej twórczości niektóre słynne powiedzenia Ignacego” (Chack…, s. 25). Nazwisko Chadźkiewicza wymawiano i zapisywano najrozmaiciej i z reguły dość dowolnie. Był, jak się wydaje, wszędzie, gdzie go „posiano” i gdzie „nie posiano”. Skończył marnie, choć to nie jest pewne. Miał dwóch synów, a jeden z nich spełniał się w pisarstwie i z jego powieści, która ewidentnie opowiada o przygodach ojca, choć pod zmyślonym nazwiskiem, Bolecki korzysta.
Przez pryzmat historii Chadźkiewicza można się przyglądać wyliczanym wcześniej wielkim wydarzeniom, choć bywa, że czasami łobuz gdzieś znika, by się z nagła i nieoczekiwanie znów odnaleźć. „Już za życia otaczały go legenda i kult niezwykłości, w którym czuły zachwyt sprzymierzony był z obrzydzeniem. Szuler i awanturnik, agent i zdrajca, mistrz słowa, aforyzmu, dowcipu i wszelkiej elegancji – wbrew faktom, inna rzecz, że mało znanym – stał się władcą ówczesnej zbiorowej wyobraźni” (Chack…, s. 17). Tytuł powieści wyraźnie w każdym razie porządkuje nadrzędną, niejako zewnętrzną warstwę opowieści. Chodzi o Chacka, chodzi o graczy, chodzi o szulerów. Znakomicie ilustruje to przygotowany przez Marka Pawłowskiego według pomysłu Boleckiego projekt okładki powieści – pewna modyfikacja obrazu Aleksandra Gierymskiego W altanie (Internet pozwala bez kłopotu sprawdzić, na czym wprowadzone do obrazu innowacje polegają i jak łączą się z tematyką powieści).
Hazard uprawiano wtedy powszechnie, a już najpowszechniej grano w faraona. Jako komentarz do zapisów z pamiętnika Jędrzeja Kitowicza, przywoływanych w związku z tym w powieści, czytamy:
Grali wszyscy i wszędzie – biedni i bogaci, młodzież i dorośli, wojskowi, cywile, kler, damy i ladacznice, służba, książęta krwi i koronowane głowy, proboszczowie i biskupi – wszystkie klasy społeczne. Grano w spelunkach, karczmach, trybunałach, w pałacach, w dworkach i klasztorach, na cmentarzach, na dworze, w salonach, na jarmarkach, podczas jazdy w karetach, w czasie wesel i podczas pogrzebów, w dzień i w nocy, w dni powszednie i w święta. Choć nazwa gry na to nie wskazywała, faraon niósł ze sobą niewidoczny wirus demokratyzacji. Ale, rzecz ciekawa, największy udział w jego rozpowszechnianiu mieli od początku szulerzy (Chack…, s. 11).
I dalej Bolecki jako narrator główny:
„Za pojawieniem się gry faraona – cytuję Kitowicza – weszli ludzie dystyngowani, a nawet najwięksi panowie stali się szulerami, ogrywając jedni drugich nie tylko z gotowych pieniędzy, ale nawet z nieruchomych substancji, z dóbr, klejnotów i całej fortuny”. W czasie tych gier fortuny rosły i upadały nie tylko w ciągu kilku godzin (zwłaszcza w nocy), co w mgnieniu oka.
Karciane szaleństwo rozlewało się po Rzeczpospolitej niczym żywioł zmiatający wszystko, na co trafi na swojej drodze – jak pożar w stepie przy sprzyjającym wietrze” (Chack…, s. 12).
Pamiętnikarze sądzili, że odpowiadała za to moda na francuszczyznę, ale to chyba za duże uproszczenie. Grali bowiem i „kontuszowi”, i „fraczkowi”, i trudno ustalić, kto kogo do zielonego stolika intensywniej przyciągał. […] Gdziekolwiek, jakiekolwiek miejsce znaleziono – kawałek podłogi, twardy grunt, na którym można było ustawić stolik – „zakładano banki”. Ale choć grali wszyscy, to przy zielonych stolikach królowała szulerska elita (Chack…, s. 13).
Rzecz więc jest – w najbardziej widocznej warstwie utworu – o szulerach. W głębszej – o graczach. Ale jest w nim jeszcze wiele innych warstw. Nie mnie jednak tutaj je objaśniać… (Chack…, s. 14).
O tych innych warstwach za chwilę. Teraz zatrzymajmy jeszcze uwagę na graczach i szulerach, przywołując Księgi Jakubowe Olgi Tokarczuk (Wydawnictwo Literackie, Kraków 2014, ss. 908) z opisem, który potwierdza przedstawiane w Chacku rozmiary karcianego szaleństwa. Tu bohaterem jest biskup Sołtyk. Ten
[…] uspokaja się dopiero, gdy siada do gry […] To jest moment jakiejś rozkoszy – tak, biskup wolałby nie jeść, pozbawić się innych przyjemności cielesnych niźli tego momentu.
W mariasza biskup gra z równymi sobie. Ostatnio, gdy tu peregrynował kanonik przemyski, grali do rana. Gra z Jabłonowskim, Łabęckim, Kossakowskim, lecz to nie wystarcza. Dlatego ostatnio zdarza mu się też coś innego. Niewygodnie jest o tym myśleć.
Ściąga przez głowę biskupi strój, przebiera się w zwyczajne łachy, wkłada na głowę czapę. […] każe się wieźć do podmiejskich karczem, tam, gdzie ma pewność, że będą grać w faraona na pieniądze. Do stołu siadają przyjezdni kupcy, szlachcice w podróży, goście z zagranicy, jadący z listami i wszelkiego rodzaju awanturnicy. W karczmach, niezbyt czystych i zadymionych, wydaje się, że grają wszyscy, cały świat i że karty łączą ludzi lepiej niż wiara czy język.
[…] kiedy biskupowi narastają karciane długi, wzywa Boga, żeby go uchronił przed skandalem, gdyby sprawa wyszła na jaw. Domaga się współdziałania, wszak on i Bóg walczą w jednej drużynie. Ale Bóg działa jakoś opieszale, a czasami chce chyba uczynić z biskupa Sołtyka Hioba. Zdarza się, że biskup go przeklina; potem oczywiście kaja się i przeprasza – rzecz wszystkim znana, że jest popędliwy. Ogłasza dla siebie post i śpi we włosiennicy.
Nikt jeszcze nie wie, że zastawił insygnia biskupie, by spłacić długi (Księgi…, s. 854, 853, 852).
O jakich grach „innego poziomu” można zatem mówić w powieści o kraju tak dalece opętanym przez hazard, że zadłużony biskup zastawia swe insygnia? Do takiego właśnie namysłu zdaje się zapraszać powieść Boleckiego. W kategoriach wielkiej gry o wszystko opowiada się w niej nie tylko o szulerach karcianych, lecz także o działaniach podejmowanych ze względu na interes państwowości polskiej i próbach ratowania / naprawiania państwa. A to wobec totalnej zapaści państwowego bytu, w sytuacji narzuconego i obowiązującego protektoratu rosyjskiego, po pierwszym rozbiorze, w zderzeniu z partykularnymi interesami. To gry dyplomatyczne, międzypaństwowe o wielowymiarowych skutkach i wielkiej w wyniku tego hazardu przegranej, jaką były rozbiory. Gry, w których przełajdaczono Polskę i wymazano ją z mapy na ponad sto dwadzieścia lat. A także gry-próby odwrócenia sytuacji, gry o niepodległość. To gry korupcyjne, licytacje na „prawdziwy patriotyzm”, militarne akcje obcych wojsk i wszystko, co tego rodzaju sytuacjom towarzyszy. Gdyby przywołać badania Fernanda Braudela (Historia i trwanie, przeł. Bronisław Geremek, Czytelnik, Warszawa 1999, ss. 356; zwłaszcza s. 49-60) można by pewnie powiedzieć, że ukazywana w powieści Boleckiego historia, w najbardziej widocznej warstwie utworu, koncentruje się na losach jednostek i na wydarzeniach. Na głębszym poziomie natomiast stanowi lustro, w którym systematycznie mogą się przeglądać kolejni „mieszkańcy przyszłości”. Także nasza współczesność. Lustro, które pozwala odkrywać określające nas konsekwencje dawnych zdarzeń wpisanych w system długiego trwania.
Autor Chacka oddaje głos wielu różnym narratorom. Cytuje też poetów, jak Trembeckiego, Mickiewicza czy Słowackiego, odwołując się w ten sposób do tekstów kształtujących naszą wyobraźnię zbiorową. Dla siebie rezerwuje głos główny. Pozwala przy tym zajrzeć nieraz do swej pisarskiej „kuchni”. Znakami tego rodzaju zaproszenia są informacje, skąd pochodzi dana wiadomość i jakiej „obróbce” poddany został jej tekst, więc na przykład formuły typu: „Podstawową grą karcianą, jakiej oddają się bohaterowie Kościeszy Hockiewicza [tj. syna Chacka, który „robił” za powieściopisarza i w swej powieści opowiadał, jak się zdaje, o wyczynach ojca], był oczywiście faraon. Co nieco już się tu o niej pisało” (s. 36; tu i dalej lokalizacja cytatów według cytowanego wydania); „Z pamiętnikarskich relacji wynika, że gra była szybka – pieniądze sunęły raz w jedną, raz w drugą stronę. W opowieści Kościeszy Chack wodzi oczami za kartami i dukatami, jakby na sznurki jakie miał oczy nawleczone. Przytaczanie tu całej opowieści Kościeszy mijałoby się z celem” (s. 36-37); „Przytaczam […] monolog in extenso za książką Kościeszy, bo jego ślady odnajdziemy później we fragmentach pamiętnika Chacka przechowanego w papierach po Rzewuskich” (s. 41); „Reda opisuje kapitalną scenę […] zmieniam czas przeszły na teraźniejszy” (s. 46); „Muszę teraz zwolnić” (s. 48; ta uwaga wydaje się równocześnie sugestią co do sposobu czytania); „Wracam do głównego wątku” (s. 51); „[…] pisze pamiętnikarz, za którym najwierniej powtarzam te informacje” (s. 57); „[…] teraz już relacjonuję dokładnie za […]” (s. 58); „W papierach po sobie samym znalazłem opis tych stron. Papiery (notatki, kserokopie, nawet zdjęcia) gdzieś przepadły. Nie miałem wtedy ani komputera, ani skanera, ale wynotowane z pamiętników, listów i innych źródeł sceny pozostały. Sumienność dokumentalisty każe mi je przytoczyć prawie bez żadnych zmian” (s. 63-64); „Dom schadzek, w którym rozgrywały się poprzednie sceny – o czym na wszelki wypadek informuję PT Czytelników – mniej więcej w tym samym czasie opuścił młody mężczyzna […] (s. 78); „Opiszę teraz najdokładniej, jak potrafię […] (s. 87); „Usuwam słowo wiążące Rzewuskiego, zostawiam tylko treść dialogów zapamiętanych przez Chacka, której formę, jak wszędzie dotąd, lekko modernizuję. Czyli przepisuję. A właściwie archaizuję, bo stare wino trzeba trzymać w starych bukłakach. Mówiąc szczerze, układam tę formę na nowo” (s. 103); „Artykuł nie miał jednak tytułu, który tu od siebie dodałem” (s. 153); „Zastanawiałem się nad tym komentarzem przez wiele lat” (s. 157); „Nigdzie nie mogłem znaleźć informacji, co działo się z Chodźkiewiczem pomiędzy rokiem 1791 a 1794. […] W sukurs przyszedł mi, jak zwykle, przypadek” (s. 158). I tak dalej i tym podobnie…
Autor wyraźnie zastrzega jednak, że jego opowieścią rządzą „tylko i wyłącznie reguły fikcji literackiej”, że „jest to opowieść – jak pisał klasyk [czytaj: Witold Gombrowicz w recenzji Złego Leopolda Tyrmanda] – skłamana od a do zet dla przyjemności czytelnika i przyjemności autora” (s. 9).
Problem w tym, że nie sposób poddać się wyłącznie i całkowicie przyjemności lektury, więc urodzie słowa i grom (jeszcze jeden ich rodzaj) z rozmaitymi tekstami przeszłości, skoro powieść mówi „o jednym z najbardziej dramatycznych wydarzeń w nowożytnej historii Polski, po którym pozostała na wieki narodowa trauma” (Chack…, s. 159). I zwłaszcza, jeśli „pamiętać, że twórcy konfederacji targowickiej swoją narodową apostazję tłumaczyli potrzebą obrony wolności nazywanej złotą”, a w takim razie „trudno ich nie uznać za prekursorów filozofii politycznej streszczającej się we współczesnej (ale jak widać, epigońskiej) formule nie ma wolności dla wrogów wolności” (Chack…, s. 160). Tę formułę i jej dzisiejszych wyznawców łatwo wskazać. Polityczne podziały, licytacje różnicujące moc prezentowanego patriotyzmu i umiłowania narodu, powierzchowną znajomość rzeczy, koncentrację na emocjach, podobnie jak skalę motywowanej rzekomym interesem państwa korupcji politycznej, również mamy okazję na bieżąco obserwować.
Teraz dla przypomnienia, za profesorem Andrzejem Chwalbą:
Pod koniec XVIII wieku sytuacja wyglądała tak, że w Rzeczypospolitej od kilkudziesięciu lat największą władzę miał rosyjski ambasador, Stanisław August Poniatowski został wybrany królem z woli cesarzowej Katarzyny II, a jej wojska stacjonowały na naszych ziemiach. Imperatorowa była gwarantką tak zwanych praw kardynalnych, które w 1768 roku uchwalił sejm sterroryzowany przez rosyjskie wojsko i ambasadora Nikołaja Repnina. Należały do nich wolna elekcja, liberum veto, prawo wypowiadania posłuszeństwa królowi przez szlachtę, jej nietykalność osobista, wyłączność w sprawowaniu urzędów oraz posiadaniu dóbr ziemskich” (Zwrotnice…, s. 276).
W maju 1787 roku król spotkał się z Katarzyną w Kaniowie. Rosja snuła wtedy plany wojny z Turcją.
Król zaproponował Katarzynie II zawarcie sojuszu i udział znacznie powiększonych sił zbrojnych Rzeczypospolitej w wojnie z Turcją […] By stworzyć kilkudziesięciotysięczną armię, niezbędne były reformy wewnętrzne – choćby ograniczone. Ich wprowadzenie przez kolejny sejm, który miał się zebrać w 1788 roku, było możliwe pod warunkiem, że byłby to sejm skonfederowany, ponieważ wtedy nie obowiązywałoby liberum veto i nie mógłby go zerwać żaden przekupiony poseł. Na zawiązanie konfederacji zgodę musiała jednak wyrazić Katarzyna (Zwrotnice…, s. 279-280).
Sejm zwołano 7 października 1788. Działał przez cztery lata przy zawiązanej konfederacji. Taki sejm mógł podjąć dzieło reformowania państwa i wojska. Wtedy z nagła król pruski zaoferował przymierze polsko-pruskie. Miał w tym oczywiście swoje wyrachowanie. Reformatorzy nie analizowali jednak jego interesów. Uznali, że to wystarczająco zmienia sytuację i nadali działaniom reformatorskim pęd z pominięciem ustaleń poczynionych przez króla z Katarzyną. Doprowadzili do uchwalenia Konstytucji 3 maja 1791 roku.
Przeciwnicy reform nie zasypiali jednak gruszek w popiele. Utrata praw i przywilejów z rejestru praw kardynalnych, wprowadzenie podatków, prawa dla mieszczan, odebranie hetmanom kontroli nad wojskiem, zmiana ustroju, krótko mówiąc, z republiki na dziedziczną monarchię, dla magnatów, którzy swoje włości traktowali jak udzielne państewka, okazała się nie do przyjęcia. Zawiązali konfederację targowicką i prosili Katarzynę, która i tak uchwalenie Konstytucji musiałaby z dyplomatycznych przyczyn uznać za casus belli, o interwencję.
Prowadzone przez nich w związku z tym rozmaite gry „podskórne”, nakłaniające i przymuszające do udziału w tej konfederacji, dobrze obrazuje przypadek posła ziemi kaliskiej, Jana Suchorzewskiego, który początkowo optował za reformami i był chętnie słuchany. Chadźkiewicz w powieści Boleckiego zdaje na ten temat sprawę swemu aktualnemu mocodawcy z rosyjskiej opcji:
– Suchorzewski krzyczał, że przyjaźń Imperatorowej jest przyczyną wszystkich nieszczęść Polski…
– No i?
– Zrobił się wielki entuzjazm…
– Wiem, wiem… tak, jak w sejmie…
– A potem chwalił króla pruskiego za łaskawość dla Polaków.
– To szkoła Potockiego! […] – I tego czarnego lisa, Kołłątaja. Zdrajcy… Wszyscy klaskali, ha?! (Chack…, s. 60)
Słyszymy też, jak Suchorzewski przemawia w pewnej winiarni:
– Musimy sprawić, aby influencja moskiewska, dążąca zawsze do uszkodzenia naszego bytu i przeszkadzająca nam na różne wymyślne sposoby została obalona! Bo będzie hańbą, jeśli my, Polacy, nie odważymy się na odpowiedź za krzywdy naszej ojczyźnie uczynione. A jeśli wszyscy posłowie będą bronić ojczyzny, Polska wolną być musi…
Przerwały mu wiwaty:
–Vivat Rzeczpospolita! Vivat król!
[…]
Z głębi winiarni dobiegły ich okrzyki radości:
– Niech żyje Suchorzewski! Vivat poseł kaliski! Sumienie prawdziwej Polski!
Ktoś dodał:
– Z nim wolność Polski bezpieczna!
[…]
Przerwała mu oracja Suchorzewskiego:
– Czy wiecie, że zdrajcy Rzeczypospolitej, te monstra obywatelskie, te podłe dusze, które nas dwadzieścia lat temu sprzedały w niewolę obcych potęg, biorą bez wstydu od nich pensje! I nie są za to ukarani?! Polacy! Dajcie przykład, że poczciwi obywatele zdrajców karać umieją! Zróbcie sąd nad tymi, co nas ustawicznie sprzedają (Chack…, s. 66-67, 70).
Chack i spółka wiedzą, co wobec tego robić. Kontynuacja cytowanej wyżej rozmowy kształtuje się tak:
– Suchorzewskiemu klaszcze cała Warszawa…
– Bez wątpienia, ale poseł kaliski lubi też karty…
– Karty? Suchorzewski!?… Jaśniej, proszę, mości Chadźkiewicz…
– Trochę złota i dobre słowo wysoko urodzonych przyjaciół…
– On złota nie weźmie! […]
– Poseł ma wygrywać, a nie brać… (Chack…, s. 60-61).
W konsekwencji, otoczony „dobrze urodzonymi” targowiczanami, poseł oczywiście wygrywa. Duże sumy. Nie brakuje wina. Zajmują się nim damy. „Dobrze urodzeni” przy kartach głaszczą „dobrym słowem” jego ambicję. Targowiczanin Kossakowski w pewnej chwili mówi:
Kto umie cenić cnoty, szlachetność i gorliwość dawnego Polaka […] musi wielbić cnotę posła kaliskiego, której ja, powiem to głośno, ja sam na dwóch sejmach byłem świadkiem.
Suchorzewski wzniósł oczy do góry, uśmiechnął się do siebie, starannie położył karty na stole i wyrecytował mocnym głosem:
– Szlachetni panowie, jestem tylko zwykłym posłem z mojej ukochanej ziemi kaliskiej. Dzięki takim jak wy, szlachetnie urodzeni, miłości ojczyzny naszej nauczyciele, jestem prawdziwym Polakiem… Ale gdyby kajdan, które mają być Polszcze założone przez dziedzictwo tronu, nie można by inaczej zrzucić, to stałbym się Prusakiem, Moskalem lubo Austriakiem.
Na moment zapadła cisza, a po chwili wszyscy zebrani zaczęli delikatnie bić mu brawo.
– Najzupełniej się zgadzamy – odezwał się Branicki – wolność i prawa naszych przodków, oto czego miłujący ojczyznę Polacy powinni się trzymać!
– I znów fortuna okazała się waćpana wielbicielką – oznajmił stentorowym głosem Kossakowski (Chack…, s. 83-84).
O tej akcji „nawracania” Suchorzewskiego na „prawdziwy patriotyzm” i o wyrazach tego „nawrócenia” można też przeczytać w Pamiętnikach czasów moich Jana Ursyna Niemcewicza, jak również w książce Karola Zbyszewskiego Niemcewicz od przodu i tyłu (obszerne, niezwykle „smaczne” cytaty i dogłębne komentarze na ten temat zob. w szkicu Piotra Kołodzieja Nieśmiertelność narodowego mitu albo wąsy Rejtana w: Dwadzieścia pięć twarzy dziewczyny z perłą. Praktyka czytania dzieł malarskich w procesie kształcenia kulturowo-literackiego, Impuls, Kraków 2018, s. 187-224, zwłaszcza 213-217).
Historia Suchorzewskiego jest w każdym razie przykładem modelowego sposobu znikczemniania niewygodnych przeciwników, hazardzistów mocno średnich intelektualnie, lecz z dużymi o sobie wyobrażeniami. Potem jest już tylko miejsce na znany powszechnie incydent, w którym Suchorzewski rzuca się w sejmie na kolana przed królem, wołając, by nie zaprzysięgał Konstytucji, i grążąc, że na poczekaniu zabije swego synka, ratując go przed życiem w narzucanej przez tę Konstytucję niewoli.
W sto lat później powstanie obraz Jana Matejki ukazujący tryumfalny pochód zwolenników Konstytucji w drodze do kolegiaty św. Jana, gdzie miała być powtórnie zaprzysiężona. Szczegółowego omówienia obrazu można w każdej chwili wysłuchać w internetowych jego prezentacjach. W tym ujęciu Suchorzewski pada na drodze, jakby „małpując” Rejtana. Z kieszeni wysypują mu się karty. Wyrywającego mu się synka ciągnie za rękę.
W pochodzie bierze udział między innymi ranny Tadeusz Kościuszko (rana odniesiona w 1794, więc trzy lata później, w bitwie pod Maciejowicami). To jest już jednak wyraz historiozofii. Ukazywane na obrazie zdarzenie dotyczy przecież wszystkich, których losy, także później, kształtowała konstytucyjna idea naprawy państwa. Po stu latach widać to dobrze i Matejko taką właśnie wizję przedstawia (zob. Piotr Kołodziej, Nieśmiertelność narodowego mitu, s. 213-217).
Scenę tego uroczystego i radosnego pochodu odmalowuje też sześćdziesiąt parę lat „po Matejce”, we wspominanej już książce z 1939 roku, Karol Zbyszewski (Niemcewicz od przodu i tyłu, Gebethner i Ska, Warszawa 1991, ss. 392 – reprint wydania III Polskiej Fundacji Kulturalnej, Londyn 1986; I i II wydanie: Rój, Warszawa 1939):
Zadyndały dzwony kościelne w całej Warszawie, salwy armatnie; żołnierze palili z karabinów, miasto rozbrzmiewało krzykami wesela. Środkiem Krakowskiego Przedmieścia niesiono na rękach marszałka Małachowskiego; wszystkie okna obsadzone, kobiety machają chustkami, oklaski, wiwaty, każdy poseł patriota przedmiotem owacji. Po dawnemu nikt nic nie wie, ale do późnej nocy ulice zatłoczone, falujące rozentuzjazmowanym tłumem. Raz wraz zrywają się okrzyki:
– Niech żyje Konstancja!
– Teraz już nam Moskwa nie straszna!
– Znów teraz będziem państwem całą gębą!
– Podobno jej nie Konstancja, a Konstytucja.
Wszystko jedno, najważniejsze, że cały sejm ją w zgodzie uznał. Skończyły się nasze biedy.
– Dobrze teraz będzie żyć narodowi! Mięso podrożeje…
– Widzisz go drania – rzeźnika; właśnie że z tą konstytucją mięso potanieje o cały grosz na funcie.
– Nie kłóćta się ludzie, bo dziś wielkie święto. Będzie lepiej – konstytucja wszystko mądrze urządzi.
– Niech żyje konstytucja, opiekunka nasza!
Wiwat! Niech żyje! (Niemcewicz od przodu…, s. 198).
Zbyszewski, dodaje:
Moda nakazywała wielbić konstytucję. Ci, co ją wielbili, nie znali jej, nie rozumieli ani trochę więcej od tych, co załamywali gnaty i jak Suchorzewski pletli o uświęceniu despotyzmu. Można było wypić za zdrowie nowej ustawy, ale przeczytać i przemyśleć ją – na taki wysiłek już się nie zdobywano.
Na prowincji szlachta, wznosząc kielichy, mówiła:
– No, chwała Bogu, mamy konstytucję! Byle teraz wszystko zostało po staremu to i będzie dobrze (Niemcewicz od przodu…, s. 202).
Tu wypada pewnie zaznaczyć, że książka Zbyszewskiego, zwłaszcza że zamierzał ją przedstawić jako rozprawę doktorską, wywołała reakcje gwałtowne o wielkiej skali. Historia ukazywana jest w niej „bez znieczulenia”. W nocie od wydawcy czytamy w związku z tym: „Zbyszewski nie pozostawia „suchej nitki” dosłownie na nikim […] ze znanych osobistości epoki. Wszystkich, to znaczy całe społeczeństwo czyni w jakimś sensie odpowiedzialnym za klęskę rozbiorów. […] Pomimo że niemal każde zdanie w pracy Zbyszewskiego jest udokumentowane i każdy epizod ma pokrycie w źródłach, książka może sprawiać wrażenie pamfletu na czasy stanisławowskie. Ale o ile to jest karykatura, to gorzka, przepojona głębokim tragizmem i zaangażowaniem młodego wówczas pisarza w sprawy ojczyzny stojącej nad brzegiem kolejnej katastrofy dziejowej [1939 rok] (Niemcewicz od przodu…, s. 5; na s. 7-11 opinia Stanisława Mackiewicza).
Konstytucja 3 Maja nigdy naprawdę nie weszła w życie. Zarówno jej polscy przeciwnicy, jak sąsiedzi postarali się o to. Polska zniknęła z mapy. Próby odzyskania niepodległości nieskończenie wielu ludzi kosztowały życie, niewymowne cierpienia, utratę własności, emigracyjny los. W naszym myśleniu o przeszłości uchwalenie konstytucji ma jednak miejsce symboliczne. Bezwzględnie zaszczytne. Kolejne rocznice tego faktu traktowane są jako narodowe święto, choć były pewne przerwy w tych obchodach… Znamy Polonez 3 Maja i Mazurek 3 Maja. Podkreśla się też zwykle, że to konstytucja druga na świecie po tej, którą przyjęły Stany Zjednoczone. Profesor Chwalba poprawia. Wskazuje, że nie druga, lecz trzecia i że pierwszą na świecie liberalną konstytucję przyjęła w 1755 roku Republika Korsyki, potem Stany w 1787 (Zwrotnice…, s. 292). Ale podkreśla też, że „Z tego dokumentu powinniśmy być dumni” (s. 276).
Po dwustu dwudziestu pięciu latach przeczytamy w książce Ludwika Stommy o uroczystych obchodach rocznicy 3 Maja:
Jest to hołd złożony „ostatniej woli konającej ojczyzny”, przypomnienie przedrozbiorowej niepodległości Rzeczypospolitej i krzyk protestu przeciwko jej zniewoleniu. W tym sensie data obchodu narodowej pamięci dobrana jest niewątpliwie celnie i nie podlega dyskusji. Problem w tym, że z biegiem lat zaczęto odchodzić od znaczenia symbolicznego i deifikować sam akt legislacyjny, podniesiony wkrótce do rangi świadectwa, jak to Polacy wyprzedzili (znowu) inne narody. Z oczywistym morałem, że nie nam pobierać od obcych lekcje demokracji, bo my już w 1791 roku, etc. (Polskie złudzenia…, s. 124).
W pracy Stommy przeczytamy również analizy przywoływane na użytek refleksji „późnego wnuka”. Określają one wartości i braki w konstytucyjnych trzeciomajowych zapisach w porównaniu do francuskiej Deklaracji praw człowieka i obywatela oraz konstytucji Księstwa Warszawskiego z 1807 roku i konstytucji Królestwa Kongresowego z 1815 – z powołaniem m.in. na stanowiska Normana Daviesa, Daniela Beavois czy książkę Mieczysława Adamskiego i Stefana Pastuszki (Konstytucje polskie w rozwoju dziejowym 1791-1982, WSiP, Warszawa 1985, ss. 360). Podkreślenia w tych analizach akcentują fakt, że w konstytucyjnych zapisach nie było „żadnego uniwersalnego orędzia” i że generalnie formułowane one były w duchu i według pojęć o szlachetczyźnie (Polskie złudzenia…, s. 125). W komentarzu Stomma zaznacza natomiast:
Możemy się szczycić, że część narodu, choćby i poniewczasie podjęła wysiłek naprawy Rzeczypospolitej. Ważkie to wydarzenie! Podnoszenie jednak samego tekstu Konstytucji 3 maja do rangi przykładu dla Europy i świata, drugiego po konstytucji Stanów Zjednoczonych, jest już pretensją śmieszną i – co gorsza – demaskującą polski kompleks każący wiedzieć historię jako jakowyś konkurs, w którym nadajemy sobie samochwalczo miejsca na podium (Polskie złudzenia…, s. 150).
Chwalba też zwraca na te kwestie uwagę. Mówi, że rozwiązania przyjęte w Konstytucji były wyrazem:
[…] tradycyjnego, republikańskiego sarmatyzmu, z lekką domieszką idei oświeceniowych. Trzeba szczerze powiedzieć – dodaje – że podzielała je zdecydowana większość szlachty, która nie wyobrażała sobie Rzeczypospolitej bez wolnej elekcji, liberum veto i prawa wypowiadania posłuszeństwa królowi, czyli gwarantowanych przez Rosję praw kardynalnych. One stanowiły sarmackie, polityczne wyznanie wiary. Nie należy sobie wyobrażać, że Konstytucja 3 maja to wyraz wielkiego, duchowego i intelektualnego przebudzenia narodu, który dostrzegł swoje grzechy wobec państwa i postanowił je naprawić, uchwalając mądre i postępowe prawo. Tak nie było. Konstytucja była dziełem elit. I to nielicznych (Zwrotnice…, s. 289).
W Ludowej historii Polski Adama Leszczyńskiego przeczytamy z kolei:
W czasach Sejmu Wielkiego zazwyczaj proponowano tylko pewne ograniczenie władzy pana nad chłopami, zamianę powinności na czynsz w pieniądzu oraz zagwarantowanie prawa do posiadania przynajmniej własnych sprzętów i dobytku ruchomego. I te propozycje budziły zaciekły opór (Ludowa historia Polski. Historia wyzysku i oporu. Mitologia panowania, ABW, Warszawa 2020, ss. 672; ze względu na tu omawiany czas zwłaszcza s. 262-303; cytat z rozdziału Oświeceniowi reformatorzy. Wielka retoryka. Mikra polityka, s. 263).
Teraz powstaje pytanie, jak mogłaby się przedstawiać alternatywna historia omawianych zdarzeń. Historia, w której nie doszłoby do rozbiorów. Uchwalenie Konstytucji uruchomiło przecież lawinę zdarzeń, które do nich doprowadziły. I okazuje się, że alternatywna wizja jest rzeczywiście do pomyślenia. Być może oto wystarczyłoby się w 1791 roku „nie gorącować”. Być może wystarczyłoby kierować się raczej politycznym realizmem niż emocjami i nie uprawiać dyplomacji po amatorsku. Poza tym zaś robić to, co było możliwe, więc wzmacniać armię i czekać na zmianę politycznej koniunktury. Umarła Katarzyna. Jej następca rozmaite rzeczy inaczej niż ona postrzegał. Kościuszkę dla przykładu z niewoli wypuścił. Zmieniła się sytuacja Prus i Austrii, nastał Napoleon… Mogłoby się nawet zdarzyć, że w pewnym momencie nowym królem Polski zostałby książę Józef Poniatowski, zaś „podczas doby napoleońskiej Rzeczpospolita doczekałaby nowego rozdania w Wiedniu. A tam starano się urządzić Europę po staremu. Nikt nie myślałby o likwidowaniu dużego państwa w środku Europy” (Zwrotnice…, s. 332-333). I tak dalej…
Z przyjemnością się o tych wariantach zdarzeń czyta. Problem w tym, czy historia istotnie może być, jak chciała stara łacińska sentencja, nauczycielką życia, czy raczej więcej jest racji w zdaniu Stephena Hawkinga, który twierdził, że historia to „dzieje głupoty”, więc jaka z tego może być nauka, gdy na dodatek sytuacje i koniunktura stale się zmieniają… Od czasu do czasu chyba jednak nie zawadzi się w lustrach „Biblioteki Babel” dobrze przejrzeć, pamiętając na wszelki wypadek, jak postrzegał je Borges, jak Eco…
A gdy mowa o lustrach Historii, powstaje, jak zwykle na koniec tych Zapisków, pytanie o edukację. Wydaje się oczywiste, że historyczne dziedzictwo określa znaczące elementy ludzkiej tożsamości. W takim razie: kiedy, czego i jak uczyć o przeszłości, by nie równało się to ideologicznej manipulacji, by arbitralnie nie podawać do wierzenia faktów zmieszanych z ich interpretacjami, formułowanymi często niezależnie od rozmaitych aspektów i wymiarów kontekstu, z określonej perspektywy? „Oto jest pytanie” na XXI wiek…
4 thoughts on “18.03.2021. Wielkie idee (historyczne) „od dołu”, i w wersji alternatywnej”
Takie mnie na przykład myśli nachodzą na marginesie tego tekstu, którego ważność i aktualność zauważyć nietrudno — zresztą aktualność jest w tekście sygnalizowana. Przyznam z niejakim zażenowaniem, że sam mam wciąż skłonność do poszukiwania ogólnych praw historii, choć wiem, że Popper i inni pokazali daremność. To dlatego — to prawdopodobnie jakiś defekt — że jeszcze bardziej naiwnie szukam recept. Temu akurat dążeniu dziwić się niby trudno, skoro czasy mamy takie…
No, po pierwsze wydaje mi się, że wiele mówi ów tytuł rozdziału tu cytowany. Wielka retoryka. Mikra polityka…
Głupota, pustosłowie, hipokryzja — one się mają dobrze w każdych czasach, to wiemy. Ale pewne szczególne rysy i szczególne natężenia zwiastują nieodmiennie katastrofy w historii. I trudno się nad tym nie zatrzymać, kiedy się czyta o tym, jak to np. Konstytucja 3 Maja — owo ostatnie tchnienie konającej ojczyzny i wyraz jej światłego ducha — na wiele sposobów spowodowała katastrofę. Jak to na żadnym z aktorów tego momentu przełomu rzetelne spojrzenie nie zostawia suchej nitki. Bardzo znajomo brzmią przecież te wszystkie wątki, echa rozmów, czy okrzyków, które wtedy wznoszono, a które pobrzmiewają do dziś.
Nieco bardziej specyficznie dla kontekstu. Prawa kardynalne — jądro pre-liberalnej doktryny wyznaczającej monarsze granice jego władzy, jak w artykułach henrykowskich, czy o kilka wieków wcześniejszej Wielkiej Karcie Swobód — praw kardynalnych strzegła w Polsce Katarzyna, by Polskę zniewolić. To jedna z bardzo wielu przyczyn, dla których liberalna idea jest w Polsce obcą herezją, potencjalnie antypolską, zdradziecką. Ale to również rys nieco poważniejszego myślenia, że najpierw niepodległość, a potem wolności obywatelskie — znanego z lat PRL — albo najpierw odsunąc PiS, a prawa kobiet, czy demokracja w ogóle — to już potem. Można te dyskusje toczyć w nieskończoność i można dowolnie mnożyć ich wątki. Ale — jak to w czasach przełomów i katastrof — charakterystyczna nie przestaje być właśnie owa skontrastowana z pustym znaczeniem wielkich słów, wyłażąca spod nich i uderzająca mikrość.
Nie ma dyskusji, co po PiS. Na dobrą sprawę nie ma też wielkiej dyskusji, jak PiS odsunąć. Podobnie jak w PRL nie było dyskusji, co po nim, ani nawet jak się PRL pozbyć. Są podobieństwa i różnice. Oczywistości — tylko geopolityka, być może nawet wojna jest w stanie PRL obalić. Póki istnieje, nic możliwe nie jest. Dzisiaj — wyborcze zwycięstwo, na szczęście nie wojna — być może jest jednak podobną iluzją przy pozorach oczywistości. Podobie jak przeświadczenie, że póki oni rządzą, żadna reforma się nie wydarzy. O ile w latach PRL przełamanie impotencji wymagało kwalifikacji bardzo wielkich i w związku z tym rzadkich, a na palcach jednej ręki dało się policzyć ludzi zdolnych do myślenia o tym, o tyle dziś tę impotencję zawdzięczamy samym sobie. Nie żadnej przemożnej geopolityce i nie żadnym wielkim siłom historii — choć pewne mechanizmy za tym, owszem, stoją i warto je poznać.
No, nie są to wesołe myśli.
Niezwykle ciekawy artykuł.
Dziękuję
Niezwykły tekst. Świetnie się go czyta, choć – jak i poprzednie – ze smutkiem i przerażeniem, że tak bardzo aktualny. Szczególne podziękowania za sugestie dydaktyczne.
Zgrabnie ujęty, nurtujący nas tu i teraz, temat. Interesujące cytaty i komentarze do rozmyślań. A malinki literackie typu” Chack wodzi oczami za kartami i dukatami, jakby na sznurki jakie miał oczy nawleczone”; „kuntuszowi”, „fraczkowi” itp. bardzo mnie rozbawiły. Fantastyczny tekst.
Panu Pawłowi Kasprzakowi z podziękowaniem za wzruszające słowa, które przekazał Pan mieszkańcom Hajnówki. Trudne tematy wymagają odwagi, a Pan nie boi się ich podjąć. Z poważaniem
Comments are closed.