2.05.24. Literackie gry i rzeczywistość
W ubiegłym roku ukazało się polskie tłumaczenie Demona Copperheada Barbary Kingsolver (przeł. Kaja Gucio, Wydawnictwo Filia, Poznań) – powieści, która na łamach „New York Timesa” przedstawiana była jako jedna z książek roku 2022, później uhonorowana została Nagrodą Pulitzera, u nas eksponowano ją zaś wśród książek roku 2023. Wpisana w nią literacka gra ujawnia się, jak widać, już w nawiązującym do Davida Copperfielda tytule, a fabuła jest wręcz nadpisana nad fabułą powieści Charlesa Dickensa. Jej autorka okazuje się, dodajmy od razu, zupełną mistrzynią podjętej gry literackiej. Więcej o tym za chwilę…
Kto jeszcze sygnalizowanych powieści nie zna, ma przed sobą ładne parę godzin czytania. Powinno być przy tym jasne, że powstanie tych utworów dzieli sto siedemdziesiąt lat mniej więcej. Ich bohaterowie żyją w innych, zdawałoby się, światach – jedni w wiktoriańskiej Anglii, drudzy w Ameryce, u podnóża Appalachów – ale ukazywani są według podobnych założeń autorskich. Takich mianowicie, które rodzą się z przekonania, że literatura jest lustrem odbijającym realną rzeczywistość, a jej zadaniem jest tę rzeczywistość objaśniać i na nią wpływać. Nie bez powodu zatem mottem powieści Kingsolver są słowa Dickensa: „Nie warto wspominać przeszłości, chyba o tyle, o ile ma to wpływ na teraźniejszość”. W wywiadzie udzielonym Michałowi Nogasiowi autorka Demona Copperheada mówi o tym wprost: „literaturę wymyślono również po to, by walczyła z uprzedzeniami i by mogły się w niej przeglądać nie tylko jednostki, ale też całe społeczności” (cała rozmowa: Wstyd przejął kontrolę w: „Książki. Magazyn do Czytania” 2023, nr 6, s. 66-69). To małe „również” z cytowanej wypowiedzi też ma oczywiście swoje znaczenie, jednakże – podobnie jak utwór Dickensa – powieść Kingsolver nastawiona jest przede wszystkim na eksponowanie prawdy odbijającej w literackich lustrach konkretną, realną rzeczywistość i sugerującej konieczność rewizji powszechnych wyobrażeń dotyczących owej realistycznie ukazywanej wizji. W kontekście powieści Kingsolver powstanie więc okazja do namysłu między innymi nad wygraną Donalda Trumpa w wyborach 2016 roku i nad tym, co może spowodować wkrótce jego ponowny tryumf. Także do tego jeszcze wrócimy…
Tu, na zasadzie wtrącenia, warto może zaznaczyć natomiast, że kto by chciał się od strony teoretycznej skupić nad kwestią relacji między prawdą i fikcją literacką, mógłby zacząć od lektury szkicu Powieść i prawda nieżyjącego już profesora Michała Głowińskiego (zob. jego autorstwa Gry powieściowe, PIW, Warszawa 1973, s. 9-36). Zawsze też można sięgnąć do książek reporterskich. Odpowiednie sugestie pojawią się w dalszej części tych Zapisków… Tu dla porządku zaznaczmy jeszcze, że również Dickens był mistrzem literackich gier. Jego David Copperfield (przeł. Wilhelmina Kościałkowska w roku 1889, Wydawnictwo Filia, Poznań 2023) ma przecież wiele wspólnego z biografią autora.
Obie powieści dowodzą w każdym razie, że bohater przynależny do ukazywanych w nich światów musi się doprawdy „w czepku urodzić”, by w ogóle przeżyć i rozwinąć swój potencjał w rzeczywistości, w której przyszło mu zaistnieć. Tak właśnie było zarówno w przypadku Davida Copperfielda z wiktoriańskiej Anglii, jak i Demona Copperheada z amerykańskiego hrabstwa Lee. Udało im się. Porównajmy „dla smaku” odpowiednie fragmenty.
W powieści Dickensa narrator-David czepkowi przypisuje moc, która ratuje od utonięcia:
Urodziłem się, jak to mówią, w czepku, którego sprzedaż ogłoszono w dziennikach za skromną cenę pięciu gwinei. Czy to, że żeglarze w nieosobliwych w tym czasie znajdowali się interesach, czy że osłabła wiara w podobne praktyki i bardziej niż czepkom zaufano korkowym pasom, nie wiem, dość, że zgłosił się jeden tylko nabywca, pewien adwokat, oferujący za wystawiony na sprzedaż przedmiot dwa funty w gotówce i tyleż winem, lecz odmawiający stanowczo zabezpieczenia się od utonięcia w wyższej cenie. Że zaś nawet piwnica biednej mojej matki była do sprzedania, nie dobito targu i dopiero dziesięć lat później czepek puszczono w okolicy, którąśmy zamieszkiwali, na loterię, w pięćdziesięciu biletach, pół korony każdy, z dopłatą przez wygrywającego pięciu szylingów. Byłem obecny przy tym i pamiętam niemiłe uczucie, jakiegom doznał wobec podobnego rozporządzania się cząstką mej osoby. Fant wygrany został przez starą damę z koszyczkiem w ręku. Pamiętam, jak niechętnie dostawała z niego należną dopłatę drobnymi, co zabrało nieskończenie wiele czasu i było powodem wielu arytmetycznych zawikłań. Dama ta, co jest faktem niezwykłym i wartym pamięci, istotnie nie utonęła, lecz na własnym łóżku godnie umarła w dziewięćdziesiątym drugim roku życia. Wypada jednak dodać, że trzymała się stale lądu, a nawet wyklinała niezbożność żeglarzy i innych podobnych niegodziwców, usiłujących – jak mówiła – „wykrętami” naruszyć naturalny bieg rzeczy (David Copperfield, s. 7-8).
A teraz Demon z powieści Kingsolver:
Najsampierw wziąłem i się urodziłem. Na miejscu zebrało się akurat sporo gapiów i potem zawsze mi powtarzali, że co jak co, ale to ja odwaliłem najgorszą robotę, bo moja matka, jakby to powiedzieć, nie bardzo jarzyła, co się dzieje.
Ludzie zazwyczaj widywali ją przed przyczepą, w której mieszkała, i zawsze coś jej tam przygadali, jak na dobrych sąsiadów przystało, żeby się dziewucha nie wpakowała w kłopoty. Pod koniec lata i jesienią, kiedy tylko człowiek spojrzał, ta nieduża tleniona blondyneczka opierała się o poręcz i paliła pall malla jak kapitan statku, ale teraz chyba łajba poszła na dno. Mowa tu o osiemnastolatce, zdanej wyłącznie na siebie i w ciąży. Pewnego dnia się nie pojawiła, a Nance Peggot najpierw długo dobijała się do drzwi, a potem wpadła do środka i znalazła ją nieprzytomną na podłodze w łazience, całą w syfie, z instrumentem na wierzchu i ze mną już prawie na zewnątrz. Leżałem sobie na linoleum, obklejony śmieciami, wijąc się i rzucając, bo wciąż tkwiłem w worku, w którym pływają dzieci przed prawdziwym życiem (Demon Copperhead, s. 11).
O świecie rzeczywistym, który ukazany został w powieści i w którym powieściowy Demon będzie wyrastał, Barbara Kingsolver mówi zaś w cytowanym poprzednio wywiadzie tak:
przez ponad sto lat w rejonie Appalachów panoszyły się nienależące do tutejszych mieszkańców firmy, wielkie przedsiębiorstwa, które na potęgę wycinały drzewa, wydobywały węgiel. Zdominowały rynek i były praktycznie jedynymi pracodawcami w okolicy. Ekspansywna polityka, którą prowadziły koncerny, sprawiła, że udało im się przejąć całkowitą kontrolę nad życiem lokalnych społeczności, uzależnić je od siebie. A gdy surowce się skończyły i nie było już czego pozyskiwać, te firmy niemal z dnia na dzień znikły, zostawiając po sobie bałagan, chaos i biedę. Dopiero wtedy wyszło na jaw, jak bardzo zaniedbano edukację, troskę o kulturę, wszystko to, co nie miało bezpośredniego związku z przemysłem.
I dodaje:
Nie ma krzty przesady w stwierdzeniu, że cały rejon Appalachów był wewnętrzną kolonią Stanów Zjednoczonych. Gdy wyssano już z niego to, co najcenniejsze, zostawiono go – wraz z mieszkańcami – na pastwę losu.
Musiała nadejść era Donalda Trumpa, musiały pojawić się pytania, co sprawiło, że zdobył zaufanie wyborców z tej części Ameryki, by ludzie wreszcie przejrzeli na oczy i dotarło do nich, jaki los zgotowali swoim współobywatelom.
Zwłaszcza że trzeba by też pamiętać, iż konsekwencją wydarzeń w Appalachach była dodatkowo epidemia opioidów, którą napędzała jedna z firm farmaceutycznych, oferując mieszkańcom tych terenów uzależniające, zawierające narkotyk środki przeciwbólowe.
W przywoływanej rozmowie autorka powieści – podkreślając, że w przeciwieństwie do wielu swoich sąsiadów miała w życiu szczęście, by na czas młodości i nauki porzucić przestrzeń, w której się urodziła – przedstawia się tak:
Jestem córką zapomnianej Ameryki, żyję wśród obywateli drugiej kategorii, przez dekady odtrącanych i niewidzialnych. Niewiele można o nich znaleźć w amerykańskiej literaturze, w filmie, w szeroko pojętej kulturze popularnej. Appalachowie, czyli ludzie mieszkający u podnóża Appalachów, stali się synonimem biedy, społecznego dna, wstydu, zacofania. Uznano ich za wieśniaków, którzy nie zasługują na nic poza pogardą. […] Kontrolę nad ludźmi przejął tu wstyd. I to właśnie Trump, a nie wybitni profesorowie z najlepszych uczelni na świecie potrafił rozpoznać nastroje panujące w zapomnianej części Ameryki. Gdy przybywał na wiece, mówił do moich ludzi. „Pozbądźcie się wstydu, bądźcie wściekli. Macie prawo do tego, by upominać się o swoje. Jestem po waszej stronie”. I choć od początku było wiadomo, że to przeraźliwie bogaty i nieszczery człowiek, showman, który dla zdobycia władzy był w stanie zrobić wszystko, jedynie on – dzięki podszeptom doradców – ubrał w słowa tlący się od pokoleń gniew.
Kingsolver opowiada też w przywoływanej rozmowie, jak to się stało, że historię Demona Copperheada, który tak naprawdę nazywał się Damon Fields, niejako nałożyła na opowieść Dickensa. Mówi:
Wiedziałam, że chcę napisać epicką powieść o Appalachach, że zależy mi na rozmachu, który pozwoliłby pokazać, co z mieszkańcami tej części Ameryki zrobiła epidemia opioidów. Wiedziałam, że to będzie historia wyzysku, zapis przestępstw, jakich dopuściły się na zwykłych ludziach wielkie korporacje oraz ci, którzy na co dzień podejmują decyzje o ich losie – od lokalnego systemu opieki medycznej i psychiatrycznej po sam szczyt, czyli rząd federalny. Chciałam, by ta książka stała się oskarżeniem tych, którzy karmią się rozpaczą i bólem Appalachów i wykorzystują je do zbijania fortuny, żerują na problemach psychicznych i niepełnosprawności tych, którzy stali się ofiarami działań firm wydobywczych oraz pozyskujących drzewo.
Gdy szukała pomysłu na książkę o tych problemach, zdarzyło się, że w ramach akcji promocyjnej innej swojej powieści znalazła się w Wielkiej Brytanii, w mieście, w którym Dickens napisał Davida Copperfielda. Okazało się na dodatek, że w jego dawnym domu jest nie tylko muzeum, ale też możliwość zatrzymania się na weekend i że wciąż istnieje tam gabinet z biurkiem, przy którym Dickens pisał. Doznała olśnienia. Dalej już poszło gładko.
Spędziłam godziny na dopasowywaniu Dickensowskich postaci do realiów mojego świata. Była to fascynująca gra z klasyką literatury, chwilami banalnie prosta, czasem zmuszająca do głębszej refleksji. Dobrze się bawiłam, wymyślając nazwiska czy przezwiska. Copperhead, który w rzeczywistości nazywa się Fields, to Miedzianogłowy i trudno o bardziej adekwatne nazwisko człowieka z podnóża Appalachów. […]
W „Davidzie Copperfieldzie” czytamy o ciężkiej pracy dzieci, fizycznej, wykańczającej, o wyzysku nieletnich. Musiałam zastanowić się nad tym, jak dopasować to do realiów dzisiejszych Appalachów. Doszłam do wniosku, że chodzi tu o wykorzystywanie najmłodszych nie tylko do pracy na roli, przy żniwach, przy uprawie tytoniu czy sortowaniu śmieci, ale również w wielu codziennych czynnościach domowych. Dzieci, zwłaszcza w rodzinach, które dotknęła epidemia opioidów, zaczęły pełnić rolę służących – muszą dbać o dorosłych i o siebie, to na ich barkach spoczywa ciężar robienia zakupów czy odprowadzania młodszego rodzeństwa do szkoły. To coś więcej niż obowiązki, to więcej niż odpowiedzialność za bliskich. To ciężka, fizyczna praca, która wyniszcza i której efekty ich ciało odczuje szybciej, niż mogą się spodziewać.
Obrazy wyniesione z obserwacji otaczającej mnie rzeczywistości w pewnym momencie same zaczęły nakładać się na to, co pisał Dickens. Nie musiałam posuwać się do żadnych forteli czy podstępów, miałam wrażenie, że te puzzle same się składają.
Łukasz Grzymisławski w recenzji Demona Copperheada, zamieszczonej w tym samym numerze „Książek…”, co rozmowa z Kingsolver, tak o tym pisze:
Tytuł nie kłamie: wszelkie skojarzenia z dziełem Dickensa zamierzone. Więcej, gdyby ktoś kiedyś chciał zorganizować przepisywanie na współczesne realia dickensowskiego kanonu, „Dawid Copperfield” został już niniejszym odfajkowany. Jurorom Pulitzera w ogóle nie przeszkadzało, że Barbara Kingsolver w zasadzie skopiowała układ fabularny i sieć relacji łączących kluczowe postaci, nawet ich nazwiska ledwo modyfikując. Oraz to, że wiemy, jak to się wszystko skończy. I słusznie, laury należą się temu homeryckiemu przedsięwzięciu („Książki”…, s. 13).
Dodajmy znów na marginesie, że o istocie wspomnianego wyżej prze-pisywania literatury czy historii była już kiedyś w tych Zapiskach mowa (zob. tekst Prze-pisywanie mitów z 19.01.2023). Dodajmy poza tym, że powieść Kingsolver czyta się świetnie także bez znajomości utworu Dickensa, ale jeśli ktoś miałby ochotę odkrywać na własną rękę międzytekstowe relacje i nie zna powieści Dickensa, nie będzie czasu na lekturę utworu dziewiętnastowiecznego pisarza żałował. Zwłaszcza że w czytelniczym zapleczu czeka na ciekawych rewelacyjna opowieść Judith Flanders Życie codzienne w Londynie Dickensa (przeł. Tomasz Fiedorek, PIW, Warszawa 2023). Recenzuje ją Marta Górna w przywoływanym tu wiele razy numerze „Książek…” w tekście pt. pt. Miasto Dickensa. Londyn piękny i straszny ( s. 70-71).
Kto by chciał natomiast poszerzyć nieco przestrzeń obserwacji zarysowaną w powieści Kingsolver, może sięgnąć do socjologicznego reportażu Arlie Russel Hochschield Obcy we własnym kraju. Gniew i żal amerykańskiej prawicy (przeł. Hanna Pastuła, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2017). Przedstawione w nim opowieści i badania dotyczą Luizjany, ale mówią o problemach podobnych, jak te u podnóża Appalachów, oraz o wynikającej z nich polaryzacji poglądów i wrogości – jak to określa Hochschield – „między dwoma obozami, na które podzielił się nasz naród” (Obcy…, s. 11), a w konsekwencji o tym, co przyniosło kiedyś Trumpowi wygraną w wyborach.
Hochschield pięć lat poświęciła na podróże po Luizjanie i rozmowy z jej mieszkańcami. Impulsem do tych badań było pytanie o to, dlaczego ci ludzie głosują właściwie przeciwko własnym interesom. Interesowały ją zwłaszcza przyczyny sprzeciwu wobec rządowych decyzji, które mają na celu niwelowanie zanieczyszczeń środowiska, podczas gdy ich region uchodzi za środowisko najbardziej na świecie zanieczyszczone, co oni dotkliwie i w wielu wymiarach odczuwają niejako „na własnej skórze”.
Objaśnieniu takich sprzeczności służy w książce Hochschield pojęcie „głębokiej historii” konstruowane między innymi poprzez odwołania do pracy George’a Lakoffa i Marka Jonsona Metafory w naszym życiu (przeł. Tomasz P. Krzeszowski, PIW, Warszawa 1988). Autorka, zawodowa socjolożka, tak o tym pisze:
Głęboka historia, opowieść „c z u j ę s i ę, j a k b y”, to historia opowiadana przez uczucia językiem symboli. Nie skupia się na faktach. Mówi nam, jak rzeczywistość jest odczuwana. Obu stronom politycznego podziału umożliwia zrobienie kroku do tyłu i poznanie s u b i e k t y w n e g o p r y z m a t u, przez który druga strona patrzy na świat. Myślę, że bez tego nie zrozumiemy swoich poglądów, prawicowych czy lewicowych. Ponieważ każdy z nas ma swoją głęboką historię (Obcy…, s. 221)
Ten „subiektywny pryzmat” odnosi się do tożsamości ludzi i świata z którego się wywodzą. Obejmuje ich „nadzieje, lęk, dumę, oburzenie i niepokój”. W przypadku Luizjańczyków związane z ich indywidualnymi i zbiorowymi wyobrażeniami o spełnieniu we własnym życiu „amerykańskiego snu” oraz powodowaną różnymi przyczynami klęską tych wyobrażeń. Jest w każdym razie w końcowej części książki Hochschield rozdział zatytułowany Już nie obcy: potęga obietnic (s. 335-357), a w nim relacja z wyborczego spotkania Trumpa i niesamowitych reakcji na jego przemówienie. W komentarzu autorka przedstawianej książki pisze:
Zwolennicy skrajnej prawicy, których poznałam w Luizjanie, czuli dwie rzeczy. Po pierwsze, że głęboka historia jest prawdziwa. Po drugie, że liberałowie nie wierzą w jej prawdziwość i zarzucają konserwatystom, iż n i e c z u j ą t e g o, c o n a l e ż y. […]
Innymi słowy, zwolennicy skrajnej prawicy czuli, że głęboka historia oddaje prawdę, a fałszywa polityka poprawności stanowi przykrywkę, która ma tę prawdę zatuszować. Czuli się wzgardzeni (Obcy…, s. 343-344).
Tak zarysowany spór zdaje się trwać od dawna. Hochschield wspomina w pewnym miejscu, że kultową książką amerykańskiej prawicy, więc zwolenników Partii Herbacianej, poprzedniczki dzisiejszego ugrupowania republikańskiego, jest powieść Ayn Rand Atlas zbuntowany (przeł. Iwona Michałowska, Wydawnictwo Zyski S-ka, Poznań 2008). Chodzi zaś o książkę z 1957 roku. W okładkowej nocie przeczytamy, że „według Biblioteki Kongresu USA jest ona drugą po Biblii najczęściej czytaną książką w Stanach Zjednoczonych”. Przeczytamy też, że autorka „urodziła się w Sankt Petersburgu 2 lutego 1905 roku [w rodzinie rosyjskich Żydów jako Alissa Zinowiewna Rosenbaum – zak]. W 1924 roku ukończyła studia filozofii i historii w Piotrogrodzie. W tymże roku zaczęła studiować scenopisarstwo na Państwowym Uniwersytecie Sztuk Pięknych na wydziale filmowym. W lutym 1926 roku wyjechała do Nowego Jorku…”. Uchodzi za ikonę kapitalizmu. Mamy w Polsce poza Atlasem zbuntowanym także inne jej książki, w tym pod tytułem Kapitalizm. Nieznany ideał (przeł. Jerzy Łoziński, Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań 2013).
A co do jej Atlasa zbuntowanego, liczy on – bagatelka – 1175 stron, ale czyta się znakomicie! Poza wszystkim warto w tej lekturze dotrwać i przestudiować wykład wygłoszony jako przemówienie radiowe przez niejakiego Johna Galta, organizatora i przedstawiciela buntu pewnej grupy ludzi tożsamych z tytułowym Atlasem… A przy tym, jakoś tak mimo woli, przychodzi podczas tej lektury myśl, że doświadczenia młodości muszą mieć w intelektualnym rozwoju jej autorki jakieś znaczenie…
Gdyby natomiast wrócić do kwestii poszukiwań i socjologicznych odkryć Arlie Russel Hochschield, można by chyba powiedzieć, że choć odnoszą się wprost do Luizjany, więc do jednego ze stanów Ameryki, wydaje się, że całkiem dobrze dałoby się je też zastosować także do naszych polskich spraw…
Gdyby z kolei szukał ktoś innych jeszcze reporterskich relacji dotyczących Ameryki w opisywanym wyżej kontekście, do polecenia byłby Jessici Bruder Nomadland. W drodze za pracą (przeł. Martyna Tomczak, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2021). Jest co czytać i nie ulega wątpliwości, że lektury te skłaniają do myślenia nie tylko problemach Ameryki…
Gdyby zaś chodziło o problemy edukacji, jak zwykle pod koniec niniejszych Zapisków, nietrudno się zapewne domyślić, że prezentowane dziś teksty zwracają uwagę na problem tożsamości i pamięci – indywidualnej, społecznej, zbiorowej i na potrzebę rozmów o tych sprawach w kontekście tego, co się aktualnie dzieje w dookolnym świecie. Tu warto by nawet powtórzyć i rozważyć słowa Dickensa przyjęte przez Kingsolver za motto jej powieści: „Nie warto wspominać przeszłości, chyba o tyle, o ile ma to wpływ na teraźniejszość”.
Tymczasem nijak się do tego mają stale u nas i przez wielu powtarzane zalecenia, by w szkole lektury czytać w takim porządku, w jakim one powstawały i ze względu na konieczność opanowania wiedzy o dziejach literatury. Lepiej byłoby skorzystać raczej z pomysłu, którym posłużyli się twórcy spektaklu zagranego niedawno, tj. 27 kwietnia, w Teatrze im. Słowackiego. Chodzi o historię wyreżyserowaną już ze dwa lata temu, a opartą na motywach – ni mniej, ni więcej – tylko Opowieści wigilijnej Dickensa. Przedstawienie zostało ukształtowane na zasadzie teatru w teatrze. Historię Scrooge’a pokazywała w nim teatralno-cyrkowa trupa wędrująca, zgodnie ze swym statusem, z miejsca na miejsce… Widzowie usłyszeli zaś w pewnym momencie, że na scenie pokazywana jest bajka, a w bajce wszystko jest możliwe, więc historię nocy wigilijnej, podczas której dokonała się przemiana Scrooge’a, można bez problemu grać także w kwietniu. Widzowie w różnym wieku byli bardzo zadowoleni. Problem międzyludzkich relacji nie stracił przy tym na znaczeniu. Nawet odwrotnie. Nie o to bowiem chodzi w edukacji, by powtarzać cudze ustalenia, lecz by o czytanym czy oglądanym rozmawiać w kontekście własnych życiowych obserwacji i konstruować przy tym własną wizję świata.
Przy okazji dodajmy, skoro twórczość Dickensa była jedną z bohaterek dzisiejszych Zapisków, że niedawno ukazało się nowe tłumaczenie Opowieści wigilijnej. Autorem tego przekładu jest Jacek Dehnel, a niezwykle mocne ilustracje wykonała do tej edycji Lisa Aisato (Wydawnictwo Literackie, Kraków 2023). W kwietniu, tak samo jak w grudniu, warto na serio rozmawiać o międzyludzkich relacjach…