2.11.23. Lektura na czas przeciągania liny
Żyjemy podobno w demokratycznym kraju. Demokracja oznacza zaś między innymi akceptację zmiany władzy i pokojowe jej przekazywanie w wyniku prawidłowo przeprowadzonych wyborów. Taką definicję formułuje w pewnym miejscu ponad trzystustronicowego eseju Wojny nowoczesnych plemion. Spór o rzeczywistość w epoce populizmu jego autor – Michał Paweł Markowski (Wydawnictwo Karakter, Kraków 2019). Więcej o tym za chwilę.
Tymczasem bowiem 15 października za nami, entuzjazm i radość wywołana wyborczą frekwencją opada, czas mija, a „na politycznych szczytach” w związku z przekazywaniem władzy daje się obserwować w naszym demokratycznym kraju jakieś swoiste „przeciąganie liny”. I zapasy te wyglądają właściwie tak, jakby prowadzono je zgodnie z formułą otwierającą historię opowiadaną przez pewnego bajarza. W formule tej czytamy mianowicie, że „z chwilą ujawnienia prawda zmienia swą postać i tym samym przeistacza się w jedną tylko z wielu możliwych opinii, z których każda jest sporna i kontrowersyjna, a także – co nieuchronne – podlega mistyfikacji” (Joydeep Roy-Bhattacharya, Bajarz z Marrakeszu, przeł. Anna Żarnecka, Wydawnictwo Lambook, Kraków 2023, s. 9). Bajarz ma na to radę adekwatną do swojej roli. Zamiast prawdy proponuje „magię wyobraźni”.
Czyżby więc polityka – chciałoby się wobec tego zapytać – od której wszyscy jesteśmy w takiej lub innej mierze zależni, reprezentowała budowany w oparciu o nasze podatki świat baśni?
Także do takiego pytania pozwala się odnieść sygnalizowana na wstępie książka profesora Markowskiego. Pojawią się w niej bowiem zarówno pojęcia opinii, jak i prawdy, przewinie się też pojęcie baśni oraz oczywiście wszystkie wskazane w tytule, a także wiele innych, które określają rzeczywistość, w jakiej przychodzi nam żyć i których znaczenia byłaby pora przemyśleć, zwłaszcza jeśli pamiętać, że wyborcze zwycięstwa nie znoszą uprzednio zaistniałych różnic w pojmowaniu świata i nie ujednolicają cudownym sposobem reprezentatywnego dla różnych grup społecznych myślenia o nim.
Tak czy owak, kiedy rzeczywistość nadto skrzeczy, na jakiś mentalny ratunek zawsze można liczyć w bibliotece. Gdyby więc – dodam na zasadzie wtrącenia – w związku ze wspomnianym „przeciąganiem liny” szukał ktoś natychmiastowego i wyrazistego sposobu reagowania na absurdy – wzorce znajdzie na przykład w felietonach Umberta Eco zebranych niedawno w dostępnym bez trudności tomiku pt. Jak podróżować z łososiem (przeł. Krzysztof Żaboklicki, Wydawnictwo Noir sur Blanc, Warszawa 2017). Gdyby natomiast szło o zdumiewające wielu przypadki, gdy światli, zdawałoby się, ludzie uprawiają politykę sprzeczną z ich wykształceniem, warto sięgnąć po książkę Pokusy wyzbycia się wolności. Intelektualiści w czasach próby Ralfa Dahrendorfa (przeł. Adam Romaniuk, Agora, Warszawa 2022). Ale gdyby z kolei, wobec zniesmaczenia bieżącymi wydarzeniami, chciał ktoś wypracować w sobie wobec nich zasadniczy dystans, to pozostaje mu chyba ujęcie spraw ludzkiego samopoznania w kategoriach mechaniki kwantowej. W takim przypadku biblioteka oferuje świeżo wydaną, mentalnie i językowo dostępną nawet prostej polonistce, książkę Jérémie’go Harrisa Kwanty zrobiły mi dzień, czyli prosty przewodnik po naturze wszechświata (przeł. Marek Krośniak, Wydawnictwo Otwarte, Kraków 2023). W opinii znawcy przedmiotu czytamy, że tą książką „czytelnik będzie oczarowany” oraz że wszystko tu jest „opowiedziane językiem dla laików, łatwym do zrozumienia, ale nie infantylnym”. Okładkowa zachęta brzmi zaś tak:
Godzina 7.00. Otwierasz oczy na dźwięk budzika. Myjesz zęby, pijesz ulubioną kawę i rozpoczynasz kolejny dzień we wszechświecie. W drodze do pracy stoisz w korku, słuchasz radia i przeglądasz telefon w poszukiwaniu nowych informacji.
W tym samym czasie wokół ciebie wirują niewyobrażalne ilości cząsteczek i atomów, dokonując wyczynów przeczących zdrowemu rozsądkowi: znajdują się w wielu miejscach naraz lub poruszają się w dwóch kierunkach jednocześnie. I chociaż wydawać się to może niepojęte, prawda jest taka, że kwanty zrobiły ci dzień.
Wobec tego można by właściwie zacząć myśleć, że politykę robią nam całkiem zwyczajnie kwanty… Niezależnie od tego jednak, w aktualnej sytuacji politycznej ważne wydaje się zrozumienie na pułapie dostępnym naszej obserwacji, co się przez ostatnie lata u nas oraz gdzie indziej działo i co najwyraźniej dalej się dzieje, nazwanie tego i podjęcie próby wyprowadzenia w końcu jakichś konstruktywnych wniosków z tej zdarzeń. Pomocne mogą być przy tym obserwacje przedstawiane w sygnalizowanej na wejściu książce Wojny nowoczesnych plemion Markowskiego i formułowane w niej refleksje. Pozwalają one uzmysłowić sobie, co stanowi sedno problemów współczesności, skąd się one biorą, a zwłaszcza co należałoby przemyśleć i zmienić, by sobie z nimi poradzić lub przynajmniej uwierzyć w nadzieję na istotnie pozytywną zmianę.
Autor jest profesorem literatury, autorem wielu książek z zakresu literaturoznawstwa, filozofii, teorii literatury, literatury nowoczesnej. Pracuje na University of Illinois w Chicago i na Uniwersytecie Jagiellońskim. Na stałe od wielu już lat mieszka w Stanach Zjednoczonych i – jak zaznacza – jest to kraj którego problemy są jego chlebem powszednim, co nie znaczy, że wyjeżdżając do Ameryki, kiedykolwiek opuścił Polskę (Wojny…, s. 7-8).
Ostatnio można go było posłuchać w Krakowie podczas spotkania w ramach 15. edycji Festiwalu Conrada, którego jest współtwórcą. Spotkanie odbyło się w dniu premiery kolejnej książki Markowskiego (Interpretacja, Wydawnictwo słowo / obraz / terytoria). Książki, na którą składa się zbiór tekstów niewykorzystanych wcześniej w innych książkowych publikacjach autora. Zapowiadane są też ich następne tomy organizowane kolejno wokół pojęć Polityka i Reprezentacja.
Kwestia interpretacji stanowi stały element zainteresowań profesora Markowskiego. Jest o niej mowa także w Wojnie nowoczesnych plemion. Ale nie w odniesieniu do literaturoznawstwa, jak mogłoby się zdawać w rezultacie tradycyjnej edukacji szkolnej, bo też nie o literaturoznawstwo w tej pracy chodzi. Książka opublikowana została, przypomnę, w 2019 roku. Na podstawie pilnych obserwacji, prowadzonych tak w Ameryce, jak w Polsce, charakteryzuje w niej Markowski źródła, przykłady i skutki populistycznej polityki. Jest ciągle aktualna, a dziś może nawet aktualna jeszcze bardziej niż wtedy, gdy powstawała. Autor określa ją jako „esej z zakresu społecznej wyobraźni” (Wojny…, s. 337).
Głównym tematem tej książki – zapowiada – jest proste, choć pewnie zaskakujące pytanie: jak możliwa jest jeszcze polityka? Nie ta lub tamta, lewicowa, prawicowa czy liberalna, ale polityka jako taka. Dziwne to pytanie, zwłaszcza w sytuacji, w której pewnie każdy z nas uważa, że polityki w naszym życiu jest za dużo i że trudno zwątpić w jej istnienie. Wobec tego przeformułuję to pytanie na inne, znacznie bardziej akceptowalne: czy ludzie mogą się dziś jeszcze porozumieć? Dziś, to znaczy w czasach intensywnej polaryzacji światopoglądowej, kiedy to, czy ktoś pójdzie z kimś na kolację albo do łóżka, do ołtarza czy też do urzędu stanu cywilnego, zależy od tego, co kto myśli o Kościele, aborcji, homoseksualizmie lub prawie do posiadania broni. Jaki więc argument, pytam, można by wysunąć, aby przekonać jednego i drugiego, tę i ową (bo nie wszystkich, rzecz jasna), że możliwa jest zgoda co do faktów, że coś takiego jak prawda istnieje, że ludzie mogą w rozmowie dojść do czegoś więcej niż walka sprzecznych opinii? Że, mówiąc krótko, to, co myśli się o świecie, może nie tylko kłócić się z uczuciami żywionymi do innej osoby (która myśli o świecie co innego), ale i nie przeszkadzać w wyznaczeniu terenu do wspólnego życia (Wojny…, s. 5).
A nieco dalej:
W książce tej staram się przedstawić dość spójną argumentację sprzeciwiającą się kulturze niezgody, w której żyjemy, i robię to w kilku posunięciach. Moja teza główna jest dość prosta: polaryzacja polityczna, której jesteśmy świadkami i z którą mamy do czynienia na każdym kroku życia codziennego, nie będąc jedynie telewizyjnym czy gazetowym „newsem”, wynika z uznania opinii, przekonań i wartości za podstawowe wyznaczniki życia politycznego. By tezę tę wesprzeć, najpierw opisuję, co się z nami powoli stawało, gdy nagle pojawił się w Ameryce Trump, w Europie zaś rozmaici populiści, wszystkim puściły nerwy i zaczęła się znów, jak to określił kilkaset lat temu Hobbes, wojna wszystkich ze wszystkimi. Po opowiedzeniu tej ponurej bajki o polaryzacji staram się pokazać, że przekonania i opinie idą ręka w rękę z wartościami i emocjami, tworząc zabójcze paliwo dla polityki. Następnie pokazuję, że zatrzaśnięci w dualizmie między sposobami myślenia o człowieku jako indywiduum, z jednej strony, i jako podmiocie, z drugiej, nie jesteśmy w stanie porzucić mocno w nas zakorzenionego sentymentalizmu i równie silnie zakorzenionego racjonalizmu (w innej wersji spór ten przybiera postać konfliktu między liberalizmem i konserwatyzmem albo konserwatyzmu z liberalizmem, w zależności od tego, jak definiujemy powyższe terminy), w wyniku czego rozpada się to, co filozofowie nazywają „sferą publiczną”, a co ja chętnie nazwę rzeczą wspólną, res publica. Jako że w Polsce bez wartości ani rusz (wartości definiowanych w określony sposób), poświęcam im sporo uwagi, dowodząc, że dobrze by się stało, gdyby „myślenie według wartości”, które słusznie w latach komunistycznej opresji propagandowej propagował Józef Tischner, lecz które po jego śmierci zostało spuszczone z łańcucha dyscypliny, zastąpić „myśleniem według sensu”. Uważam bowiem, że to, co działało ku wspólnemu pożytkowi w czasach oporu przeciwko totalitarnym porządkom, dziś, w epoce rosnącego powodzenia populizmu, ujawnia swą nieuleczalną słabość. Nie chciałbym sugerować, że winny tego stanu rzeczy jest wyłącznie Kościół katolicki w Polsce albo społeczności ewangelikalne w Stanach Zjednoczonych, bo proces populizacji społeczeństw jest złożony i nie ma jednej przyczyny. Obstaję jednak dość stanowczo przy tezie, że niechęć do odłączenia wiary od polityki przynosi katastrofalne skutki i populizm ma się świetnie tam, gdzie ludzie przez długi czas wybierali przewagę (swojego) kościoła nad państwem lub przynajmniej nie chcieli myśleć o prymacie tego drugiego w odłączeniu od kościoła (Wojny…, s. 11-12).
W zakończeniu podsumowującym cały książkowy wywód przeczytamy natomiast:
Człowiek jest człowiekiem nie dlatego, że żyje (żyją też mikroby), nie dlatego, że działa w grupie albo używa narzędzi (robią to też małpy), ale dlatego, że nieustannie używa słów, żeby ustalić swoje miejsce na ziemi, żeby wytłumaczyć swoje położenie. Nie tylko komunikuje swoje emocje i na dodatek komunikuje je z innymi, co robią też inne zwierzęta, ale także używa języka, by opowiedzieć o rzeczywistości właśnie w języku znajdującej swe zakorzenienie. Świat, czyli zbiór rzeczy, istot, procesów, które na człowieka wpływają i którym człowiek podlega, istnieć może i bez niego, ale nie można tego powiedzieć o rzeczywistości, której od ludzkiego gadania i myślenia (czyli interpretowania) oddzielić nie sposób. Drzewa, psy i grawitacja (czyli świat) istniałyby nadal, gdyby mocą jakiegoś cudu – albo eksperymentu myślowego – wyjęto ze środowiska wszystkich ludzi (psy zmartwiłyby się najbardziej, grawitacja najmniej), jednak nie byłoby wtedy nikogo, kto mógłby cokolwiek powiedzieć o ludzkiej rzeczywistości (określenie to jest tautologią), a dowodem na prawdziwość tej tezy niech będzie to, że dotąd nie powstał żaden film katastroficzny ilustrujący tezę przeciwną, bo to jest logicznie niemożliwe: nie może opowiadać ktoś, kogo nie ma i kto nie wie, co to znaczy opowiadać. Nie znamy, jak dotąd, nieludzkiego punktu widzenia, z którego można by snuć historie (Wojny…, s. 336).
Ostatnią częścią książki Markowskiego (s. 338-364) jest słownik pojęć istotnych dla całego prezentowanego wywodu i relacji między nimi. Pod każdą definicją znajdzie czytelnik także dodatkowe lekturowe sugestie dotyczące konkretnego słowa. Na początku słownikowej części pracy autor przypomina:
Książka ta […] nie jest rozprawą naukową, co zwalnia mnie z konieczności podawania wszystkich źródeł, z których korzystałem przy jej pisaniu. Nie ma też ona na celu wyczerpującego zdawania sprawy z tego, kto i jak odnosił się do mojego głównego tematu, czyli zjawiska wojen kulturowych. Raczej zajmuje mnie próbowanie (dlatego chętnie określam tę pracę jako esej z zakresu społecznej wyobraźni) nowej pojęciowej siatki, w obrębie której można poruszać się w wielu kierunkach naraz (wartości, demokracja, Trump, opinia, prawda, Kaczyński, interpretacja, archiwum, populizm, podmiot, głupota etc.), nigdy nie tracąc z oczu głównego wątku. A jest nim mocne przekonanie, że żyjemy w świecie, który – mimo pozorów globalnej łączliwości – drąży wirus podziałów. Skoro uważam, że rzeczywistości bez słów nie da się pojąć, uważam także, że rozpoznawanie rzeczywistości lub jej projektowanie należy zacząć od uważnej analizy języka, za pomocą którego chcemy się o niej wypowiadać (Wojny…, s. 337).
Warto dodać, że w internecie dostępne są co najmniej dwie rozmowy z profesorem Markowskim poświęcone Wojnom nowoczesnych plemion. Jedna prowadzona przez Michała Sowińskiego pt. Wartości kryją ziemię opublikowana w „Tygodniku Powszechnym” nr 42 z 23.10.2019 i druga, prowadzona przez Filipa A. Gołębiowskiego w kwietniu 2022 roku (PDF zob. na https://dyskursdialog.org<uploads>06_wywiad).
Gdy chodzi natomiast o edukację, więc o stały wątek finalizujący te Zapiski, Michał Paweł Markowski formułuje tę kwestię jednoznacznie. Nie obejdzie się więc bez dłuższego cytatu:
Gdzie szukać modelu dla skutecznej polityki demokratycznej, traktowanej jako strategia realnego upodmiotowienia indywiduów i umiejętnej indywidualizacji podmiotu? Otóż modelem tym jest, nazwijmy to tak prowizorycznie, instytucja interpretacji, czyli umiejętność przekonywania innych (gdziekolwiek: w książce, w szkole, na uniwersytecie, w pracy, w gazecie, w programie wyborczym), z faktu, że ludzie kierują się w swoich działaniach emocjami i opiniami, nie wynika, jakoby nie mogli się porozumieć co do obiektu ich działań, a kiedy się porozumieją, że nie mają już zwracać uwagi na to, co w nich najbardziej indywidualne. Książka ta jest takim właśnie praktycznym ćwiczeniem pedagogicznym: nie tyle starałem się przedłożyć czytelnikowi gotową „teorię” interpretacji, ile usiłowałem pokazać – od pierwszego rozdziału do ostatniego – cały proces jej powolnego kształtowania i jej głębokie uwikłanie w bardzo wymierne konteksty życia, głównie polityczne. Robiłem to w przekonaniu, że egzystencja nasza stała się – czy chcemy tego czy nie – polityczna na wskroś, najczęściej jednak nie w tym znaczeniu, o jakim myśli ktoś, kto swoje upolitycznienie ogranicza do czytania gazet, oglądania telewizji czy uczestnictwa w pochodach i manifestacjach. Kto dziś myśli o interpretacji jedynie w kontekście dzieł literackich, filmowych, plastycznych czy teatralnych, ten skazuje się dobrowolnie na, jakby to ładnie określił Hegel, „wygnanie z królestwa teraźniejszości”. Ale żeby w tym „królestwie” umiejętnie się poruszać, musimy uznać, że najważniejszym zadaniem politycznym jest inwestycja w edukację i zrozumienie, że edukacja jest przede wszystkim nauką interpretacji. Nie transmisją wartości albo kompletowaniem encyklopedii, ale nauką interpretacji. Dopóki nie zaczniemy definiować edukacji w kategoriach interpretacji zamiast wartości, będziemy musieli godzić się na koślawą demokrację, w której prymat tożsamości nad interpretacją jest dowodem na rezygnację z reform społecznych (Wojny…, s. 333-334).
We wstępie do wspominanego wyżej, w tym roku wydanego zbioru tekstów Markowskiego, przeczytamy z kolei:
gdy ktoś mnie pyta, czym powinny zajmować się nauki humanistyczne, to odpowiadam, że niczym poza nauką interpretacji, a że rozszerzam zakres humanistyki także na nauki ścisłe, to i rozszerzam zakres humanistyki, definiując ją jako „naukę interpretacji świata”, nie uszczegółowiając jej specyficznych instrumentów (Interpretacja, s. 22).
Nic dodać, nic ująć, można by napisać w komentarzu. „Gdybyż tylko ścisłowcy chcieli się z taką wykładnią zgodzić” – przytomnie dodał MPM – bo tu zaczynają się naturalnie schody…