25.03.21. Ludzka natura, wojny o pamięć, siła kultury

Pośród nie całkiem jeszcze „starożytnych” publikacji, które dziś w tych Zapiskach weźmiemy pod lupę, jest wydana w 2019 roku swoista autobiografia jednego z najbardziej chyba rozpoznawalnych na świecie psychologów społecznych – Zimbardo w rozmowie z Danielem Hartwigiem (przeł. Olga Siara, PWN, 2019, ss. 280). Tom obejmuje siedem rozmów przeprowadzonych przez Hartwiga z osiemdziesięcioczteroletnim wtedy Zimbardo (ur. 1933) w ramach Programu Historii Mówionej Stratfordzkiego Towarzystwa Historycznego.

Nazwisko Zimbardo najpowszechniej przywoływane bywa w związku z tzw. stanfordzkim eksperymentem więziennym (sierpień 1971 roku), który opisywany jest, jak twierdzą znawcy, nie tylko we wszystkich możliwych podręcznikach psychologii społecznej, ale też słyszał o nim w zasadzie każdy w dowolnym kraju. Sam Zimbardo opowiada, że – według jego doświadczenia – potwierdzają to przypadkowe rozmowy z przypadkowymi ludźmi, na przykład z taksówkarzem w Budapeszcie czy z jakimś właścicielem restauracji w Polsce. Podobno, twierdzi uczony, wystarczy powiedzieć, że się jest psychologiem, by w rozmowie z nowo poznawanymi ludźmi padła w reakcji wzmianka o tym eksperymencie (Zimbardo…, s. 219-220).

Rzeczywiście chyba wiele osób wie, że jest to historia o młodych ludziach, którzy zgłosili akces do udziału w uniwersyteckim eksperymencie (za piętnaście dolarów dziennie). W ramach – najprościej mówiąc – badania natury ludzkiej, losowo przydzielono im w następstwie role więźniów lub strażników w celowo urządzonym więzieniu. Eksperyment miał trwać dwa tygodnie. Strażnicy w ekspresowym tempie przeobrazili się jednak nieledwie w bestie i działania trzeba było zakończyć przed wyznaczonym terminem, żeby nie doszło do tragedii. Sam Zimbardo pełniący w tej sytuacji rolę dyrektora więzienia utożsamił się, jak twierdzi, z rolą tak dalece, że całkowicie zatracił trzeźwy osąd sytuacji. W przerwaniu eksperymentu miała udział jego przyszła żona (nota bene o polskich korzeniach), która widząc, co się dzieje, zagroziła mu odejściem, ruiną wspólnych planów, i w ten sposób wymusiła racjonalną decyzję. Każdy zresztą, kto chce o tym cokolwiek wiedzieć, bez kłopotu i natychmiast znajdzie tego rodzaju informacje, a także ukazujący omawiane sytuacje film, we „wszechwiedzącym” Internecie.

W założeniach eksperymentu, dodajmy, chodziło o to, by zbadać, jak pewne sytuacje i wypełniane właśnie albo narzucane role społeczne wpływają na zachowania uwikłanych w nie jednostek. W tym przypadku, jak się sprawy mają, gdy wyznaczone role i związana z nimi władza stwarzają warunki do działań despotycznych i brutalnych, chociaż Zimbardo twierdzi, że uczestnicy-strażnicy mieli zakaz stosowania przemocy fizycznej. Poza tym było to równocześnie nawiązanie w jakiejś mierze do wcześniejszego eksperymentu Stanleya Milgrama (1961), zresztą szkolnego kolegi Zimbardo (zob. Stanley Milgram, Posłuszeństwo wobec autorytetu, przeł. Małgorzata Hołda, WAM, Kraków 2008, ss. 248). A szerzej rzecz biorąc – dotyczyło pytania absolutnie zasadniczego: „unde malum”, skąd zło?

 

Zimbardo wiele zrobił, by problem nagłośnić i kiedy mówi „zawsze byłem efekciarski” (Zimbardo…, s. 206), opisując prowadzone przez siebie zajęcia uniwersyteckie, trudno się z taką autooceną nie zgodzić. Ma to zresztą szerszy zasięg niż praca ze studentami. Po latach poświęcił w każdym razie zagadnieniom związanym z rzeczonym eksperymentem całą książkę Efekt Lucyfera. Dlaczego dobrzy ludzie czynią zło? (przeł. Anna Cybulko i in., PWN, Warszawa 2017, ss. 486). Jako przeciwwagę dla tych badań obmyślił także Projekt bohaterskiej wyobraźni pod hasłem „Zawsze warto”, który jest stosowany między innymi również w polskich szkołach, a objaśnienia do niego łatwo znaleźć na YouTube. 

Od czasu przeprowadzenia słynnego eksperymentu więziennego mija właśnie pięćdziesiąt lat i ciągle na nowo wzbudza on gwałtowne, mocno kontrowersyjne oceny. Zwłaszcza po historii w więzieniu Abu Ghraib w czasie wojny w Iraku w 2004 roku, gdzie amerykańscy żołnierze w sadystyczny sposób torturowali uwięzionych Irakijczyków. Zwłaszcza w związku z udziałem Zimbardo w badaniach tych zdarzeń post factum. Zwłaszcza w reakcji na książkę z 2018 roku autorstwa francuskiego dokumentalisty, Thibaulta Le Texiera. Tytuł tej pracy w przekładzie na polski brzmiałby Historia kłamstwa. Dochodzenie w sprawie eksperymentu stanfordzkiego. Jej podstawę, prócz studiów archiwalnych, stanowią rozmowy z byłymi uczestnikami rzeczonego eksperymentu. U nas wiele o tym pisze Tomasz Witkowski (zob. na blogu W obronie rozumu wpis z 2 lipca 2018 roku: Lucyfer, którego wymyślił Zimbardo. O konsekwencjach stanfordzkiego eksperymentu więziennego i skandalu, którego stał się obiektem).

Do tego wrócimy jeszcze… Tym bardziej, że interpretacje stanfordzkiego eksperymentu więziennego to równocześnie podpowiedź pewnych narzędzi / pewnego języka do nazywania i oceny zachowań całkiem nieeksperymentalnych – ot, choćby działań naszej „narodowej” policji – a obserwowanych w dookolnym świecie niekoniecznie przez specjalistów z zakresu psychologii społecznej. Niezależnie zresztą od ocen wiązanych z rzeczonym eksperymentem, otwiera on ciągle na nowo przestrzeń koniecznego namysłu nad rzeczywistymi przyczynami zachowań, których dopuszczają się dobrzy, zdawałoby się, ludzie. Zło przecież, gołym okiem to widać, trzyma się mocno, niezależnie od tego, co rzetelni psychologowie myślą o precyzyjnie planowanych sposobach badania wyobrażeń na jego temat.

A oto znaczący fragment z autobiografii Zimbardo, który nie zamierza wycofywać się z konkluzji wyprowadzonych ze swojego badania. W pewnym momencie, opisując czas przechodzenia na emeryturę (2004 rok), bohater opowieści mówi:

O złowrogim eksperymencie więziennym usłyszał już cały świat, więc dostawałem zaproszenia na wykłady w przeróżnych miejscach. Mówiłem o nim w Akademii Marynarki Wojennej w West Point i wielu innych zagranicznych uczelniach.

W pewnym momencie doszedłem do wniosku, że nie chcę, żeby pamiętano mnie tylko z tego badania. W dodatku ze swą czarną kozią bródką wyglądałem jak diabeł. Oto facet, który stworzył zło.

[…] przyszło mi do głowy, że to z tego zostanę zapamiętany. Możliwe, że ktoś zapytał: „Czy na twoim nagrobku wyryją napis „Był dyrektorem więzienia stanfordzkiego”? Zacząłem myśleć o swojej przyszłości, a potem w 2007 roku, napisałem Efekt Lucyfera (Zimbardo…, (159-160). 

Efekt Lucyfera, powiedzmy od razu, daje się w zasadzie czytać wręcz jak powieść – z jednej strony, biograficzną, z drugiej – nieledwie kryminalną. I z pewnością tak traktowane dzieło ma u spodu cytowane wyżej wyznanie. Nad własnym wizerunkiem trzeba pracować… Jeśli zaś skupić uwagę na obrazie Eschera, usytuowanym w Efekcie Lucyfera na początku rozdziału pod tytułem Psychologia zła: sytuacyjne przemiany charakteru i w zależności od koncentracji widza ukazującym przenikające się wzajemnie wizerunki czarnych diabłów i białych aniołów w proporcjach pół na pół, sugerowana czytelnikowi czy potwierdzana w ten sposób wizja świata zdaje się nie pozostawiać wątpliwości.     

Porzućmy jednak na chwilę problem stanfordzkiego eksperymentu, by – zanim powrócimy do awantur o jego przebieg i kulturowe konsekwencje – wpisać przywołane, biograficznie naznaczone lektury w dłuższą nieco dygresję na temat różnych sposobów konstruowania kulturowych wyobrażeń. Także te kwestie mają zresztą bezpośrednie odniesienia do zdarzeń istotnych dla naszego „tu i teraz”. Zimbardo nie jest przecież pierwszą ani jedyną osobistością, która martwi się o swe wizerunkowe życie po życiu…

Wyznanie Zimbardo tworzy natomiast naturalną i dogodną okazję, by uświadomić sobie, że zarówno projektowanie, jak eksponowanie biograficznych czy autobiograficznych tekstów, a także ich lektura, z pewnością nie należą, eufemistycznie rzecz ujmując i abstrahując od – bywa – zastosowań terapeutycznych, do zajęć z gruntu niewinnych. Nie chodzi nawet o przejawy narcystycznego, podszytego formułą „wszystko na sprzedaż”, plotkarskiego marketingu doraźnego ani o instrumentalizację własnego lub cudzego życia, zawłaszczanie prywatności, świadectwa „voyeuryzmu” i niskiego żerowania na ludzkiej ciekawości, choć te wzorce zachowań nie pozostają bez wpływu na kulturę, lansowane potrzeby i postawy życiowe. Chodzi też, a może przede wszystkim o to, że biografie zwykle – mniej lub bardziej świadomie – służą kształtowaniu takiego lub innego wizerunku, istotnego dla indywidualnej pamięci konkretnych osób, jak również kształtowaniu i ciągłemu przeformułowywaniu naszej pamięci zbiorowej i kulturowej. Nazwiska przestają być przywoływane, pomniki się burzy, nazwy ulic i patronów instytucji zmienia, wobec nowych kształtuje się nowe rytuały.  Z jakiejś perspektywy, według czyjejś wizji, a także – bywa – w czyimś imieniu.

W trakcie takich akcji tworzy się lub niszczy pewne wzorce kulturowych zachowań. Przykłady mamy w zasięgu ręki… Nie bez kozery w Herbertowym Przesłaniu Pana Cogito znalazł się passus o korniku, który „napisze twój uładzony życiorys” (zob. Pan Cogito, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 1998, s. 88-89). Nie bez przyczyny też stworzył Karol Modzelewski swą autobiografię, która jest równocześnie opowiadaniem naszej najnowszej historii z konkretnego punktu widzenia i z wyraźnej perspektywy (Zajeździmy kobyłę historii. Wyznania poobijanego jeźdźca, Iskry, Warszawa 2013, ss. 456).

Prezentowany w tym miejscu stosunek do biografii nie jest oczywiście czyjąkolwiek specjalnością, zwłaszcza narodowo motywowaną. Nie bez oparcia w życiowym doświadczeniu pozostają dla przykładu symptomatyczne zdania z końcowej części autobiograficznej opowieści Jane Hawking, która przez ponad 25 lat, do rozwodu na życzenie Stephena, gdy ten zapragnął poślubić kogoś innego, była żoną tego chorego na stwardnienie zanikowe boczne geniusza, jednego z najsłynniejszych w świecie kosmologów (Moje życie ze Stephenem. Podróż ku nieskończoności, przeł. Jacek Żuławnik, Świat Książki, Warszawa 2013, ss. 576). Uzasadniając decyzję opisania historii tego związku, Jane Hawking podkreśla:

Moja początkowa niechęć, by zmierzyć się z biografią – wynikająca z obawy przed utratą prywatności – ustąpiła stopniowo narastającej we mnie świadomości, że właściwie nie mam wyboru. Moja prywatność i tak już nie należała wyłącznie do mnie, za sprawą sławy Stephena moje życie stało się publiczną własnością, było zatem kwestią czasu, zanim biografowie zaczną przekopywać się przez opowieści o geniuszu i jego przetrwaniu, w której nie będą mogli mnie pominąć. Nie miałam powodów przypuszczać, że ci autorzy potraktują mnie lepiej niż w przeszłości prasa. Lepiej więc, żebym sama i po swojemu opowiedziała własną historię (Moje życie z…, s. 564).

Teza o udziale mechanizmów przekształcania biografii w modyfikacjach pamięci zbiorowej i kulturowej oraz w kształtowaniu kulturowych wzorców postępowania zyskuje także oparcie w kwerendach, które wskazują na ilość i jakość chętnie teraz wznawianych dawniejszych tekstów biograficznych, ale też całkiem na nowo pisanych biografii rozmaitych bohaterów przeszłości. Niektóre z nich, jak się przy drobnych nawet przeszukiwaniach okazuje, podlegają zresztą ciągłemu przepisywaniu, przetwarzaniu, mityzacji i demitologizacji. I niekoniecznie chodzi w tych działaniach tylko o nagle uzyskaną dostępność nowych materiałów źródłowych ani o odświeżanie języka.

Biografie, autobiografie, dzienniki wszelkiej maści stanowią po prostu i bez wątpienia znaczące kulturowo pole walki o pamięć indywidualną i zbiorową, a także przestrzeń prezentacji określonej wizji natury ludzkiej. Inaczej to działa jednak, gdy problem dotyczy osób, które dawno odeszły, gdy nikogo z bliskich rzecz nie dotyka osobiście, gdy dystans czasowy służy przesuwaniu czy modyfikowaniu emocji, naznacza patosem lub zabawia anegdotą. Jeśli bohaterami tych starć w walce o pamięć stają się postaci z epok minionych, konkurencyjne ujęcia wydają się ożywcze, wydobywają pewne pytania z „magazynów” kultury, odnawiają ich znaczenia, przywracają aktualność. Tak bywa, gdy rzecz dotyczy na przykład Szekspira, jak w monografii Stephena Greenblatta (Shakespeare. Stwarzanie świata, przeł. B. Kopeć-Umiastowska, ABW, Warszawa 2007, ss. 424) i w filmie Anonymus Rolanda Emmericha z 2011 roku, w którym eksponowana była teza, że Szekspirem-autorem był w istocie Edward de Vere sygnujący swe dzieła nazwiskiem aktora – Szekspira. Tak bywa, gdy w biografii Jeana Jeaques’a Rousseau odkrywamy informacje o tym, że lansując idee wychowawcze skupione na dobru dziecka niszczonego przez kulturę, własne dzieci filozof oddał do przytułku. Podobnie, gdy spod stereotypowych „wilczych i lisich” formuł odkopie się za sprawą współczesnej biografii sympatyczny uśmiech Machiavellego (Maurizio Viroli, Uśmiech Machiavellego. Biografia, przeł. K. Żaboklicki, Warszawa 2006, ss. 330), albo gdy z pamięcią o okrzyku Behemota z Mistrza i Małgorzaty „Dostojewski jest nieśmiertelny” zestawi się narzekania Nabokova, którego zbrzydzają u Dostojewskiego-pisarza „całe jałowe połacie literackich banałów” (Wykłady o literaturze rosyjskiej, przeł. Zbigniew Batko, Warszawa 2002, s.  138) i „brak smaku, […], jego nieustanne grzebanie się w duszach […] upajanie się tragicznymi przypadkami deptania ludzkiej godności” (s. 145). Zwłaszcza gdy się jeszcze w tym kontekście przywoła Wspomnienia z domu umarłych, a potem czyta dziennik Anny Grigoriewny Dostojewskiej Mój biedny Fiedia. Mobilizuje to uwagę, wyzwala ciekawość – podstawową motywację poznawczą. 

Nie tylko taki wymiar ma jednak na przykład przepisywanie opowieści o życiu i pracy Marii Skłodowskiej-Curie. Wydaną oto w 2005 roku biografię uczonej (Barbara Goldsmith, Geniusz i obsesja. Wewnętrzny świat Marii Curie, przeł. Jarosław Szmołda, Wrocław 2005, ss. 246), przetłumaczoną na 15 języków, nagrodzoną przez amerykański Instytut Nauk Fizycznych, autorka, Amerykanka Barbara Goldsmith, rozpoczyna od relacji z uroczystości przeniesienia prochów Marii i Piotra Curie do Panteonu. Biały dywan, las trójkolorowych flag, tysiące ludzi, kwiaty rzucane przed konduktem, w kondukcie uczniowie paryskich szkół, na trybunach znakomitości, w tym François Mitterand i Lech Wałęsa, który przypomina, że Skłodowska była „zarówno polską, jak i francuską patriotką”. Chory na raka Mitterand z kolei swą ostatnią przemowę dedykuje z trybuny honorowej „kobiecie Francji”. Mówi:

Przeniesienie prochów Piotra i Marii do naszego najświętszego miejsca jest nie tylko aktem pamięci, ale także aktem, w którym Francja podkreśla swój szacunek dla tych, których tutaj konsekrujemy, dla ich wielkości oraz ich życia. Dzisiejsza uroczystość jest celowym krokiem z naszej strony, aby w zaszczytnej historii Panteonu powitać pierwszą kobietę. To kolejny sygnał przykuwający uwagę naszego społeczeństwa – przykładna walka kobiety, która postanowiła wyjść do społeczeństwa ze swoimi umiejętnościami, a było to społeczeństwo, w którym umiejętności, naukowe badania oraz obowiązki publiczne zarezerwowane były wyłącznie dla mężczyzn (Geniusz i…, s. 5-6).

Pierwszą biografię Marii Skłodowskiej-Curie opublikowała w 1937 roku, cztery lata po śmierci uczonej, jej córka Ewa, opierając się zresztą między innymi na autobiografii napisanej przez matkę. Ta biografia, w kategoriach gatunkowych rzecz biorąc, jest zbeletryzowaną opowieścią biograficzną, a w charakterze – rodzajem mitografii heroizującej. Jej powstawaniu towarzyszyły zaś motywacje całkiem podobne do tych, które – jak wolno przypuszczać – towarzyszyły też Karolowi Modzelewskiemu w pisaniu swej autobiografii, a które wprost sformułowała Jane Hawking i które miał zapewne na myśli Zimbardo. Dotyczy to zarówno tekstu matki, jak i córki. Susan Quin, autorka innej jeszcze (z 1995 roku) biografii Marii Skłodowskiej-Curie, pisze we wstępie do swej książki:

Po siedmiu latach pracy nad niniejszą książką szybkość, z jaką Ewa Curie zdołała zebrać materiał faktograficzny i napisać biografię swej matki, wzbudziła mój szczery podziw. […] Kiedy w 1988 roku przeprowadzałam wywiad z Ewą Curie-Labouisse, spytałam ją, dlaczego napisała tę książkę tak szybko. Odparła, że obawiała się, iż „ktoś inny ją ubiegnie i nie zrobi tego właściwie”. „Właściwy” sposób przedstawienia Marii Curie polegał na ukazaniu jej jako kobiety o wielkiej szlachetności, pracującej niezwykle ciężko i z oddaniem, często niedocenianej. Książka napisana została z takim talentem, że w pierwszej chwili trudno się zorientować, iż jest to w istocie apologia. Najważniejszym jednak powodem, dla którego Ewa zdecydowała się przedstawić taki właśnie wizerunek matki, był skandal, jaki wybuchł niegdyś w związku z romansem Marii z kolegą naukowcem, Paulem Langevinem, i rozpętana przez prasę brukową oszczercza kampania, która bardzo zaszkodziła jej dobremu imieniu. Maria była w tym okresie wdową, ale Paul Langevin miał żonę i czworo dzieci. Prawicowa prasa francuska wszczęła wówczas nagonkę, mając na celu wzniecenie nienawiści do „cudzoziemki”, niszczącej francuski dom, a także rozbudzenie niechęci do bezbożnych intelektualistów i wyemancypowanych kobiet (Życie Marii Curie, przeł. Anna Soszyńska, Prószyński i S-ka, Warszawa 1997, s. 14).

Książka Quinn jest monografią respektującą ujęcie chronologiczne, solidnie wyposażoną w aparat odsyłaczy do dostępnych od niedawna źródeł. Wnikliwie przedstawia historyczno-społeczne tło czasów i środowisk, w których żyła Skłodowska. Przedstawia też między innymi kolejne odsłony rzeczonego skandalu, przywracając niejako reakcjom swej bohaterki człowieczeństwo, więc wskazując na zdolność do namiętnych emocji, głębokich przyjaźni, potrzebę miłości, złe wybory emocjonalne, nieobojętność na doznawane niesprawiedliwości, odrzucenia, fałsze. Przekreśla to wyobrażenia o osobowości skrajnie introwertycznej, ograniczającej aktywność do ekstremalnie ciężkiej pracy w laboratorium, obojętnej wobec reguł stosowanych w naukowym światku. Socjologiczno-kulturowe tło przedstawianych zdarzeń pozwala sobie uzmysłowić z jednej strony głębię kulturowych zmian, jakie stały się udziałem naszej kultury na przestrzeni czasu, a z drugiej – odkrywać nieledwie wiecznotrwałą argumentację stosowaną ze względu na kategorie: swoi – obcy (cudzoziemka, zapewne Żydówka), mężczyźni – kobiety (strach przed ideą gender nie jest pierwszej świeżości), jednostkowo ponoszone skutki niekonsekwencji i słabości charakterologicznej partnera (Langevin – genialny uczony, ale słaby człowiek), interes rodziny czy atawistyczna niechęć do cudzego sukcesu, a także zmienność publicznych zachwytów i potępień oraz powszechna podatność na manipulacje. W tym kontekście nowego wymiaru nabiera wielkość charakteru, brak małostkowości, sposób hierarchizowania wartości oraz organizacyjny talent Skłodowskiej-Curie, gdy mowa o jej późniejszych działaniach na rzecz Francji w potrzebie, Francji traktowanej jak druga ojczyzna w okresie I wojny światowej.

Aktualnie istnieje wiele różnych biografii Marii Skłodowskiej-Curie, w tym ujęcia fragmentaryczne, jak na przykład praca Shelley Emling (z 2012 roku), która dotyczy głównie podróży Skłodowskiej do Ameryki i akcji zorganizowanej przez panią Meloney (Maria Skłodowska-Curie i jej córki. Opowieść o najsłynniejszej w dziejach rodzinie naukowców, przeł. Wojciech Górnaś, MUZA SA, Warszawa 2013, ss. 310). W wyniku tych działań ofiarowano uczonej dwukrotnie po gramie radu zakupionego z pieniężnych zbiórek wśród amerykańskich kobiet. Biografia zaś skłania do namysłu nad mechanizmami i formami celebryckiego lansu i – jak zapowiada tytuł – równocześnie rozszerza spojrzenie na historie wybitnych członków rodziny, córek, zięciów i wnuków. Pozwala więc stawiać pytania o warunki sprzyjające rozwojowi talentów.

Oczywiście, nie jest to pełna bibliografia dotycząca Skłodowskiej-Curie, ale też jej prezentacja nie stanowi przedmiotu tego tekstu. Tyle wystarczy może, by stwierdzić, że każde z przywołanych ujęć, respektując wymogi gatunku, choć w różnych jego odmianach, trzymając się podstawowych faktów biograficznych, ukazuje w zasadzie nieco inną osobę, inne aspekty jej osobowości, i eksponuje w stopniu większym lub mniejszym wybrane fakty, a o niektórych taktownie nie wspomina. Musiało też minąć wiele czasu i wiele się zdarzyć, by „Maria Curie. Profesor Sorbony. Laureatka Nagród Nobla z fizyki i chemii”, jak informuje napis na okładce książki o promieniotwórczości, ukończonej tuż przed śmiercią, z polskiej emigrantki mimo wszystko, kobiety w pewnym momencie sytuowanej w centrum społecznie piętnowanego amorycznego skandalu, stała się „kobietą Francji”. By zapomnieniu uległ fakt, że kiedyś żądano od niej, by – ze względu na dobro Akademii Francuskiej – co rychlej granice Francji opuściła, choć dokładnie w tym czasie właśnie przyznano jej po raz drugi Nagrodę Nobla.  Prasa odnotowała to wtedy w drobnej wzmiance na czwartej stronie gazety…  I jest pewna różnica znaczeń wprowadzanych do pamięci zbiorowej i kulturowej, kiedy mowa o miejscu wyznaczanym przez prosty grób rodzinny w Sceaux oraz o miejscu w Panteonie. Pewna różnica dzieli też zapisy pamięci sprowadzone do lapidarnej formuły umieszczonej na kamieniu nagrobnym w Sceaux: „Maria Curie-Skłodowska 1867-1934” od inskrypcji nad Panteonem, która – jak na ironię wobec słów o „kobiecie Francji” – brzmi: „Wielkim mężom – wdzięczna ojczyzna”. Jest różnica między referowanymi tu uroczystościami i fragmentem z opowieści Ewy Curie:

Pochowaliśmy ją w największej prostocie i ciszy na wiejskim cmentarzu, pośród drzew i kwiatów. Tak właśnie, jak gdyby to życie, które urwało się nagle, było podobne do tysiąca innych. [I motywacja tej decyzji:] Obrazą byłby w stosunku do niej uroczysty pogrzeb, jakim świat czci zazwyczaj swoich wielkich zmarłych (Maria Skłodowska-Curie i jej córki…).

Obrazą, skoro mówił o niej Einstein: „Pani Curie jest – z wszystkich ludzi na świecie – jedynym niezepsutym przez sławę człowiekiem” (Maria Skłodowska-Curie i jej córki…). Z czasem jednak możliwe, jak widać, staje się dość zasadnicze przesuwanie akcentów w zmitologizowanych biografiach, jak również rozliczanie się z minionym mitologizacjami, w efekcie czego powstają swego rodzaju antybiografie.

Inaczej jednak jest z biografiami, gdy nie ma jeszcze mowy o dystansie w czasie, a tworzona akurat opowieść w jakiejś mierze przekracza zasadę „de mortuis aut bene aut nihil” i rujnuje potoczne wyobrażenia etyczne o biografiach. Wyraźnym przykładem była w swoim czasie u nas Kapuściński non-fiction Artura Domosławskiego i związana z tą publikacją decyzja Znaku o odstąpieniu od umowy wydawniczej, a potem założenie procesu przez żonę reportera. 

W każdym razie w aktualnej sytuacji cywilizacyjnej, naznaczonej dostępnością i charakterem mediów cyfrowych, można w pewnych przypadkach mówić wręcz o krwawej walce na biografie. Adekwatne przykłady reprezentują publikacje IPN w zestawieniu z takimi, które w sprawie tych samych osób znajdują podstawę w innych źródłach. Konkretów dostarczyć mogą między innymi różne ujęcia biografii Lecha Wałęsy. Przykładem mitologizowania absolutnego były okołokanonizacyjne ujęcia biografii JPII, które teraz podlegają demitologizacji. Kampanie brązownicze i odwrotne są zresztą dobrze znane także z przeszłości.

 

Ponad sto lat temu, w 1929 roku, słynny reporter, Egon Erwin Kisch prognozował, że dla „powieści, to znaczy książek z wymyśloną akcją” nie ma przyszłości. I dodawał: „Sądzę, iż przyjdzie czas, że ludzie zechcą czytać jedynie prawdę o otaczającym świecie” (zob. motto w Antologii polskiego reportażu XX wieku pod red. Mariusza Szczygła, Tom I, Czarne, Wołowiec 2014). Stawiał przy tym oczywiście na reportaż. Każdy sądzi, zdaje się, według własnych zainteresowań…

Jeśli jednak idzie o prognozy dotyczące „wymyślanych akcji” przewidywania Kischa raczej się nie sprawdzają. Powieść ma się całkiem dobrze. Nowe media pozwalają na dodatek doświadczać swym użytkownikom immersji i wręcz życia w fikcyjnych światach. Co do reportażu natomiast, biorąc pod uwagę zawartość księgarskich półek, wygląda na to, że miał Kisch dużo racji, choć i to przecież, jak dziś wiadomo, są w dużym stopniu kreacje.

Równie dobrze można by za to, trawestując cytowane zdanie sławnego reportera, sugerować, że ludzie rzeczywiście lubią czytać, podobnie jak dawniej chcieli słyszeć i czytać, tylko prawdę i tylko o rzeczywistych, autentycznych postaciach lub uchodzących za takie, a wobec tego rodzaju konstatacji stawiają właśnie, jak była o tym mowa wyżej, na biografie.

Rozmiary podaży w tym zakresie świadczą wręcz o swoistym „zwrocie biograficznym”, gdyby użyć takiej, nieco już wytartej, formuły sygnującej zjawiska o charakterze kulturowych przewartościowań. Codziennie przecież na rynku wydawniczym pojawiają się teraz czyjeś autobiografie, dzienniki, pamiętniki, wspomnienia czy wywiady-rzeki oraz biografie reprezentujące różne odmiany gatunkowe. Są pośród nich adresowane do dorosłych czytelników, ale też do dzieci i młodzieży. Istnieją biografie miast, jak na przykład Jerozolima Simona Sebaga Montefiore czy Londyn Petera Acroyda. Powstają biografie literatów, chwilowych celebrytów i polityków, a także władców życia i śmierci jak choćby Mao czy Putin. Są biografie, superbiografie i kontrbiografie. Wśród najświeższych można by wymienić książkę Marka Rybarczyka Elżbieta, Filip, Diana, Meghan. Zmierzch świata Windsorów (Muza SA, Warszawa 2021, ss. 336). Nieco wcześniej ukazały się Baracka Obamy Ziemia obiecana (przeł. Dariusz Żukowski, Agora, Warszawa 2021, ss. 872), Artura Domosławskiego Wygnaniec. 21 scen z życia Zygmunta Baumana (Wielka Litera, Warszawa 2021, ss. 910). Te ostatnio wymienione to waga dosłownie ciężka, ale raczej nie przeważy biografii Miłosza czy dwutomowej biografii Herberta opracowanych przez Andrzeja Franaszka. W ostatnim czasie ukazało się też parę książek o życiu i twórczości Wyspiańskiego. Dobrą orientację w tym zakresie daje tekst Janusza Rudnickiego Pyszałek Wyspiański. Gość po prostu nie umiał w literki (zob. „Książki. Magazyn do Czytania” z 1 grudnia 2020 na portalu „Gazety Wyborczej”). Biografie Agnieszki Osieckiej zajmują w księgarni cały stół… Każda z nich otwiera na rozmaite konteksty i rozmaite wizje poszczególne. Lista samych nowości jest zaś w zasadzie nie do opanowania.

Jeśli się przy tym zjawisku zatrzymać z myślą o wspominanych już potencjalnych funkcjach takich tekstów, przychodzi właściwie stwierdzić dodatkowo, że „złota era” biografii, zwłaszcza osób historycznie znaczących, zwłaszcza losów reprezentatywnych dla modeli życia zbieżnych z eksponowanymi właśnie ideałami, trwa permanentnie od czasów piśmiennej starożytności. Wystarczy wspomnieć Plutarcha, Swetoniusza czy Diogenesa Laertiosa.  Także kulturze oralnej biograficzne opowieści nie były obce. Widać zaspokajana jest poprzez nie lub kreowana jakaś ludzka potrzeba o znamionach uniwersalnych, przynajmniej gdy idzie o nasz krąg kulturowy.

Generalnie rzecz biorąc, chodzi, powtórzmy, o pamięć, a często wręcz o przestrzeń gwałtownych wojen o pamięć.  Przy czym autobiografia – dodajmy – jest wizją jej bohatera. Cóż dopiero mówić o ujęciach z zakresu popkultury. Dziś nagminnych i wzorcotwórczych nawet wobec niekoniecznie zagorzałych miłośników słowa drukowanego, bo serwowanych i poznawanych za pomocą mediów elektronicznych, filmów lub popularnej prasy.

Doskwierać może przy tym tylko pytanie Piłata z Mistrza i Małgorzaty – „Czym […] jest prawda?” Tak samo, jak pytania o rzeczywistą dostępność do prawdy…

W biograficznej opowieści o Leopoldzie Tyrmandzie (Marcin Woźniak, Tyrmand. Pisarz o białych oczach, Marginesy, Warszawa 2020, ss. 496) napotykamy oto w pewnym momencie passus, w którym nazwisko można by pewnie niejednokrotnie podmienić na inne:

Tyrmand jako osoba, której dziś nie ma, nie może już opowiedzieć swojej historii. Żyje w formach zamkniętych – tekstach i opowieściach, którymi możemy jedynie żonglować, opisywać je i stawiać co rusz to w innym świetle. Od tego mamy Tyrmanda – a każdy ma swojego.

[…]

Wielu chciało Tyrmanda szufladkować. Tymczasem żadna szuflada do Tyrmanda nie pasuje. No nie i już (Tyrmand…, s. 477).

Trudno w każdym razie nie zauważyć, że literatura dokumentu osobistego i biografie, ale też – zgodnie z przewidywaniami Kischa – reportaże od wielu już lat robią u nas bezsprzecznie wydawniczą furorę. Będzie jeszcze szansa, by także do reportaży na chwilę zajrzeć.

Teraz zaś najwyższa pora, by znów przypomnieć Zimbardo, który badanie „efektu Lucyfera” określa jako „ponurą wyprawę do jądra ciemności ludzkiej natury” (Efekt Lucyfera…, s. 19). Równocześnie jest to bowiem historiatworzona po wielu latach od opisywanych zdarzeńopowiadana przez jej autora ewidentnie w ramach, świadomego lub nie, budowania swego wizerunku.

Konkluzja wyprowadzana ze stanfordzkiego eksperymentu więziennego sprowadza się do twierdzenia, że ludzie, którzy we własnym mniemaniu oraz w ocenie znajomych, zanim zostali włączeni w eksperyment, zachowywali się poprawnie i obca im była jakakolwiek brutalność, w sytuacji i w rolach, w jakich zostali obsadzeni, zaczynają się wobec innych dopuszczać czynów z gruntu agresywnych, brutalnych i okrutnych. Jednostka nie tyle jednak – twierdzi Zimbardo – uruchamia wtedy jakieś wrodzone predyspozycje wewnętrzne, jakieś geny zła, co uzależnia się od sytuacji zewnętrznej i od roli, którą właśnie pełni, a także od wyobrażeń, jak ta rola powinna być pełniona. Wzmocnienie zaś takich postaw i ich usprawiedliwienie to sprawa systemu, w który konkretni ludzie są wpisani i od którego, nadużywając władzy, stają się zależni. Wniosek jest chyba taki, że trzeba podejmować przede wszystkim starania o ulepszanie systemów, by działania, o jakich mowa, były nie do pomyślenia. To oznacza jednak zdejmowanie z uczestników danych zdarzeń odpowiedzialności indywidualnej lub jej umniejszanie.

Na ogół każdy z nas ma o sobie raczej dobre mniemanie i nie traci go nawet wówczas, gdy upadają pierwotne założenia jakichś przyjętych wcześniej wyobrażeń, a już z pewnością mało kto przy dobrym zdrowiu, na trzeźwo, z premedytacją zakłada brutalne czyny wobec innych. To, jeśli już, chyba „samo się robi”. W razie potrzeby włącza się zaś mechanizm samousprawiedliwień, które zwalniają od odpowiedzialności i szczególnie dobrze wychodzą politykom. Ale nie tylko im. Doskonale ukazuje te kwestie książka Carol Tavris i Elliota Aronsona Wszyscy błądzą (ale nie ja). Dlaczego usprawiedliwiamy głupie poglądy, złe decyzje i szkodliwe działania (przeł. Agnieszka Nowak, Smak Słowa, Sopot 2014, ss. 240). 

Literatura ukazuje tego rodzaju sytuacje od zawsze. Zimbardo też zresztą często do literatury się odwołuje. Szczególnie wyraźnie ujawniają to zwłaszcza i bez psychologicznych badań reportaże, dowodząc słuszności obserwacji, które Zimbardo wyprowadził ze swego eksperymentu.  Weźmy na przykład reportaż Jonathana Schella Prawdziwa wojna. Wietnam w ogniu (przeł. Rafał Lisowski, Czarne, Wołowiec 2017, ss. 344). Weźmy reportaż o Kambodży Wojciecha Tochmana Pianie kogutów, płacz psów (Wydawnictwo Literackie, Kraków 2019, ss. 224) lub o Rwandzie Dzisiaj narysujemy śmierć (Czarne, Wołowiec, ss. 152). Lektura takich tekstów powoduje mimowolny dystans wobec opracowań proponujących ustalenia, którym doprawdy chętnie chciałoby się wierzyć, by je potwierdzać, więc takie jak Stevena Pinkera z tomu Zmierzch przemocy. Lepsza strona naszej natury (przel. Tomasz Bieroń, Zysk i S-ka, Poznań 2011, ss. 984). Ale chciałoby się też w takim kontekście wiedzieć, o co w końcu tak naprawdę chodzi w tych awanturach o stanfordzki eksperyment więzienny?

Dwa argumenty wydają się oczywiste. Po pierwsze, sprawa etyki. Wynajmowanie ludzi po to, by „dla dobra nauki i zarobku” wydobywać z nich i uruchamiać za wszelką cenę tkwiące w ich osobowościach ciemne moce, od zawsze było oceniane negatywnie. Zimbardo przypomina, że gdy opowiedział o tym eksperymencie na pewnej konferencji, której uczestnikiem był akurat Milgram, ten powiedział mu po wystąpieniu: „Wielkie dzięki. Teraz wszystkie oskarżenia o brak etyki przeniosą się ze mnie na ciebie, bo to najbardziej nietyczne badanie, jakie kiedykolwiek przeprowadzono” (Zimbardo…, s. 25). Po drugie, chodzi o wiarygodność badań z zakresu psychologii i o to mają pretensje ludzie z branży, konstatując po latach, że organizacja całego przedsięwzięcia budzi tak wiele wątpliwości, że trudno wierzyć w rezultaty. Tylko te reportaże z nieeksperymentalnych zdarzeń trochę tu mieszają… 

Chodzi też jeszcze o to, po trzecie, że owe rezultaty eksperymentu, co było już wzmiankowane, stanowić mogą wygodne usprawiedliwienie i podstawę do prób łagodzenia wyroków dla wszelkiego autoramentu „przestępców sytuacyjnych”, wykonawców tortur czy sprawców masowych mordów. Na przykład w stosunku do odpowiedzialnych za Holokaust. Nie bez kozery zarzucano Zimbardo zaangażowanie w obronę przestępcy w związku z procesami dotyczącymi Abu Ghraib.

Niektórzy eksponują jeszcze fakt rozpowszechniania na wielką skalę informacji o tego rodzaju badaniach oraz o wynikających z nich konkluzjach, co zważywszy na siłę kultury, zdaje się zwalniać ludzi od szukania w sobie siły do przeciwstawiania się złu (zob. Lucyfer, którego wymyślił Zimbardo). O historii Hutu i Tutsi oraz o Lucyferze, który wśród nich zdawał się działać, chyba jednak powszechnie wiadomo, choć wątpliwe, by oni słyszeli o konkluzjach z eksperymentu Zimbardo. Żadna to zresztą skala porównawcza. Ale trudno również uwierzyć, że policjanci, którzy z upoważnienia rządzących trzymają w podobno demokratycznym kraju demonstrujących ludzi w kotłach, nadużywając siły, władzy i zapominając o indywidualnej odpowiedzialności, robią to dlatego, że słyszeli o stanfordzkim eksperymencie więziennym… Gdyby natomiast w takim kontekście, szukając prawdy o naturze ludzkiej, pytać o nią na przykład poetów, taka Szymborska (zob. Minuta ciszy po Ludwice Wawrzyńskiej w: Wiersze wybrane, Wydawnictwo a5, Kraków 2002, s. 38-39) bez żadnych badań psychologicznych powiedziałaby:

Tyle wiemy o sobie,
ile nas sprawdzono.
Mówię to wam
Ze swego nieznanego serca.

Jej poetyckie ujęcie dotyczy czynu heroicznego. Bohater Braci Lwie Serce Astrid Lindgren, więc powieści dla dzieci, powiedziałby natomiast, że „są rzeczy, które trzeba robić, nawet jeżeli są niebezpieczne. […] Bo inaczej nie jest się człowiekiem, tylko śmieciem” (przeł. Ilon Wikland, Nasza Księgarnia, Warszawa 1985, s. 57). Niezależnie od sytuacji, niezależnie od roli, niezależnie

od systemu …

Co wobec przedstawianych wyżej problemów powiedzieć w finale tych Zapisków o edukacji? Uwaga podstawowa: czytać literaturę i rozmawiać z dziećmi o ewokowanych przez nią problemach. Drobną, przykładową tylko, sugestię zawiera poprzedzający akapit. Rozmawiać, a nie przepytywać z treści! Więcej o tym piszę w Wykładach z metodyki (Impuls, Kraków 2016). Z ich fragmentów korzystałam też w powyższych Zapiskach (zob. Walka o pamięć, s. 353-367)

O autorze

Zapiski na marginesach starych i nowych lektur

Fot. Wikimedia

Fot. Franciszek Vetulani

Zofia Agnieszka Kłakówna – mieszka w Krakowie, polonistka, literaturoznawczyni, od zawsze i stale zajmuje się problemami edukacji — w teorii i w praktyce, w różnych rolach, w różnych szkołach, w różnych miejscach, w Polsce i poza jej granicami, jest autorką paru książek na ten temat, współautorką koncepcji edukacyjnej i odpowiadających jej podręczników pod nazwą To lubię! Sztuka pisania, przez wiele lat redagowała czasopismo „Nowa Polszczyzna”. Zdaniem recenzentów jej prac – „skrajna indywidualistka, która przedziwnym sposobem prawie zawsze pracuje w zespole”. 

Wszystkie zapiski