25.07.24. Mała powtórka z lektur i... nasze dziś w lustrach historii
Wydawnictwo Czytelnik od 2000 roku systematycznie publikuje przekłady książek Sándora Máraiego (1900-1989), wywodzącego się z Sasów ze Spiszu wybitnego węgierskiego autora. Niedawno ukazało się właśnie tłumaczenie jego Szkoły biednych (przeł. Irena Makarewicz), satyrycznego eseju, który u podstaw ma obserwacje dotyczące problemu starego w zasadzie jak świat, to jest postrzegania i wartościowania zachowań różnych ludzi ze względu na ich zamożność. Tekst ten na Węgrzech wydano po raz pierwszy w roku 1942. W polskim obiegu czytelniczym był dotąd nieobecny. Jego początek, gdyby „dla smaku” zacytować fragment, brzmi tak:
Moje niewielkie dzieło pragnie uzupełnić pewną lukę. Jako praktykujący biedny już od dawna poszukuję podręcznika, który zawierałby instrukcję obsługi ubóstwa, wytłumaczyłby, jak można znosić ten stan z godnością, a bez załamania nerwowego, i w kryzysowych, przykrych chwilach życia zaopatrzyłby w rady ludzi o umiarkowanych dochodach. Majaczyło mi przed oczyma duszy coś w rodzaju strawersowanej nauki tańca i taktu – zasad dobrego wychowania – coś, co w sposób prosty i praktyczny nauczy biednego, jak powinien się zachowywać w stosunku do wyższych warstw, jeśli chce ułagodzić świat. Jak ma się uśmiechać. Wstawać, siadać, prosić do tańca damę, obierać ziemniaki, przedstawiać się lub czyścić szambo, tak żeby nie popełnić błędu formalnego i nie wywołać powodowanej irytacją krytyki ze strony trybunału subtelniejszego świata. Jeśli dobrze się temu przyjrzeć, musimy dostrzec, że biedni nie tylko żyją niezdarnie, lecz również źle się zachowują. Ich sposób bycia jest często nieznośny, formy życia – pospolite, w rozkoszach biednych brak wszelkiego umiarkowania wyższego rzędu itd. (Szkoła…, s. 5).
Tekst świetnie się czyta, choć pulsujący w nim podskórnie obraz międzyludzkich relacji wygląda raczej marnie. Aktualności, jak się zdaje, także nie utracił. Podobnie zresztą jak rzeczywistość ukazywana w innych książkach Máraiego…
Lekturę tego świeżo opublikowanego eseju można więc uznać za niezły impuls do dalszych lub ponownych czytelniczych odkryć związanych z wcześniej wydaną u nas prozą węgierskiego autora. Okaże się bez wątpienia, że – niezależnie od tego, kiedy i w jakim kontekście ona powstawała oraz do jakich konkretnych wydarzeń się odnosiła, w porównaniu z tym, co teraz dzieje się u nas, w Europie, w świecie, na naszych oczach, z naszym takim lub innym udziałem – wyraźnie potwierdza znaczenie francuskiego przysłowia przywołanego przez Máraiego we wstępie do jednej jego powieści: „Plus ça change plus c’est la même chose – „Im bardziej się zmienia, tym bardziej pozostaje niezmienne” (Zbuntowani, s. 10, wyróżnienie: zak). Odnieść to można do rozmaitych wymiarów rzeczywistości i różnych jej obszarów. Tego, co wiąże się zarówno z ludzkimi potrzebami stałości i zakorzenienia w tradycji kultury, jak i tego, co zdaje się określać ludzką naturę.
Tu warto może wspomnieć, że nie dalej jak w ubiegłym roku ukazała się po polsku także biografia mistrza opracowana przez Tibora Mészarosa pod znaczącym tytułem Odyseja XX wieku. Sándor Márai – życie i dzieło (przeł. Irena Makarewicz, listopad 2023). W sieci zaś, dodam przy okazji, dostępne jest nagranie programu pt. Kronikarz XX wieku – Sándor Márai / W powiększeniu. Na nagranie składa się rozmowa, w której udział biorą znawcy twórczości Máraiego, w tym tłumaczki jego prozy i autor wspomnianej biografii. Obejmuje ono także prezentację obrazów z rodzinnej Kassy (Koszyc) twórcy Szkoły biednych. Jeśli więc chciałby ktoś rozpocząć właśnie swą przygodę z lekturą dzieł węgierskiego autora, sygnalizowany tu program pozwoli mu się zorientować co do tematyki literackiej spuścizny Máraiego, zwłaszcza szczególnie jego Dziennika, w tym oczywiście – biografii…
A jest to biografia doprawdy niezwykła. Z dwiema wojnami światowymi, trudną, zmienną, uwikłaną w międzynarodową politykę i różne systemy polityczne historią rodzinnego miasta oraz jego kultury, z szerzej pojmowaną historią ojczystego kraju, całej Europy i świata w tle. Nie bez kozery przecież nazywa się Máraiego kronikarzem XX wieku. Nie bez powodu też jego życiowa droga może być charakteryzowana jako Odyseja. Studiował w Budapeszcie i w Niemczech. Odbył liczne podróże po Europie i krajach Bliskiego Wschodu. Znał dobrze Szwajcarię, Włochy, Francję. Przez jakiś czas mieszkał w Neapolu. Był pisarzem, ale też płodnym publicystą, a także tłumaczem dzieł Kafki. Przez jakiś czas pracował w Radiu Wolna Europa. Jako młody człowiek, w okresie przewrotu komunistycznego opublikował parę tekstów w piśmie pod nazwą „Czerwony Sztandar”, później jako autor identyfikujący się z mieszczaństwem „nominowany” został na wroga ludu. Z przyczyn politycznych, za każdym razem inaczej nacechowanych, dwukrotnie emigrował. Za pierwszym razem w latach 1919-1928 do Niemiec i Francji z powodu wspomnianych wyżej publikacji w „Czerwonym Sztandarze”. Wyjazd był w zasadzie „dobrowolny”. Tej emigracji zawdzięczał Márai poznanie obcojęzycznej literatury i opanowanie intelektualnych narzędzi do oglądu spraw swej ojczyzny z perspektywy zewnętrznej. W 1948 roku musiał natomiast wyemigrować ostatecznie. W kraju doświadczył skutków działania cenzury, zakazu publikowania i sytuacji, gdy jego świeżo wydrukowane książki wysłano na przemiał. Pisał stale po węgiersku z przekonaniem, że jedyną prawdziwą ojczyzną jest ojczysty język, choć równie biegle posługiwał się na przykład niemieckim. Życie zakończył w San Diego w rezultacie wykonanego własną ręką strzału z pistoletu, zaliczywszy uprzednio kurs strzelania ze względu na taki zamiar – staranność w działaniu zawsze wysoko cenił. Po śmierci żony i syna został na starość sam i nie chciał doznawać związanej z wiekiem bezradności oraz pozostawać w zależności od innych.
Równie niezwykła jak biografia, jest twórczość Máraiego. Uwagę polskich wydawców na jego prozę zwrócił w swoim czasie Gustaw Herling-Grudziński. W rezultacie na naszym czytelniczym rynku ukazała się powieść Żar (przeł. Feliks Netz, 2000) jako pierwszy utwór z dorobku węgierskiego autora. Teraz lista przekładów obejmuje już blisko 40 pozycji. W tym takie, na które w dzisiejszych Zapiskach chcę zwrócić szczególną uwagę, więc wydane dwa lata temu Porwanie Europy (przeł. Irena Makarewicz, 2022), a w latach 2009-2013 – między innymi – pięć tomów składających się na Dzieło Garrenów, które Márai uważał za swoje największe dokonanie (Zbuntowani – 2009, Zazdrośni – 2010, Obcy – 2012, Znieważeni – 2012, Maruderzy – 2013, przekład, posłowia w każdym tomie, w tym objaśnienia dotyczące powstawania i komponowania całego cyklu przez autora – Teresa Worowska). W cyklu tym, określanym jako saga, tradycyjne znaczenia tego pojęcia zostały mocno przewartościowane. Wprawdzie istotnie mamy tu do czynienia z dziejami pewnego rodu, ale w opowiadaniu zdarzeń składających się na te dzieje liczy się nie tyle realistyczna i kronikarska ich prezentacja. Ważne są raczej wynikające z obserwacji przedstawianych epizodów długie ciągi eseistycznie nacechowanych odnarratorskich komentarzy o parabolicznym wydźwięku.
Był zaś Márai niezwykle pilnym obserwatorem otaczającej rzeczywistości i z tymi obserwacjami wiązał swą rolę twórcy. Wprost określał to na przykład w Znieważonych, gdy w jednej z powieściowych rozmów na pytanie: „A co jest zadaniem pisarza?”, pada odpowiedź: „Obserwuje i nazywa” (s. 191). W Maruderach znajdziemy podobną kwestię skierowaną pod adresem Petera Garrena, bohatera głównego, pisarza właśnie: „– Niech pan obserwuje […] Niech pan metodycznie obserwuje, panie Garren […] I bezlitośnie” (s. 333), a trochę dalej zdanie: „Pisarze niczego nie piszą przypadkiem” (s. 353). Tłumaczka dzieł Máraiego, Teresa Worowska, we wspomnianym wyżej programie Kronikarz XX wieku powie, że pisarz ten „we wczesnych nasionach dostrzegał późne owoce”, to jest, że „pewne zjawiska, które teraz się spotęgowały, on widział już w zalążku”.
I rzeczywiście. Jego utwory niezależnie od tego, kiedy powstały, okazują się – powtórzmy – chwilami porażająco wręcz aktualne. Kostiumy się zmieniają, ale pewne mechanizmy, potrzeby, sposoby działania, a przede wszystkim ludzkie emocje dziś ujawniają się tak samo wyraźnie jak kiedyś, niewiele się od tych wyrażanych przez naszych poprzedników dawniej różnią i są tak samo ważne. Świat z jednej strony zdaje się zmieniać bardzo gwałtownie, a z drugiej jednak – niezmiernie powoli. Znaczące wobec tego pozostają pytania: Czym w istocie jest kultura? Tożsamość? Co wynika na przykład z faktu, że naprzeciwko katedry, budowanej przez dziesiątki lat czy wręcz przez kilka stuleci, powstaje hipermarket? Albo: Co oznacza zdanie, że „Książki powstają już wcale nie dla czytelników, lecz dla konsumentów” (Porwanie Europy, s. 88)? Co sprawia, że prawicowe i jawnie nacjonalistyczne ugrupowania zawłaszczają ludzkie umysły, że faszyzm tak łatwo się odradza? Widzimy to przecież na co dzień. I trudno o takich sprawach nie myśleć, gdy słucha się pewnych wystąpień w polskim Sejmie lub na forum Parlamentu Europejskiego, a potem czyta komentarze w mediach społecznościowych i następnie w tekście z 1946 roku trafia nagle na zdanie: „Klasy, wyznania, grupy, wszyscy wszystkich nienawidzą… w czymś takim trudno żyć, oddychać, pozostać człowiekiem…” (Porwanie Europy, s. 76). Także, gdy w czwartym tomie sagi Dzieła Garrenów odkrywa się taką oto wypowiedź pewnego pisarza:
Najgłębszym sensem Europy jest nie jedność, lecz różnorodność, rozmaitość i przeciwieństwa życia, tragiczna i wspaniała walka i spór języków i nacji. Tego […] nie rozumieją wszyscy nieszczęśnicy, którzy perorują o jednolitej Europie, o jedności Europy, o Paneuropie. To są smutne słowa, wyraz niezrozumienia i niewiedzy. Europa będzie jednolita nie wtedy, gdy zniosą granice celne, wprowadzą wspólny pieniądz dla wszystkich narodów i w jakimś ponadnarodowym parlamencie będą decydować o likwidacji handlu kobietami, przemyśle zbrojeniowym, przemycie narkotyków i podatku dochodowym: jestem pewien, że według jej mieszkańców Europa nigdy nie będzie mniej zjednoczona, niż wówczas, gdy ta sztuczna jedność zostanie urzeczywistniona. Być Europejczykiem nie oznacza, że przestaję być w pierwszym rządzie Francuzem czy Szwajcarem i noszę w kieszeni dokument poświadczający, że jestem Europejczykiem. Być Europejczykiem oznacza zachować własną tożsamość, pozostać Bułgarem czy Szwedem, a jednocześnie dzielić świadomość wspólnego dziedzictwa kulturowego. Taki jest sens Europy. Wszystko inne to specjalistyczne kwestie władzy, wojska czy administracji… (mówi to pisarz Mirza Rey w Znieważonych, tekst z 1947 roku, s. 68-69).
Na ustach świata są dziś nazwiska Trumpa, Bidena, Putina, Orbána czy Xi Jinpinga. Obserwujemy zdarzenia związane z wyborami – u nas, w innych krajach Europy, w Ameryce. Słyszymy naszych rodzimych polityków…
Zajrzyjmy w takim razie do pierwszej części tomu Maruderzy sygnowanej tytułem Znaczek i meldunek, w tym do rozdziałów Przebranie i Słowo staje się ciałem (s. 61-114). Są lata trzydzieste XX wieku. Widzimy pisarza, Petera Garrena, głównego bohatera powieści, który przyjechał do Berlina, by na prośbę znajomego, niejakiego Emmánuela, podjąć próbę rozeznania na miejscu, co się właściwie w Niemczech dzieje. Spotyka się tam ze swoim o trzydzieści lat młodszym bratem Tamásem – który już od jakiegoś czasu w Berlinie był, a nawet, ku zdumieniu Petera, nosił „znaczek” przynależności do organizacji narodowych socjalistów – i ma okazję uczestniczyć wraz z nim w wiecu zorganizowanym w Sport Palast.
Wielostronicowa relacja, w której Peter na bieżąco przedstawia kolejne elementy wydarzenia i swoją ich ocenę to literacki majstersztyk zupełny. Dotyczy scenerii, zachowań tłumu złożonego z dziesiątków tysięcy ludzi, ich umundurowania, zastosowanych elementów politycznego marketingu, a następnie sensu i retoryki przemówienia wygłaszanego przez przybyłego z pewnym opóźnieniem głównego bohatera spotkania. Istotne okazuje się oświetlenie, muzyka, flagi i cała organizacja sceny, sposób poruszania się głównego bohatera, fakt, że się spóźnił, to, jak zdejmuje płaszcz, jak idzie, jak patrzy na publiczność i jak przemawia…
Mówca traktowany jest wręcz jak bóg. W powieściowej relacji funkcjonuje jednak tylko jako Głos. Peter miał już okazję słyszeć go wcześniej przez radio (zob. rozdział w Znieważonych, s. 10-53). Nazwisko nie pada. Wiadomo jednak, że właściciel Głosu napisał ważną książkę. Tytuł Mein Kampf także się nie pojawia…
W pewnym momencie wielogodzinnego wiecu Peter wyraźnie zaczyna zdawać sobie sprawę, że wszystko, czego zebrani słuchają, jest w istocie kłamstwem. W końcowych partiach swej relacji tak o tym mówi:
Głos oblekł się w ciało, ale wszystko było kłamstwem. Słowo stało się ciałem, widziałem to na własne oczy, słyszałem na własne uszy, ale Słowo było słowem kłamstwa […].
Naturalnie dobrze kłamał, płynnie – już nawet nie w sposób wyćwiczony, tylko w całkowitej identyfikacji z nim. Kłamał nie tylko Głos, ale także przełyk, grdyka, która w radości wypowiadania łgarstw żywo podskakiwała w górę i w dół, kłamały również ręce, którymi czasem chwytał powietrze. Wydawało się jakby chciał rzucać błyskawice niczym Zeus albo jakby wyciągniętymi dłońmi próbował uspokoić poruszone przez burzę chmury i warstwy powietrza. Bo jasne, że teraz, kiedy słowo oblekło się w ciało kłamstwa, Głos i Postać były w swoim żywiole i jak zawsze w takich przypadkach zjawisko posiadało nieodpartą siłę. […] Widziałem wielu uśmiechniętych ludzi, którzy zamiast prawdy, gorzkiej i nieprzyjemnej, wreszcie otrzymali to, na co zawsze czekali: opakowane w prawdę kłamstwo, które stanowiło odpowiedź na wszystko, co do tej pory było w ich życiu dręczącym, nierozwiązanym problemem. Kłamał, mówił o świecie, o surowcach, o stosunku dużych i małych narodów, zapewne nakłamał też sporo prawdy, czemu nie? Nic prostszego, niż z elementów prawdy sklecić wielkie, przekonywające kłamstwo, a ten artysta fałszu doskonale wiedział, że dobre kłamstwo musi być zbudowane z elementów rzeczywistości. I jak ze słów Pisma Świętego można zestawić litanię przekleństw, tak i on wiedział, że z elementów setek półprawd można skonstruować wielkie Kłamstwo, którego w szczegółach rzeczywiście nie będzie można zanegować (Słowo staje się ciałem, w: Znaczek i meldunek z tomu Maruderzy, s. 105-107).
Relacja z wiecu dotyczy, jak wiadomo, czasu poprzedzającego II wojnę światową. Jest ujęciem literackim. Márai znał jednak całe to wydarzenie z autopsji. Był wtedy w Berlinie…
W reakcji na takie przypomnienie można by natomiast powiedzieć, że i teraz oraz nie tylko u nas sytuacji ubóstwiania zręcznych Pinokiów nie brakuje. Weźmy na przykład reportaż z 2016 roku Obcy we własnym kraju amerykańskiej socjolożki Arlie Russel Hochschild. Była już kiedyś o nim mowa w tych Zapiskach (zob. tekst Literackie gry i rzeczywistość z 2.05.2024). Jeden z rozdziałów tej książki stanowi reporterskie sprawozdanie z wyborczego wiecu Donalda Trumpa na lotnisku Lakefront w Nowym Orleanie (zob. Już nie obcy: potęga obietnic, s. 335-347). Właściwie wszystko, łącznie z tym, że gość się spóźnił, odpowiada tu organizacji i przebiegowi wiecu z powieści Máraiego. Na wejściu autorka podkreśla:
Wracając myślami do swoich wcześniejszych badań, widzę, że Trump wkroczył na przygotowaną zawczasu scenę – jak zapałka przytknięta do ułożonego wcześniej stosu suchych gałązek. Złożyły się na to trzy czynniki. Od 1980 roku prawie wszyscy moi rozmówcy czuli, że grunt ekonomiczny usuwa im się spod stóp, co powodowało, że spinali się na dźwięk słowa „redystrybucja”. Także pod względem kulturowym czuli się spychani na margines: media głównego nurtu otwarcie wyśmiewały ich poglądy na temat aborcji, małżeństw jednopłciowych, ról genderowych, rasy, broni, flagi Konfederacji, przedstawiając je jako ciemnogród. Zdawali sobie sprawę, że słabną również w sensie demograficznym; „coraz mniej jest białych chrześcijan, takich jak my” […]. Na te uczucia nałożyła się kulturowa tendencja […] do identyfikowania się ze stojącym wyżej na drabinie społecznej plantatorem lub potentatem naftowym oraz nieodczuwania wspólnoty z zajmującymi niższe szczeble.
To wszystko należało do „głębokiej historii”. W tej historii obcy wpychają się przed ciebie do kolejki, sprawiając, że czujesz niepokój, rozgoryczenie i strach. Prezydent ich wspiera, więc nie możesz mu zaufać i czujesz się zdradzony. Koleś przed tobą obraża cię, nazywając ciemnym kmiotkiem. Jesteś upokorzony i wściekły. Nagle stałeś się – ekonomicznie, demograficznie i politycznie – obcy we własnym kraju. Cały kontekst społeczny Luizjany – koncerny, administracja stanowa, Kościół i media umacnia głęboką historię. Była już więc tam przed zapaleniem zapałki (Już nie obcy…, s. 136).
Prawda jako opakowanie dla rozmaitych obietnic była niejako pod ręką. Później następuje relacja ze spotkania z kandydatem na prezydenta. Czytamy w niej między innymi:
Gigantyczną halę hangaru omiatają czerwone, białe i niebieskie reflektory stroboskopowe. Snopy światła suną do góry i na boki, do góry i na boki, jakby chciały zagarnąć urzeczone masy i porwać je do nieba. Wewnątrz hangaru kłębią się dwa, może trzy tysiące wielbicieli Trumpa, w czapkach i koszulkach z jego nazwiskiem. Ludzie kołyszą trzymanymi w górze tablicami z hasłami „TRUMP, PRZYWRÓĆ AMERYCE WIELKOŚĆ” albo „MILCZĄCA WIĘKSZOŚĆ POPIERA TRUMPA”. Na głównej ścianie wisi flaga Stanów Zjednoczonych […] Wędrujące światła reflektorów zatrzymują się w miejscu. Donald Trump wchodzi po schodkach na ustawione przed flagą podwyższenie, odwraca się do rozentuzjazmowanego tłumu i macha na powitanie ręką […] zaczyna opowiadać, jak zdobywał poparcie.
– Najpierw miałem siedem procent i myśleli, że mnie zmiotą. Potem miałem piętnaście, potem dwadzieścia pięć… – przechodzi z „ja” na „my” Rośniemy w siłę… Ameryka będzie potężna, dumna, bogata… (Już nie obcy…, s. 337-338).
I tak dalej. I tym podobnie. O jednej ze scen zaobserwowanych podczas tego wiecu Hochschield pisze:
Widzę człowieka w średnim wieku, z uniesionymi rękami, jakby był w ekstazie. Mówi do wszystkich wokół i do nikogo w szczególności:
– Przebywać w o b e c n o ś c i t a k i e g o człowieka!
Następnego dnia Donald Trump uzyskuje czterdzieści jeden procent głosów w prawyborach Partii Republikańskiej w Luizjanie, wygrywając ze swoim rywalem, chrześcijańskim fundamentalistą Tedem Cruzem (Już nie obcy…, s. 339).
To był wstęp do pierwszej prezydentury Trumpa. Eksponowane w tytule książki Hochschield poczucie „obcości we własnym kraju” wiązało się zaś ewidentnie z sytuacją, nad którą w swoim czasie i gdzie indziej Márai nadbudował swą Szkołę biednych, zaś przedstawiana we wspomnianych wyżej Zapiskach z 2.05.24 Barbara Kingsolver ukazała w powieści Dawid Copperhead (przeł. Kaja Gucio, Poznań 2023). W innej tonacji podobne problemy przedstawił sześć lat temu James David Vance w Elegii dla bidoków (przeł. Tomasz Gałązka, Warszawa 2020). Czyta ją teraz podobno cała Ameryka.
W przypadku Trumpa mamy aktualnie „powtórkę z rozrywki”. W przypadku autora Elegii… natomiast, któremu udało się wyrwać z nędzy i doświadczyć sukcesu, zapowiedź, że po wygranych wyborach zostanie wiceprezydentem Ameryki. Jan Smoleński pisze o tym w najnowszym „Tygodniku Powszechnym” w artykule pt. Nowy lepszy Trump. Szczególnie znamienny wydaje się w tej historii fakt, że Vance nazywał kiedyś dzisiejszego wodza „Hitlerem Ameryki”…
Reporterskie obserwacje Hochschield dotyczące poprzedniej kampanii Trumpa nie pozostawiają natomiast żadnych złudzeń co do powtarzalnych zasad charakteryzujących opisywane gry polityczne:
Trump jest „kandydatem emocji”. W większym stopniu niż którykolwiek z jego poprzedników skupia się na wywoływaniu – i nagradzaniu – emocjonalnych porywów swoich zwolenników, a nie na szczegółowym przedstawianiu rozwiązań politycznych. Jego przemówienia wywołują w słuchaczach poczucie dominacji, brawurę, pewność, dumę narodową i optymizm, prowadząc do emocjonalnej przemiany. […] Trump nie tylko rozbudza emocje, lecz także czyni z nich obiekt, który oddaje swoim zwolennikom jako symbol zbiorowego sukcesu (Już nie obcy…, s. 341).
Gdyby natomiast pytać o charakterystykę ludzi z tendencjami do wywoływania tego rodzaju emocji, zarówno w przypadku Trumpa, jak i Hitlera ukazanego w cytowanych poprzednio fragmentach powieści Máraiego, przydatne będzie pojęcie narcyzmu. Zrobiło ono karierę w XX wieku z upowszechnienia Freuda. Rozwijał je następnie Erich Fromm, przedstawiając stosowne objaśnienia w książce pt. Serce człowieka. Jego niezwykła zdolność do dobra i zła (z ang. przeł. Robert Saciuk, PWN, Warszawa 1996):
Szczególny przypadek narcyzmu usytuowanego na pograniczu zdrowia i choroby psychicznej można znaleźć u osób, które doszły do najwyższych szczebli władzy. Egipscy faraonowie, rzymscy cesarze, Borgia, Stalin, Hitler, Trujillo – wszystkie te osoby prezentują pewne wspólne cechy. Zdobyły one władzę absolutną i decydowały wszechwładnie o wszystkich sprawach łącznie z życiem i śmiercią. Wydawało się, że nie ma żadnych granic ich mocy do realizacji tego, czego chcą. Byli swego rodzaju bogami […] osobnik narcystyczny ma skłonność do przypisywania wysokiej oceny swoim opiniom, działaniom i wytworom w każdym wypadku i rzeczywista wartość nie odgrywa przy tej ocenie roli decydującej. […] osobnik narcystyczny żywi uprzedzenie do wszystkiego, co nie jest „nim” ani do niego nie należy. Rzeczy, które są mu obce (należą do świata „nie-ja”), są bez wartości, niebezpieczne, niemoralne. Koniec końców deformacja, która dotyka jego sądów wartościujących, dochodzi do ogromnych rozmiarów: przecenia on wszystko, co do niego należy, i nie docenia tego wszystkiego, co jest na zewnątrz niego. […] Jest rzeczą paradoksalną, że element szaleństwa występujący u tych przywódców przyczynił się zarazem do ich sukcesów, gdyż dostarczał im pewności siebie i likwidował wszelkie wątpliwości, co wywierało zawsze silne wrażenie nieprzeciętnej jednostki. Rozumie się samo przez się, że realizacja tej potrzeby przekształcania świata i pociągnięcia ze sobą rzeszy ludzi, aby podzielali ich poglądy i ich iluzje, musiała iść w parze z uzdolnieniami i talentami, których przeciętnej osobie psychotycznej lub niepsychotycznej brakuje (Serce człowieka., s. 61-72).
Gdyby z kolei, jak zwykle na koniec tych Zapisków, pomyśleć w omawianym kontekście o sprawach edukacji, warto by najpierw raz jeszcze wrócić do lektury dzieł Máraiego. Problemy „wychowania narodu” i kwestie humanistycznego nacechowania takich działań były bowiem stałym elementem jego rozważań. Następnie zaś trzeba by się wreszcie na poważnie zastanowić, dlaczego i po co w ramach szkoły czytać literaturę. Mogłoby to doprowadzić do wniosku, że fiksacja na tworzeniu listy lektur i podkreślaniu jej kanoniczności tak często i głośno, aż powstaje wrażenie jakiejś kanonady – podczas gdy w istocie chodzi o wyliczenia rozmaitych tekstów przynależnych w większości do „magazynów literatury” – jest całkiem po prostu zwykłym, delikatnie mówiąc, nieporozumieniem i że nie powinno takiej listy narzucać żadne ministerstwo. Mogłoby też zasugerować, że istotniejsze od „zaliczania” lektur jest to, by szkolne czytanie stanowiło punkt wyjścia do rozmaicie ukierunkowanych rozmów i prób samodzielnej refleksji nad światem i sobą w tym świecie oraz że czasem wystarczałby do tego dobrze wybrany fragment literackiego tekstu oraz dobrze dobrane konteksty podpowiadające kategorie-narzędzia przydatne podczas jego analizy. Przykład jednego z takich kontekstualnych zestawień mogłyby tworzyć choćby dwa wskazywane wyżej rozdziały z relacją Petera Garrena o przebiegu nazistowskiego wiecu oraz – między innymi – uwagi z książki Ericha Fromma. Pozwalałoby to skupić się zarówno na pytaniach o to, „jak robiona” jest w tym przypadku literatura, jak i na odkrywaniu oraz nazywaniu znaczeń wynikających z takich obserwacji, a w rezultacie na konstruowaniu własnej wizji świata, innych ludzi i siebie.
Tu dodam, że Márai parę razy przywołuje w swych powieściach postać cezara Nerona i fakt, że podpalił on Rzym, ale go nie odbudował. Cechy Nerona jeden z bohaterów Zbuntowanych przypisuje też innej postaci z tej powieści (zob. s. 50). Wspomina Márai także o klęsce Seneki – nauczyciela Nerona. Nic nie jest tak pewne, jakby się chciało… Fromm również wymienia Nerona w dalszych objaśnieniach istoty narcyzmu. W takim razie można by zaraz „włączyć” do rozmów o tych sprawach Henryka Sienkiewicza poprzez znakomite fragmenty z Quo vadis – (1) poprzedzający decyzję o spaleniu Rzymu i (2) Neronową akcję czytania swej poezji w czasie, gdy Rzym płonie.
Wspominam o tym dlatego choćby, że w trakcie najnowszych „reform” wiele mówiono o bezsensowności czytania Sienkiewicza w szkole. Proponuję w takim razie na zakończenie dzisiejszych Zapisków lekturę wymienionych przed chwilą fragmentów „całkiem nieistotnego dziś” Quo vadis. Pozwalają one rozważyć sens takiego modelu edukacji humanistycznej, z którym wiąże się wybieranie lektur, a często tylko ich fragmentów właśnie, nie ze względu na poznawanie, najlepiej od kołyski, historii czy teorii literatury, lecz na podejmowane w tych tekstach problemy, które odsłaniają specyfikę ludzkich działań i motywacji oraz tworzą przestrzeń do rozmów na takie tematy, a w konsekwencji służą samopoznaniu i orientacji w dookolnym świecie. Narcyzów zaś mamy w naszym świecie dostatek, nie mówiąc o tych, którzy ich otaczają i z ich narcyzmu umieją korzystać… Nie bez powodów Petroniusz z powieści Sienkiewicza zestawia poezję Nerona z twórczością Homera, Owidiusza czy Wergiliusza. Tak samo jak nie bez znaczenia jest fakt, iż Neron pyta Petroniusza o domniemany żal po spalonej Troi. Podobnie jak opis jego ręki – „tłustej, pokrytej rdzawym włosem” – którą sięga on „do złotego kandelabru, złupionego w Delfach”…
Raz […] cezar czytał w małym kółku ustęp ze swej Troiki, gdy zaś skończył i gdy przebrzmiały okrzyki zachwytu, Petroniusz zapytywany wzrokiem przez cezara rzekł:
– Niegodziwe wiersze, godne rzucenia w ogień. Obecnym serca przestały bić z przerażenia, Nero bowiem od dziecinnych lat nie usłyszał nigdy z niczyich ust podobnego wyroku; tylko twarz Tygellina zaświeciła radością. Winicjusz natomiast pobladł, sądząc, że Petroniusz, który nie upijał się nigdy, upił się tym razem.
A Nero począł pytać miodowym głosem, w którym drgała wszelako głęboko zraniona miłość własna:
– Co znajdujesz w nich niedobrego? Petroniusz zaś napadł na niego.
– Nie wierz im – rzekł wskazując ręką na obecnych – oni się na niczym nie znają. Pytasz, co niedobrego w tych wierszach? Jeśli chcesz prawdy, to ci powiem: dobre są dla Wergiliusza, dobre dla Owidiusza, dobre nawet dla Homera, ale nie dla ciebie. Tobie nie wolno takich pisać. Ten pożar, który opisujesz, nie dość płonie, twój ogień nie dość parzy. Nie słuchaj pochlebstw Lukana. Jemu za takie same wiersze przyznałbym geniusz, ale nie tobie. A wiesz dlaczego? Boś większy od nich. Komu bogowie dali tyle co tobie, od tego więcej można wymagać. Ale ty się lenisz. Wolisz sypiać po prandium niż przysiedzieć fałdów. Ty możesz stworzyć dzieło, o jakim świat dotąd nie słyszał, i dlatego w oczy ci powiadam: napisz lepsze!
I mówił to od niechcenia, jakby drwiąc, a zarazem zrzędząc, lecz oczy cezara zaszły mgłą rozkoszy i rzekł:
– Bogowie dali mi trochę talentu, ale dali prócz tego więcej, bo prawdziwego znawcę i przyjaciela, który jeden umie mówić prawdę w oczy.
To rzekłszy wyciągnął swą tłustą, pokrytą rdzawym włosem rękę do złotego kandelabru, złupionego w Delfach, by spalić wiersze.
Lecz Petroniusz odebrał mu je, nim płomień dotknął papirusu.
– Nie, nie! – rzekł – nawet tak niegodziwe należą do ludzkości. Zostaw mi je.
– Pozwól mi w takim razie odesłać ci je w puszce mego pomysłu –odpowiedział, ściskając go, Nero.
I po chwili mówić począł:
– Tak jest. Masz słuszność. Mój pożar Troi nie dość świeci, mój ogień nie dość parzy. Myślałem jednak, że gdy wyrównam Homerowi, to wystarczy. Pewna nieśmiałość i małe rozumienie o sobie przeszkadzały mi zawsze. Tyś mi otworzył oczy. Ale czy wiesz, dlaczego jest tak, jak mówisz? Oto gdy rzeźbiarz chce stworzyć postać boga, szuka sobie wzoru, jam zaś nie miał wzoru. Nie widziałem nigdy płonącego miasta i dlatego w opisie moim brak prawdy.
– Więc ci powiem, że trzeba jednak być wielkim artystą, by to zrozumieć.
Nero zamyślił się, po chwili zaś rzekł:
– Odpowiedz mi, Petroniuszu, na jedno pytanie: czy ty żałujesz, że Troja się spaliła?
– Czy żałuję?… Na chromego małżonka Wenery, bynajmniej! I powiem ci, dlaczego. Oto Troja nie spaliłaby się, gdyby Prometeusz nie podarował ludziom ognia i gdyby Grecy nie wypowiedzieli Priamowi wojny; gdyby zaś nie było ognia, Eschilos nie napisałby swego Prometeusza, równie jak bez wojny Homer nie napisałby Iliady, a ja wolę, że istnieje Prometeusz i Iliada, niż żeby zachowała się mieścina, prawdopodobnie licha i brudna, w której by teraz co najmniej siedział jakiś zakazany prokurator i nudził cię zatargami z miejscowym areopagiem.
– Oto co się nazywa mówić rozumnie – odpowiedział cezar. – Dla poezji i sztuki wolno i należy wszystko poświęcić. Szczęśliwi Achaje, którzy dostarczyli Homerowi treści do Iliady, i szczęśliwy Priam, który oglądał zgubę ojczyzny. A ja? Ja nie widziałem płonącego miasta.
Nastała chwila milczenia, którą przerwał wreszcie Tygellinus.
– Wszakżem ci już mówił, cezarze – rzekł – rozkaż, a spalę Ancjum. Albo wiesz co? Jeśli ci żal tych willi i pałaców, każę spalić okręty w Ostii lub zbuduję ci na podgórzu albańskim drewniane miasto, w które sam rzucisz płomień. Czy chcesz?
Lecz Nero rzucił mu spojrzenie pełne pogardy.
– Ja mam patrzeć na płonące drewniane budy? Twój umysł zupełnie wyjałowiał, Tygellinie! I widzę przy tym, że nie bardzo cenisz mój talent i moją Troikę, skoro sądzisz, że jakaś inna ofiara byłaby dla niej za wielka.
Tygellinus zmieszał się, Nero zaś po chwili, jakby chcąc zmienić rozmowę, dodał:
– Lato idzie… O, jak ten Rzym musi teraz cuchnąć!… A jednak na letnie igrzyska trzeba tam będzie wrócić.
Wtem Tygellinus rzekł:
– Gdy odprawisz augustianów, cezarze, pozwól mi na chwilę zostać ze sobą…
***
Miasto płonęło ciągle. [… ] Tygellin błagał w każdym liście, by cezar przyjechał i obecnością swą uspokoił zrozpaczony lud. […] Tygellinus, zebrawszy wszystkie siły pretorianów, słał gońca za gońcem do zbliżającego się cezara z oznajmieniem, że nic nie straci ze wspaniałości widowiska, albowiem pożoga wzmogła się jeszcze. Lecz Nero chciał przybyć w nocy, aby tym lepiej nasycać się obrazem ginącego miasta. W tym celu zatrzymał się w okolicach Aqua Albana i wezwawszy do namiotu tragika Aliturusa układał z pomocą jego postawę, twarz, wejrzenie i uczył się odpowiednich ruchów, spierając się z nim zawzięcie, czy przy słowach: „O święty grodzie, któryś się wydawał trwalszym od Idy” – ma podnieść do góry obie ręce, czy też trzymając w jednej formingę opuścić ją wzdłuż ciała, a podnieść tylko drugą. I pytanie to wydawało mu się w tej chwili ważniejszym od wszystkich innych. Wyruszywszy wreszcie o zmierzchu, zasięgał jeszcze rady Petroniusza, czyby w wierszu poświęconym klęsce nie umieścić kilku wspaniałych bluźnierstw przeciw bogom i czyby takowe, biorąc ze stanowiska sztuki, nie musiały same przez się wyrwać się z ust w podobnym położeniu człowiekowi tracącemu ojczyznę.
Koło północy zbliżył się wreszcie do murów wraz ze swym potężnym dworem, złożonym z całych zastępów dworzan, senatorów, rycerzy, wyzwoleńców, niewolników, kobiet i dzieci. Szesnaście tysięcy pretorianów, ustawionych w szyku bojowym po drodze, czuwało nad spokojem i bezpieczeństwem jego wjazdu, utrzymując zarazem w odpowiedniej odległości wzburzony lud. Lud przeklinał wprawdzie, krzyczał i gwizdał na widok orszaku, ale nie śmiał na niego uderzyć. W wielu miejscach ozwały się jednak i oklaski, dawane przez hałastrę, która nie posiadając nic, nic też nie utraciła w pożarze, a spodziewała się hojniejszego niż zwykle rozdawnictwa zboża, oliwy, odzieży i pieniędzy. Wreszcie zarówno okrzyki i gwizdania, jak i oklaski zgłuszył odgłos trąb i rogów, w które kazał dąć Tygellin. Nero po przebyciu bramy Ostyjskiej zatrzymał się na chwilę i rzekł: „Bezdomny władca bezdomnego ludu, gdzież złożę na noc nieszczęsną swą głowę!”, po czym przeszedłszy Clivus Delphini wstąpił po przygotowanych dla siebie schodach na wodociąg Appijski, a za nim augustianie i chór śpiewaków niosących cytry, lutnie i inne narzędzia muzyczne.
I wszyscy zatrzymali dech w piersiach, czekając, czy nie wypowie jakich wielkich słów, które dla własnego bezpieczeństwa należało zapamiętać. Lecz on stał uroczysty, niemy, przybrany w purpurowy płaszcz i wieniec ze złotych laurów, wpatrując się w rozszalałą potęgę płomieni. Gdy Terpnos podał mu złotą lutnię, wzniósł oczy ku oblanemu łuną niebu, jakby czekając natchnienia.
Lud wskazywał go z dala rękoma, oblanego krwawym blaskiem. W oddali syczały węże płomieni i płonęły odwieczne, najświętsze zabytki: płonęła świątynia Herkulesa, którą wzniósł Ewander, i świątynia Jowisza Statora, i świątynia Luny, zbudowana jeszcze przez Serwiusza Tuliusza, i dom Numy Pompiliusza, i przybytek Westy z penatami ludu rzymskiego; w grzywach płomieni ukazywał się czasem Kapitol, płonęła przeszłość i dusza Rzymu, on zaś, cezar, stał z lutnią w ręku, z twarzą tragicznego aktora i z myślą nie o ginącej ojczyźnie, ale o postawie i patetycznych słowach, którymi by najlepiej wielkość klęski mógł oddać, obudzić największy podziw i najgorętsze zyskać oklaski.
Nienawidził tego miasta, nienawidził jego mieszkańców, kochał tylko swe pieśni i wiersze; więc radował się w sercu, że wreszcie ujrzał tragedię podobną do tej, którą opisywał. Wierszorób czuł się szczęśliwy, deklamator czuł się natchniony, poszukiwacz wzruszeń poił się straszliwym widowiskiem i z rozkoszą myślał, że nawet zagłada Troi niczym była w porównaniu z zagładą tego olbrzymiego grodu. Czegóż mógł jeszcze żądać? Oto Rzym, Rzym światowładny, płonie, a on stoi na łukach wodociągu, ze złotą lutnią w ręku, widny, purpurowy, podziwiany, wspaniały i poetyczny. Gdzieś tam poniżej, w mroku, szemrze i burzy się lud! Ale niech szemrze. Wieki upłyną, tysiące lat przejdą, a ludzie będą pamiętali i sławili tego poetę, który w taką noc śpiewał upadek i pożar Troi. Czymże wobec niego Homer? Czym sam Apollo ze swoją drążoną formingą? Tu podniósł ręce i uderzywszy w struny ozwał się słowy Priama:
– O gniazdo ojców moich, o kolebko droga!…
Głos jego na otwartym powietrzu, przy huku pożaru i przy dalekim gwarze tysiącznych tłumów, wydawał się dziwnie nikły, drżący i słaby, a dźwięk wtóru brzmiał jak brzęczenie muchy. Lecz senatorowie, urzędnicy i augustianie, zebrani na wodociągu, pochylili głowy, słuchając w milczącym zachwycie. On zaś śpiewał długo i nastrajał się coraz żałośniej. W chwilach gdy przestawał dla nabrania tchu, chór śpiewaków powtarzał ostatnie wiersze, po czym znów Nero zrzucał wyuczonym od Aliturusa ruchem z ramienia tragiczną „syrenę”, uderzał w struny i śpiewał dalej. Skończywszy wreszcie ułożoną poprzednio pieśń, począł improwizować, szukając wielkich porównań w widoku, który się przed nim roztaczał. I twarz poczęła mu się mienić. Nie wzruszyła go wprawdzie zagłada ojczystego miasta, ale upoił się i wzruszył patosem własnych słów do tego stopnia, że nagle upuścił z brzękiem lutnię pod stopy i owinąwszy się w syrmę pozostał jak skamieniały, podobny do jednego z tych posągów Niobidów, które zdobiły dziedziniec Palatynu.
Po krótkiej chwili milczenia zawrzała burza oklasków. Lecz z oddali odpowiedziało mu wycie tłumów. Teraz nikt już tam nie wątpił, że to cezar rozkazał spalić miasto, by sobie wyprawić widowisko i śpiewać przy nim pieśni. Nero, usłyszawszy ów krzyk setek tysięcy głosów, zwrócił się do augustianów ze smutnym, pełnym rezygnacji uśmiechem człowieka, którego krzywdzą, i rzekł:
– Oto, jak Kwiryci umieją cenić mnie i poezję (Quo vadis, Wyd. Greg, Kraków, s. 244-245, 276-280).