26.05.22. Ćwiczenia z rozpoznawania głupoty
Podstawę do sygnalizowanych w tytule ćwiczeń oferuje opublikowana niedawno książka Macieja Górnego Historia głupich idei albo duch narodu w świątyni nauki (Wydawnictwo Filtry, Warszawa 2022, ss. 416). Mamy w niej do czynienia z ujęciem trwałych, występujących dziś w nieco tylko odmienionych wariantach, idei historycznych. Przeczytamy także o względnie nowej, lecz dość powszechnie choćby ze słyszenia znanej i gwałtownie rozpleniającej się, grantozie.
Książka pięknie napisana i gładko się ją czyta, ale gdyby potem przyszło powtórzyć referowane ciągi zdarzeń i „naukowych dokonań” ich twórców, wymaga studiowania. Tych, którzy opowiadanymi w niej problemami nie zajmowali się wcześniej, przyprawić zaś może doprawdy o szok – o tym troszkę więcej za chwilę. Sam autor zaznacza jednak w pewnym miejscu, że nim odkrył problematykę, którą się w następstwie tego odkrycia od wielu już lat zajmuje, był jak bohater Mieszczanina szlachcicem Moliera, niejaki pan Jourdain, więc ktoś, kto potrzebował nauczyciela, by zauważyć rzecz oczywistą – w przypadku pana Jourdain to mianowicie, że od dobrych czterdziestu lat mówi prozą.
Dla Macieja Górnego takim odkryciem-impulsem do gruntownych poszukiwań związanych z przedmiotem przedstawianej książki była, jak zaznacza, uwaga Macieja Janowskiego, historyka idei, „lepiej wykształconego przewodnika”, któremu zdarzyło się w jakiejś rozmowie napomknąć „pół żartem, pół serio, że historia idei dzieli się na dwie subdyscypliny: historię mądrych idei oraz historię głupich idei” (s. 13). W konsekwencji profesor Górny może być teraz takim „lepiej wykształconym przewodnikiem” dla swych czytelników. Wszyscy bowiem – i niestety dość często – bywamy przecież jak pan Jourdain. A to znaczy, że z reguły nie zauważamy tego, co tak dalece i stale wydaje się wszechobecne, że traktowane bywa jak powietrze, którym oddychamy. Tym bardziej się to sprawdza, gdy chodzi o badania naukowe. Co do nich, z definicji niejako wierzymy w obiektywizm badaczy, choć przecież nie wszyscy. Nie oznacza to zresztą wcale, że akurat ci powątpiewacze, na przykład w wartość szczepionek, odkryli prawdę. Zwykle nie pamiętamy w każdym razie, że nikt z nas, w tym uczeni, nie żyje w zupełnej próżni, więc że – jak Górny przypomina za Jerzym Szackim – „Fakty konstytuują się dla poznania zawsze w pewnym kontekście myślowym i życiowym” (s. 8). Górny dopowiada:
Konteksty miewają jednak rozmaity charakter, a ich oddziaływanie na naukę czasami przynosi opłakane skutki. Odbijają się w niej nie tylko mentalność, horyzont intelektualny czy też wyobrażenia społeczne danego czasu, ale także polityka, moda, nastroje, fobie i tak dalej. Naukowcy, podobnie jak wszyscy inni, czasami bez głębszego namysłu przyjmują za pewnik to, co usłyszeli, powtarzają stare rytuały. Krótko mówiąc, tkwią po uszy w historii. Nie unieważnia to szlachetnego dążenia do prawdy, skłania jednak do ostrożności i studzi scjentystyczny zapał (s. 8).
Podkreśla następnie profesor:
W skład prawdy naukowej wchodzi sporo elementów, których zazwyczaj nie kojarzymy z nauką. Im jest ich więcej, tym mniej miejsca musi wystarczyć ideałom bezstronności i bezinteresownego dążenia do poznania.
Uzbrojeni w taką wiedzę, wyposażeni w precyzyjne narzędzia do analizy mechanizmów powstawania i utrwalania faktów naukowych, zderzamy się z rzeczywistością, w której spore grupy ludzi tych faktów nie uznają, nawet wbrew stanowisku większości uczonych. Co więcej, politycy zaczynają wymagać od historii (i nie tylko od niej – każda dyscyplina może się stać „partyjna”), aby zamiast poznawać przeszłość, „dawała świadectwo” ich przekonaniom albo wyraz ich uczuciom (s. 9).
Podejmując na wstępie niełatwą próbę zdefiniowania „głupich idei”, Górny pisze:
Łatwiej w miarę precyzyjnie określić, czym one nie są. A zatem: nie chodzi bynajmniej o poronione pomysły szalonych wynalazców, pojedyncze wyskoki nadambitnych indywidualistów, nigdy niezrealizowane projekty czy też zupełnie fantastyczne teorie, będące na bakier z istniejącą wiedzą naukową. Taka historia nauki istnieje […]. Szaleństwo, w jakimś stopniu zawsze obecne w nauce, to kwestia indywidualna. Głupota natomiast jest cechą zbiorowości. Nie sprzyja oryginalnym pomysłom, które mogłyby zburzyć komfort myślenia owej wspólnoty. Zmierza raczej ku wygładzeniu kantów, godzeniu nauki z normą społeczną i oczekiwaniami wspólnoty narodowej albo państwa. No i przede wszystkim z dyskursem naukowym danego czasu. […] Ważnymi składnikami głupich idei pozostają konwencja i konformizm. […] Najbardziej wydajnym motorem napędzającym ten mechanizm przez ostatnie dwieście lat okazywał się zawsze patriotyzm podszyty nienawiścią do zupełnie konkretnych „obcych” (s. 11-12).
Książkę Górnego rozpoczynają rozdziały, w których omawiane są świadectwa wyobrażeń o rasie i rasizmie. Idee takie okazują się w zasadzie odwieczne i dotyczą nie tylko, jakby się niektórym mogło zdawać, III Rzeszy. Trudno właściwie znaleźć takich, którzy są od nich całkowicie wolni. Składają się na nie kwestie związane z poszukiwaniem odrębności rasowej, typów rasowych czy typów antropologicznych, rozważania o czystości rasowej i rasowej psychice, analiza prawd o duchu i charakterze narodów, potrzeba odróżniania się i udowadniania własnej wartości, zabiegi o legitymizację ruchów społecznych, całych narodów czy państw oraz zajmowanych przez nie terytoriów. Idee takie formułowane były często w publicystyce pretendującej do miana nauki, a tworzonej przez podróżujących po świecie odkrywców i poszukiwaczy przygód. Wiele za uszami mieli tu jednak także uczeni różnych narodowości, ludzie istotnie reprezentujący naukę. Znakiem ich działania były na przykład badania czaszek czy badania krwi i próby tworzenia antropologii rasowej.
Polacy nie odstawali przy tym. Nawet odwrotnie. Rasologia polska to w konsekwencji osobny rozdział w książce Górnego. Rozwijana była szczególnie w okresie dwudziestolecia międzywojennego. W jej ramach dyskutowano między innymi o koncepcji „hodowania nowych Polaków”. Wtedy najlepiej w oparciu o „zdrowy, wartościowy typ wielkopolski” (s. 95).
Ciąg dalszy książki dotyczy z kolei prób odniesienia charakterystyki płci do opisu narodów. To w rozdziale Kopernik była kobietą! Czy naród ma płeć? Okazuje się – referuje Górny badania z tego zakresu współczesnych nam historyków – że:
dyskurs kobiecości związał się na przełomie XIX i XX wieku z coraz popularniejszymi w humanistyce kategoriami biologicznymi. To biologia miała usprawiedliwiać bądź podważać istniejący ład społeczny i międzynarodowy. Kategoria płci nakładała się przy tym szczególnie płynnie na idee nierówności ras ludzkich, wprowadzając do niej także wachlarz kulturowych odniesień […] (s. 129).
Jeden z najpopularniejszych, zajmujących się tymi problemami, autorów z początku XX wieku w kobietach widział na przykład
istoty z natury niemoralne, pasywne i pozbawione dążeń twórczych. Co ciekawsze, cechy kobiece – obecne w jakimś stopniu w każdym człowieku – miały dominować w niektórych rasach: przede wszystkim u Żydów. Ale także u czarnych i Chińczyków (s. 130).
Nic dziwnego w takim razie, że nawet przebieg wojen dawało się według ówczesnych znawców oceniać z perspektywy płci:
samo pragnienie wygranej występowało w wojnie w dwóch postaciach: „jako męska, pewna, pełna treści i posiadająca zdrowe jądro wola zwycięstwa” po stronie Niemiec oraz „wola nieokreślona, by tak rzec, wyczekująca prezentów, trzymająca się kobieco-prawniczych uzasadnień i pozbawiona prawa czerpanego z siły bądź prawa czerpanego z pracy” u ich przeciwników. […] Kobieta i mężczyzna – właśnie ze względu na cechy im wrodzone – nie są sobie równi. Podobnie nie ma równości między narodami (s. 127).
I tak dalej i tym podobnie. Niekoniecznie w odniesieniu do wojen, ale przecież także dziś tego rodzaju charakterystyki nie są żadnym ewenementem.
Następnie idą obszerne rozdziały o walce ras (pojęcie wprowadzone przez jednego z najwybitniejszych polskich socjologów, Ludwika Gumplowicza) i terytorialnych przynależnościach. W pracach, które tych kwestii dotyczą, nawet flora mogła wskazywać, do kogo należy dany region. Buk na przykład, podkreślano, jest ewidentnie znakiem polskiej ziemi.
W kolejnych rozdziałach mówi się jeszcze o masowych badaniach krwi i łączeniu wyników z dyskursem rasowym oraz o eugenice. Mowa jest także między innymi o niesamowitych sposobach leczenia wojennych traum. Przykładów rozmaitych nie brakuje…
Na koniec idą pytania o to, „czy ideologiczne uwikłanie historiografii odeszło nieodwołalnie w przeszłość” (s. 367) i „czy punkty nas wyzwolą”. Wnioski nie dają specjalnej nadziei…
Najprostsze metody sterowania nauką nie wymagają użycia przymusu. Wystarczy, aby minister zadbał o dofinansowanie tych badań, które jego zdaniem służą narodowej wspólnocie i jednocześnie zredukował środki przeznaczone na niepożądaną „dywersję ideologiczną”. Są to oczywiście działania nieuczciwe, głupie i na dłuższą metę niszczące dla nauki, ale w żadnym wypadku nie nowe. Można starać się je ograniczać, ale nie sposób ich wyeliminować (s. 358).
Dodatkowy komentarz wydaje się zbędny. Raczej trudno sobie bowiem wyobrazić, że da się kiedykolwiek naprawdę i na dobre pokonać ludzkie uwikłanie w mity, stereotypy i rytuały, a przede wszystkim w ludzką naturę, którą opisuje socjobiologia (zob. Edward Osborne Wilson, O naturze ludzkiej, przeł. B. Szacka, Wydawnictwo Zysk i S-ka, wyd. II, Poznań 1998). Ćwiczenia z rozpoznawania głupoty warto tak czy owak na podstawie książki Macieja Górnego odbyć. W razie rozpaczy można potem skorzystać z podpowiedzi pewnego francuskiego filozofa (zob. Maxime Rovere, Co zrobić z idiotami i jak samemu nie wyjść na idiotę, przeł. Maria Zawadzka-Fraczek, Wydawnictwo Znak, Kraków 2019)…
By natomiast uczynić zadość zwyczajowi poświęcania ostatniego akapitu tych Zapisków edukacji, pomyślmy na przykład, że problem mitów nie kończy się, jak zdaje się sugerować szkoła, na opowieściach greckich czytanych koniecznie i w masie zawsze w podstawówce, zawsze w klasie piątej, a potem okazyjnie przypominanych. Pomyślmy, że dociekanie znaczeń zarówno tych opowieści, jak również odkrywanie innych mitów oraz ich funkcji to sprawa o wiele bardziej skomplikowana niż tylko powtarzanie wybranych fabuł traktowanych jak bajki. Pomyślmy przy tym, że nasza tzw. Podstawa programowa to jeden wielki bubel, którego nie da się naprawić skreśleniami i dopisywaniami według wyobraźni przygodnych „znawców”. Nawiasem mówiąc, ciekawe, co by powiedział nasz minister oświaty, gdyby z nagła odkrył, że to nie sępy wyjadają wątrobę Prometeuszowi, lecz wręcz odwrotnie:
Nie ulega […] wątpliwości, że błędnie podano nam przygodę, jaka spotkała Prometeusza. A ściślej mówiąc: zatajono przed nami jej zakończenie. To prawda, że Prometeusz wykradł bogom ogień i został przykuty do skały, i że sęp zaczął wyżerać mu wątrobę. Kiedy jednak po upływie pewnego czasu bogowie spojrzeli na ziemię, by sprawdzić, co się tam dzieje, zobaczyli, że Prometeusz nie tylko wyswobodził się ze swych łańcuchów, ale obezwładnił sępa i właśnie wyjada mu wątrobę, by odzyskać siły i powrócić do nieba (Romain Gary, Obietnica poranka, przeł. Jan Pański, Prószyński i S-ka, Warszawa 2018, s. 175-176).