"Prawdziwa władza to język". 25 lutego 2021

Przywołana wyżej formuła pochodzi z nominowanej w 2018 roku do Międzynarodowej Nagrody Bookera książki (s. 185) francuskiego autora, Laurenta Bineta, Siódma funkcja języka (przeł. Wiktor Dłuski, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2018, ss. 456). Jest to powieść kryminalna. Niesamowita w różnych wymiarach. Fascynująca. Świetnie się czyta. Może być punktem wyjścia do rozpoznań i namysłu nad rolą języka w otaczającym nas świecie. Bez spoilerowania można powiedzieć o niej, co następuje.

Respektując wszelkie reguły wciągającej, kryminalnej intrygi, autor włącza do swej powieści po nazwiskach całą plejadę uczonych, twórców potężnego regału najważniejszych książek z zakresu szeroko pojmowanej humanistyki II połowy XX wieku. Wskazuje także ich prekursorów. Biblioteka stworzona przez nich reprezentuje antropologię, filozofię, lingwistykę, socjologię, semiologię, krytykę literacką, literaturoznawstwo. Jedni będą zaangażowani wprost, inni stworzą tło. Sami wielcy. Przy okazji powstaje dobry punkt wyjścia do namysłu nad sposobem biograficznego istnienia w powieściowej fikcji postaci historycznych. W tle pojawią się też wzmianki o politykach z aktualnej w swoim czasie międzynarodowej listy.

Wszystko zaczyna się 25 lutego 1980 roku od ulicznego wypadku w Paryżu. Ofiarą jest ówczesny koryfeusz uczonej myśli francuskiej, Roland Barthes. Potrąciła go właśnie jakaś szemrana ciężarówka. Po miesiącu zmarł. Co do przypadkowości zdarzenia i śmierci u niektórych pojawiają się w związku z tym wypadkiem wątpliwości. W konsekwencji nastąpi śledztwo. Zapowiada to wprost nadtytuł powieści: Kto zabił Rolanda Barthes’a?

Zdarzenia układają się zatem według receptury Hitchcocka – najpierw trzęsienie ziemi, potem napięcie rośnie. W trakcie przyjdzie odwiedzić Bolonię, by spytać o zdanie Umberta Eco, lecieć na konferencję naukową do Ithaki, by spotkać i wysłuchać sławnych na cały świat amerykańskich uczonych, zafascynowanych od dawna French Theory i przeszczepiających ją do tamtejszych kampusów. Potem jeszcze Wenecja, znowu Paryż i epilog w Neapolu, więc może trzeba się spodziewać mafii. Podglądanie sposobów życia intelektualnych luminarzy wielu może zaskoczyć, bo nie będą to bynajmniej sceny ascetyczne, a raczej nawet odwrotnie – wręcz rozwiązłe, w tym homoseksualne. Podziały na „lewactwo” i „prawactwo” nie bez znaczenia. Nawiązania do zdarzeń z ’68 roku ewidentne.

Przy okazji zdobędzie czytelnik bez trudu niezłą orientację zwłaszcza w zakresie lingwistyki i semiologii. Śledztwo prowadzi bowiem niejaki komisarz Bayard, który nie ma bladego pojęcia o rzeczonych dziedzinach, co oznacza, że będzie potrzebował precyzyjnych, przystępnie formułowanych wyjaśnień. I znajdzie sobie w tym celu odpowiedniego człowieka, nieźle zorientowanego w temacie, młodego doktoranta, Simona Herzoga.

Rok 1980 we Francji to czas prekampanii w wyborach prezydenckich. Prezydentem jest wtedy polityk liberalno-prawicowy, Valéry Giscard d’Estaing. W nadchodzących wyborach startować będzie socjalista, François Mitterrand. Wypadek Rolanda Barthesa ma miejsce, gdy uczony wracał z obiadu zorganizowanego u Mitterranda właśnie. To tam Barthes wypowiedział frazę „Prawdziwa władza to język” (Siódma funkcja…, s. 185).

Intensyfikację śledztwa w sprawie wypadku nakaże Giscard d’Estaing. Nie tylko dlatego, że Barthes był znaczącą postacią francuskiej kultury i że mieli kiedyś okazję osobiście się spotkać i rozmawiać. Pytanie z nadtytułu powieści trzeba w takim razie zapewne rozszerzyć: Dlaczego ktoś zabił Rolanda Barthes’a? I czym właściwie się ten Barthes zajmował?

Na to drugie pytanie można w skrócie odpowiedzieć tak. Barthes (1915-1980) był współtwórcą strukturalizmu, potem poststrukturalizmu. Przedmiot jego zainteresowań stanowiło między innymi językoznawstwo. Z tego zrodziła się semiologia i to obchodzi nas tu najbardziej. Powieściowe wyjaśnienie dotyczące dokonań tego uczonego brzmi zaś następująco:

Genialnym pomysłem Barthes’a było to, że rozszerzył pole swych badań na rozmaite systemy znaczeniowe […] jakby powiedział Umberto Eco: język jest idealnym narzędziem komunikacji, nic lepszego się nie wymyśli. Jednak język nie mówi wszystkiego. Mówi też ciało, mówią przedmioty, mówi historia, mówią losy osobiste i zbiorowe, życie i śmierć mówią do nas bez przerwy na tysiąc różnych sposobów. Człowiek jest maszyną do interpretowania i byle miał odrobinę wyobraźni, to znakiem będzie dla niego wszystko: kolor płaszcza żony, zadrapanie na karoserii samochodu, zwyczaje żywieniowe sąsiadów z piętra, comiesięczne dane o bezrobociu we Francji, bananowy smak nowego beaujolais (to zawsze banan albo – rzadziej – malina. Dlaczego? Nikt tego nie wie, ale jakieś wyjaśnienie musi być i z pewnością jest semiologiczne), dumny, prężny krok czarnej kobiety idącej korytarzami metra, to, że kolega z biura nigdy nie zapina dwóch górnych guzików koszuli, cieszynka jakiegoś piłkarza po strzeleniu gola, krzyk, którym partnerka obwieszcza, że przeżywa orgazm, dizajn jakiegoś skandynawskiego mebla, logo głównego sponsora turnieju tenisowego, muzyka towarzysząca napisom końcowym filmu; znaki znajdujemy w architekturze, w malarstwie, w kuchni, w modzie, w reklamie, w dekoracji wnętrz, w zachodnich wyobrażeniach na temat kobiety i mężczyzny, miłości i śmierci, nieba i ziemi itd. U Barthes’a znaki nie muszą już być sygnałami, stały się oznakami. Zmiana decydująca. Są wszędzie. Odtąd semiologia jest gotowa ruszyć na podbój świata (Siódma funkcja …, s. 14-15).

Gdyby zaś wrócić do powieściowych konkretów: znaczącej wskazówki w sprawie przyczyn zamordowania Barthes’a udzieli Bayardowi urzędujący prezydent: „– Komisarzu, w dniu wypadku pan Barthes był w posiadaniu pewnego dokumentu, który został mu wykradziony. Życzę sobie, by pan odnalazł ten dokument. W grę wchodzi bezpieczeństwo państwa. […] Jest to dokument o żywotnym znaczeniu dla bezpieczeństwa państwa. Użyty ze złą wolą, może wyrządzić nieobliczalne szkody i zagrozić samym fundamentom demokracji. Nie mogę niestety powiedzieć panu więcej” (Siódma funkcja…, s. 76).

Wyraźną sugestię stanowi oczywiście tytuł powieści. Musi być coś na rzeczy z tą siódmą funkcją języka. W takim razie nie da się niczego pojąć bez wzmianki o urodzonym jeszcze w dziewiętnastym wieku językoznawcy, Romanie Jakobsonie (1896-1982) i przedstawianym przez niego schemacie komunikacji. Składa się nań sześć elementów: nadawca, odbiorca, komunikat, kontekst, kontakt i kod. Z każdym elementem wiąże się jakaś funkcja języka. Kolejno więc: referencyjna (tj. poznawcza, mówimy o czymś), emotywna (inaczej ekspresywna, wyrażamy swe nastawienie do przedmiotu wypowiedzi), konatywna (skupiamy uwagę na odbiorcy, na przykład chwalimy go), fatyczna (służy podtrzymywaniu kontaktu, trzeba w rozmowie z kimś mruknąć od czasu do czasu przynajmniej jakieś „ach tak”, żeby potwierdzić w niej swój udział i uwagę), metajęzykowa (język do mówienia o języku), poetycka (mówi się ze staraniem o estetyczny wyraz tego, co się mówi). Wszystko to objaśni komisarzowi jego konsultant, Simon. Na koniec przypomni sobie o wzmiance Jakobsona na temat funkcji magicznej (zaklinającej), sądząc, że odnosi się ona tylko do bajek i ludowych zaklęć, że raczej trudno uwierzyć, by mogła to być poszukiwana siódma funkcja i że „nie warto dla tego zabijać” (Siódma funkcja…, s. 130-131).

Z nagła okaże się jednak, że istnieje jakiś tajny Logos Klub, w którym – dowiemy się nieco później – odbywają się ustalające klubową hierarchię językowe pojedynki, które pozwalają najdosłowniej poznać „cenę języka” (Siódma funkcja…, s. 172), bo przegrywający wystąpienie traci na przykład palec, a nawet więcej…

Tak czy inaczej, dopiero spotkanie z Umbertem Eco pozwoli przywołać prace amerykańskiego filozofa, Johna L. Austina, i zrozumieć więcej, w tym jego pojęcie o perlokucji, więc o performatywnej, sprawczej funkcji aktu mowy. Tej funkcji, która ujawnia się wtedy, „Kiedy powiedzieć znaczy zrobić” (Siódma funkcja…, s. 240). Nieoczekiwanie może się okazać, że ma to wyraźny związek z Jakobsonową funkcją magiczną. Powieściowy Eco doda, że w koncepcji Austina chodzi o takie

złożone sytuacje lingwistyczne, kiedy wypowiedź nie ogranicza się do stwierdzenia czegoś o świecie, lecz zmierza do spowodowania jakiegoś działania, do którego dochodzi tylko dlatego, że ta wypowiedź została sformułowana (Siódma funkcja…, s. 240-241). Wyobraźmy sobie funkcję języka, która pozwala w sposób znacznie bardziej ekstensywny przekonać kogokolwiek do zrobienia czegokolwiek w jakiejkolwiek sytuacji. […] Ten, kto by znał tę funkcję i opanował ją, byłby wirtualnie panem świata. Jego potęga byłaby nieograniczona. Mógłby wygrywać wszystkie wybory, porywać tłumy, wywoływać rewolucje, uwodzić wszystkie kobiety, sprzedawać wszystkie produkty, jakie tylko można sobie wyobrazić, budować imperia, oszukiwać cały świat, uzyskiwać wszystko, czego by chciał, w każdych okolicznościach (Siódma funkcja…, s. 242).

Tu mały wtręt. Język jest „narzędziem kultury” i „największym wynalazkiem ludzkości” – twierdzi Daniel L. Everett (zob. 1. książkę z 2012 roku: Język. Narzędzie kultury, przeł. Zofia Wąchocka, Paweł Paszkowski, Copernicus Center Press, Kraków 2018, ss. 460 oraz: 2. książkę z 2017 roku: Jak powstał język. Historia największego wynalazku ludzkości, przeł. Adam Tuz, Prószyński i S-ka, Warszawa 2019, ss. 416). Everett jest amerykańskim antropologiem i lingwistą, który swą koncepcję powstania języka opiera na wynikach ponad czterdziestoletnich badań terenowych prowadzonych wśród rdzennych społeczności obu Ameryk. Uznając język za „największy wynalazek ludzkości”, zaznacza, że nie należy traktować takiej kwalifikacji jako metafory.

Everett nie jest oczywiście pierwszym badaczem problemu powstania języka. Jego koncepcja nie stanowi też jedynej z tego zakresu. Inną reprezentował na przykład Noam Chomsky, który pojawia się zresztą w tle powieści Bineta. Objaśnienia Everetta zdają się jednak lepiej umożliwiać zrozumienie istoty języka w ogóle i tej poszukiwanej funkcji w szczególe. Jego koncepcję określa znaczący „porządek zdarzeń”. Wyraziście zwraca na to uwagę motto do drugiej z wymienionych książek. Na ewangeliczną formułę „Na początku było Słowo” odpowiada w nim Everett krótko: „Nie, nie było”. Upraszczając, da się to sparafrazować tak: najpierw trzeba mieć o czym i chcieć o tym mówić…  Everett uznaje język za wytwór kultury i – w dużej mierze rozliczając Chomsky’ego – pisze:

Nie ma dzisiaj żadnego uniwersalnego języka ludzkiego, niezależnie od tego, czy takowy istniał kiedykolwiek w odległej przeszłości. Nie ma też żadnego umysłowego szablonu gramatyki, z którym ludzie się rodzą. Podobieństwa języków nie mają korzeni w szczególnych językowych uwarunkowaniach genetycznych. Wypływają bowiem z kultury oraz wspólnych rozwiązań procesów przetwarzania informacji i mają własne indywidualne historie ewolucyjne (Jak powstał język…, s. 20). […] Wszystkie języki pojawiały się stopniowo. Język nie powstał z gestów ani ze śpiewu ptaków, ani z naśladowania odgłosów wydawanych przez zwierzęta. Języki powstały poprzez symbole stworzone przez kulturę. Ludzie porządkowali te początkowe symbole i tworzyli większe. Jednocześnie symbolom towarzyszyły gesty oraz modulowanie wysokości głosu – intonacja. Gesty oraz intonacja działają wspólnie i oddzielnie, żeby przyciągać uwagę, by uczynić pewne zawarte w wypowiedzi symbole istotniejszymi, najbardziej zasługującymi na zaistnienie w percepcji słuchacza, Ten system symboli, porządku, gestów oraz intonacji wyłaniał się synergistycznie, a każdy jego element dołączał coś, co prowadziło do powstania bardziej skomplikowanej i skuteczniejszej całości. Żaden pojedynczy element z wyżej wymienionych nie stanowił części języka, dopóki wszystkie nie zaistniały łącznie – dopóki całość nie spożytkowała wszystkich elementów – niemal aż 2 miliony lat temu. Język powstał jako wytwór kultury, a jego kształtowanie się umożliwił nasz duży mózg z gęstą siecią połączeń. Owa kombinacja mózgu i kultury wyjaśnia, dlaczego tylko ludzie posiedli zdolność mówienia (Jak powstał język…, s. 21-22).

Dalsze wyjaśnienie znajdzie się w następującym passusie:

Języka nie da się całkowicie pojąć bez wspólnego, przyswojonego zestawu wartości, struktur społecznych i relacji spajających wiedzę. W obrębie tych wspólnych elementów kulturowych i psychologicznych język filtruje treść komunikatów, kierując dokonywanymi przez słuchacza interpretacjami tego, co ktoś inny mówi. Ludzie używają kontekstu i znajomości kultury, w której słuchają języka, do jego interpretowania. Wykorzystują również gesty oraz intonacje, żeby w pełni zinterpretować treść komunikatów (Jak powstał język…, s. 28).

Wróćmy teraz do francuskiego kryminału. Wnioski z terenowych badań Everetta zdają się potwierdzać przeświadczenia uczonych portretowanych w powieści Siódma funkcja języka. Oni też podkreślają, że nie ma wynalazku o większej mocy niż język, zwłaszcza gdy bierze się pod uwagę to, co wnosi do komunikacji charakteryzowana wyżej semiologia. A gdyby dalej odwoływać się do objaśnień powieściowego Umberta Eco, okaże się na dodatek, że jest to materia wybuchowa.

Wszystko bowiem zdaje się wskazywać, że semiologia jest w istocie jednym z najdonioślejszych narzędzi kiedykolwiek wykutych przez człowieka; ale jest z nią jak z ogniem i atomem; z początku nie zawsze wiadomo, do czego to służy ani jak się tym posługiwać (Siódma funkcja…, s. 11). Od starożytności do naszych czasów panowanie nad językiem było zawsze fundamentalnym czynnikiem politycznym, nawet w czasach feudalnych, choć mogłoby się zdawać, że wtedy decydowały siła fizyczna i przewaga militarna. Machiavelli tłumaczył Księciu, że rządzi się nie siłą, lecz strachem. I że to nie jest to samo (Siódma funkcja…, s. 212-213).

Skąd my to znamy… W każdym razie powieściowy Barthes wyraźnie wszedł w posiadanie dokumentu charakteryzującego siódmą funkcję i sposoby jej użycia. Dziwnym sposobem poza prezydentem byli też inni, którzy o tym wiedzieli. Gra szła więc o zdobycie dokumentu i o wyłączność jego posiadania. W konsekwencji o władzę.

Wyborczą debatę wygrał Mitterrand. Warto pewnie dokładnie przeanalizować zapis tej debaty. Po świecie krążył, jak się zdaje, także dokument celowo sfałszowany. Skutki zastosowania się do jego zapisów w czasie pewnego pojedynku w Logos Klubie dla jednego z bohaterów wystąpień okazały się co najmniej opłakane (pytanie, czy rzeczywiście miał i skąd tę fałszywkę). Przewijał się też przez akcję młody chłopak, który zwykle doświadczał rozmaitych kłopotów z powodu braku odpowiednich dokumentów. Nigdy jednak nie potrzebował pomocy przyjaciół w takich sytuacjach, bo ledwie się odezwał, sprawa była bez problemu załatwiana. Może dysponował umiejętnościami charakterystycznymi dla siódmej funkcji języka… W finale powieści dojdzie do pewnej rozgrywki na śmierć i życie. Język i semiologiczne obserwacje będą przy tym miały decydujące znaczenie.

Kryminały, zwłaszcza współczesne, nie są raczej pisane dla czczej rozrywki tylko. W kontekście powieści Bineta siłą rzeczy przypomina się Propaganda Edwarda L. Bernaysa (przeł. Renata Wierzchoń, Wektory, Wrocław 2020; książka z 1928 roku), Rok 1984 George’a Orwella (przeł. Tomasz Mirkowicz, Muza, Warszawa 2017; książka z 1948 roku), prace Michała Głowińskiego (zob. Zła mowa. Jak nie dać się propagandzie, Wielka Litera, Warszawa 2016; Nowomowa i ciągi dalsze. Szkice dawne i nowe, Universitas, Kraków 2009; nowe szkice dotyczą obserwacji z lat 2006-2007) i niedawno wydana książka Katarzyny Kłosińskiej i Michała Rusinka, rejestrująca słownik świata, który nas bezpośrednio otacza i w którym aktualnie tkwimy po uszy: Dobra zmiana, czyli jak się rządzi za pomocą słów (Znak, Kraków 2019). Językowe funkcje aktywizowane w związku z tym przejmowaniem rządu dusz są w pracy Kłosińskiej i Rusinka dobitnie ukazane.

Dodajmy do tego nowe media, ich możliwości i obserwowaną w nich językową aktywność światowych i najrozmaitszych pomniejszych przywódców, o komentatorach wszystkiego i przy każdej okazji nie wspominając. Wszystko to dotyczy nas i naszego tu i teraz. Na koniec chce się więc powiedzieć: Uwaga na język!

Gdyby zaś pamiętać o stałym motywie tych zapisków, trzeba by koniecznie sprawdzić, jak te sprawy traktowane są we współczesnej szkole…

O autorze

Zapiski na marginesach starych i nowych lektur

Fot. Wikimedia

Fot. Franciszek Vetulani

Zofia Agnieszka Kłakówna – mieszka w Krakowie, polonistka, literaturoznawczyni, od zawsze i stale zajmuje się problemami edukacji — w teorii i w praktyce, w różnych rolach, w różnych szkołach, w różnych miejscach, w Polsce i poza jej granicami, jest autorką paru książek na ten temat, współautorką koncepcji edukacyjnej i odpowiadających jej podręczników pod nazwą To lubię! Sztuka pisania, przez wiele lat redagowała czasopismo „Nowa Polszczyzna”. Zdaniem recenzentów jej prac – „skrajna indywidualistka, która przedziwnym sposobem prawie zawsze pracuje w zespole”. 

Wszystkie zapiski