27.05.21. "Zostały mi tylko głowa i rozum:...

I jeszcze „literatura jako ostateczna forma wolności”. Tytułowy cytat pochodzi z uhonorowanej w swoim czasie Nagrodą IMPAC książki Tahara Ben Jelloun To oślepiające, nieobecne światło (s. 152; przeł. Małgorzata Szczurek, Wydawnictwo Karakter, Kraków 2008, ss. 268). Dopowiedzenie o istocie literatury jest natomiast fragmentem z recenzji tej opowieści przywołanym na jej okładce za „L’Express”. Pod hasłem „literatura” kryje się w nim między innymi arcydzieło Alberta Camusa Obcy, które pozwala podjąć refleksję nad rozmaicie pojmowaną obcością. Dalej będzie w związku z tym mowa o pewnych relacjach między dwiema wymienionymi tu powieściami.

Najpierw jednak informacje podstawowe. W zeszłym miesiącu, w kwietniu 2021 roku, staraniem PIW-u ukazało się u nas książkowe wydanie Obcego, arcydzieła Alberta Camusa w nowym tłumaczeniu Marka Bieńczyka i z jego Posłowiem (pierwsza wersja tego przekładu publikowana była w 2018 roku na łamach poświęconego Camusowi numeru „Literatury na Świecie”). Posłowie opatrzone jest tytułem definiującym obcego: Obok wszystkich, przeciw wszystkim. W opracowaniu czytamy zaś:

Od czasu publikacji Obcego w 1942 roku – największy oprócz Małego Księcia sukces wydawniczy w dziejach Gallimarda, ponad pięć milionów sprzedanych egzemplarzy tylko we Francji – nazbierały się tony interpretacji, które opowiadały o książce, nie tylko wnikając w samą powieść, lecz sięgając obficie po inne pisma Camusa. Albo też opierały się na uwarunkowaniach historycznych rzutujących na charakter powieści, pisanej przez Francuza urodzonego w roku 1913 w Algierii kolonizowanej od 1830 roku przez Francuzów” (Obcy. Posłowie, s. 173).

Posłowie Bieńczyka pozwala się łatwo zorientować co do głównych kierunków charakteryzujących wspomniane „tony interpretacji”. Wiążą się z tym pytania o znaki niepodważalnej arcydzielności i aktualności Obcego, przy czym przywoływane są między innymi rozważania, które prowadził Sartre w związku z tym dziełem, objaśniając, „na czym polega kondycja obcego, czyli kogoś, kogo dotknęło poczucie absurdu” (Posłowie, s. 175).  Takich problemów dotyczy też dostępna w każdej chwili w Sieci rozmowa Justyny Sobolewskiej z Januszem Margańskim i Markiem Bieńczykiem przeprowadzona z okazji nowego tłumaczenia i wydania powieści. Znaczenie mają nade wszystko język, a poza tym zmieniające się konteksty kulturowe, literaturoznawcze, ideowo-filozoficzne, polityczne, ujęcia z perspektywy uniwersalnej czy kolonialnej lub postkolonialnej. Te z kolei, według określeń uczestników wspomnianej rozmowy, uruchamiają morze nazwisk autorów, którzy zajmowali się Obcym, i „migotliwość znaczeń” powieści. Znaczeń odkrywanych poprzez wywoływanie z rezerwuaru literackiej tradycji coraz to innych lekturowych tropów. Buntownicy, wygnańcy, bezdomni, obcy niejedno mają imię. To figury w literaturze obecne od zawsze, przywołujące całe listy kanonicznych utworów, z którymi da się Obcego zestawiać. Dziś, „w realu”, wobec rozmaitych wydarzeń politycznych i w związku ze zmianami klimatycznymi, istotne szczególnie.

Obcy Camusa składa się z dwóch części. W pierwszej, „bardziej realistycznej”, jej bohater, Meursault, jest „obok wszystkich”, jak pisze Bieńczyk. I niejako sam określa swój status obcego, ustawiając się poza obrębem społeczności, nie poddając się kulturowym regułom. W drugiej, „bardziej alegorycznej”, zostanie ze społeczności usunięty w rezultacie popełnionego mordu. Wszystko dzieje się w świecie, w którym znaczenie ma między innymi niesamowita „groza słońca”.

I właśnie Obcy stanie się w pewnej chwili przedmiotem uwagi i zainteresowania bohaterów powieści Tahara Ben Jelloun, którzy doświadczają sytuacji równie ekstremalnej, ale odwrotnej, więc „grozy ciemności”.

Przedmiotem tej z kolei powieści jest zaś historia, która rzeczywiście się wydarzyła. 10 lipca 1971 roku miał oto miejsce zamach na króla Maroka, Hassana II, który w pałacu Schirat świętował akurat swoje czterdzieste drugie urodziny. Zamach przygotowali dowódcy wojskowi. Ich rozkazy wykonywali oczywiście podlegli im żołnierze, kadeci, którym powiedziano: „Nasz król jest w niebezpieczeństwie, musimy go ratować. Wrogowie są przebrani za gości i graczy w golfa” (To oślepiające…, s. 132; numery stron podawane dalej przy cytatach z tej powieści według wydania opisanego wyżej).

Strzelali. Fosy dookoła królewskiego pałacu spływały podobno krwią. Na trawnikach piętrzyły się trupy. Królowi udało się uciec. Zamach się nie udał. Organizatorów zamachu wystrzelano od razu. Prości wykonawcy rozkazów zostali najpierw skazani na dziesięć lat surowego więzienia w Kenitrze. Po odbyciu jednej piątej kary, w 1973 roku, przetransportowano ich jednak do podziemnego więzienia w Tazmamart i trzymano tam przez następne osiemnaście lat. Dopiero po długim czasie wiadomość o tym, gdzie są, przedostała się do członków ich rodzin, którzy zaalarmowali międzynarodowe organizacje zajmujące się prawami człowieka, a te podjęły starania o uwolnienie więźniów. Niewielu udało się przeżyć.

Na podstawie wspomnień jednego z tych, którzy przetrwali, powstała powieść To oślepiające, nieobecne światło. On też jest w niej narratorem. Tak opowiada o podziemnym więzieniu:

W rzeczywistości grób był małą celą długą na trzy metry i szeroką na półtora metra. Cela była przede wszystkim niska, miała między metr pięćdziesiąt a metr sześćdziesiąt. Nie mogłem się w niej wyprostować. Dziura do sikania i srania o średnicy dziesięciu centymetrów stała się niemal przedłużeniem ciała. Musieliśmy bardzo szybko zapomnieć o jej istnieniu, przestać czuć smród gówna i moczu, niczego już nie czuć. Nie było mowy, żeby zatkać nos (s. 12). Nasze ciała miały ulec stopniowemu rozkładowi. Trzeba było rozłożyć cierpienie w czasie, pozwolić mu rozchodzić się powoli, tak by nie zapomniało o żadnym organie, żadnym skrawku skóry, by wędrowało od palców u nóg aż po włosy, krążyło między zagłębieniami, zmarszczkami, wbijało się w ciało jak igła w poszukiwaniu żyły, w którą wpuści jad (s. 23-24). Moja cela była grobem. Otchłanią, która miała powoli pochłaniać ciało. Pomyśleli o wszystkim (s. 35). Byliśmy w więzieniu, w którym panować miała wieczna noc (s. 39). Absolutna ciemność. Nie widać nawet otworu w sklepieniu. Powietrze dociera, ale nie widzimy światła (s. 47). Nasze ciała gniły po kawałek po kawałku. Zostały mi tylko głowa i rozum […] dla mnie było jednak ważne, żeby uchronić przed nimi umysł. Był moją jedyną bronią (s. 152; wyróżnienie – zak).

Ta wstrząsająca historia barbarzyństwa, dla której Ben Jelloun znalazł adekwatny język, to równocześnie opowieść o ocalającej mocy modlitwy i literatury. Więźniowie nie widzieli się, ale mogli się słyszeć. Ten, który pełni w powieści rolę narratora, został wyznaczony przez współwięźniów na bajarza. Miał do tego dobre przygotowanie z domu, nieodzowną wyobraźnię i niezwykłą pamięć, która pozwalała przywoływać całe niegdyś przeczytane utwory literackie, opowiadać oglądane filmy lub wymyślać jakieś historie (nawiasem mówiąc, ojciec bohatera-narratora był skupionym na sobie przybocznym króla, jego błaznem). Czytamy:

Wszyscy jednogłośnie wyznaczyli dla mnie tę misję być może dlatego, że niektórzy wiedzieli o moim ojcu, który był opowiadaczem baśni i zagadek, a może po prostu dlatego, że słyszeli, jak recytuję wiersze Ahmeda Szawghi, którego nazywano księciem poetów. Umiałem na pamięć Kwiaty zła i Małego Księcia. Ale oni woleli Baśnie tysiąca i jednej nocy. Nie czytałem ich. Znałem tylko kilka epizodów […] Na próżno tłumaczyłem im, że nie znam tej książki, nie wierzyli mi i wciąż domagali się tych opowieści. Abdelkader, numer 2, niski, nieśmiały mężczyzna, zdystansowany i mówiący cichym głosem, powiedział mi kiedyś:
– Opowiedz mi historię, inaczej umrę.
– Ależ Kader, przecież to nie opowiedziana przeze mnie historia da ci siłę, żebyś mógł żyć i znosić to, co tu się dzieje.
– Właśnie że tak. Potrzebuję tego. Marzę o tym, by usłyszeć słowa, wpuścić je do mojej głowy, ubrać w obrazy, obracać je jak na karuzeli, trzymać w cieple i znów przewijać ten film, kiedy jest mi źle, kiedy boję się, że pogrążam się w szaleństwie. No, nie bądź skąpy, opowiadaj, mów, wymyślaj, jeśli chcesz, ale daj mi trochę twojej wyobraźni (s. 103-104).

Przetrwanie w tych przerażających warunkach wymagało, by wyłączyć jakiekolwiek wspomnienia oraz jakąkolwiek nadzieję. Oznaczało istnienie w ciemności, bez przeszłości, bez przyszłości.

Wspomnienia oznaczały śmierć […] Kto je przywoływał, natychmiast umierał (s. 31).
Trzeba było zaakceptować utratę wszystkiego i niczego nie oczekiwać, aby lepiej uzbroić się do walki z wiecznością tej nocy, która choć niezupełnie była nocą, miała jej powłokę, barwę i zapach. Przypominała nam o naszej kruchości. Trzeba było stawić absolutny opór. Nie poddawać się. Zamknąć wszystkie drzwi. Zahartować się. Zapomnieć. Opróżnić umysł z przeszłości. Oczyścić. Nie zostawić niczego, co mogłoby się plątać po głowie. Nie patrzeć wstecz. Nauczyć się nie wspominać (s. 32). Samobójstwo nie jest wyjściem (s. 40).

Ratunkiem była modlitwa i wyobraźnia. Dawały cień szansy, by w absurdalnym koszmarze zachować człowieczeństwo, zachować ludzką godność.

Modlę się w nieskończoność. Modlę się do Boga, żeby oderwać się od świata. Bo, jak sam widzisz, świat ogranicza się do tak niewielu rzeczy… Walczę nie ze światem, ale z uczuciami, które krążą wokół, żeby zwabić nas do studni nienawiści. Nie modlę się o coś, ale z czymś. Nie z nadzieją na…, ale przeciw wyczerpaniu samym trwaniem. Przeciw znużeniu, które może nas zadusić (s. 121-122). Na szczęście moja wyobraźnia nie doznała uszczerbku. Żywiła się byle czym: zaczynając od słowa rzuconego przez któregoś z towarzyszy, potrafiłem zbudować całą opowieść. Lubiłem odgadywać historie związane ze słowami (s. 153).

Szczególnym doświadczeniem okazało się w tej historii „czytanie” Obcego. Niektóre z cytowanych wyżej kwestii brzmią zaś jak wyjęte z analizy Sartre’a, który Meursaultowi, bohaterowi Camusa, przypisywał uprawianie „pasji absurdu”, więc życia „bez jutra, bez nadziei, bez złudzeń, lecz zarazem bez poddawania się” (Bieńczyk, Posłowie, s. 175). Trudno naturalnie ustalić, w jakiej mierze kreacja narratora i język jego relacji zostały nasycone interpretacją wynikającą z kulturowej wiedzy samego Tahara Ben Jelloun i z jego poszukiwań wyrazu dla tej historii. Tak czy inaczej, opowieść o reakcjach współwięźniów na Obcego Camusa odkrywa, jak może działać lekturowy kontekst i co daje możliwość utożsamiania się z fikcyjnymi bohaterami w sytuacji, gdy człowiek ma rzeczywistą świadomość absurdu własnego trwania, świadomość bycia obcym wobec ukształtowanej w swoim czasie własnej tożsamości. Choć to dość długi fragment, wart jest chyba cytatu.

Przez dobry miesiąc recytowałem Obcego moim towarzyszom. […] Z Camusem czułem się dość swobodnie i przypominanie sobie niektórych fragmentów sprawiało mi przyjemność. To dodawało im znaczenia wykraczającego poza opowieść o zbrodni. Powieść opowiadana w podziemnym więzieniu, w sąsiedztwie śmierci, nie może mieć tego samego znaczenia, tych samych skutków, co czytana na plaży albo na łące, w cieniu wiśni [wyróżnienie – zak].
W głowie miałem wdrukowany tekst. Odczytywałem go, nie robiąc przerw, jakby wyświetlał mi się przed oczami na tablicy albo ekranie. Od czasu do czasu słyszałem, jak ktoś krzyczy:
– Powtórz, powtórz, proszę, przeczytaj jeszcze raz ten fragment!
Powtarzałem powoli, oddzielając słowa, dając obrazom czas, by zastąpiły sylaby. „Słońce padało na piasek prawie pionowo, jego odblask na morzu był nie do zniesienia”. Akcentowałem słowo „słońce” i „odblask”. Myślałem, że jeśli będę powtarzać to zdanie, nasz rów zostanie zalany nieznośnym światłem. Czytałem dalej: „Słońce było teraz miażdżące. Rozpryskiwało się w kawałeczki na morzu i piasku”. Oddzielałem i powtarzałem słowa „morzu” i „piasku”. Kontynuowałem: „Po chwili zawróciłem na plażę i zacząłem iść przed siebie. Trwała ciągle ta sama czerwona eksplozja. Morze dyszało na piasku gwałtownym, tłumionym oddechem fal. Szedłem powoli w kierunku skał i czułem, jak głowa nabrzmiewa mi od słońca”. Tu się zawahałem. Głowa czy czoło? To był tylko szczegół i z góry prosiłem Camusa o wybaczenie, jeśli zniekształciłem jakieś zdanie.
Każdy przyjmował tę lekturę na swój sposób. Ja też miałem swój magazyn obrazów. Pękał w szwach. Trzeba go było nieco opróżnić, odsypać na ziemię kilka z nich i patrzeć, jak migocą, a po chwili gasną. Lektura przynosiła coraz to nowe. Zbierały się, kleiły do siebie, mieszały i w końcu unieważniały: słońce, plaża, krew, podziurawione kulami ciała, może i ja, który „zastukałem do wrót nieszczęścia”.
Walcząc z ciemnością, byłem jak studnia, w której roiły się słowa. Ciągnęło mnie gdzieś dalej. Czytanie już mi nie wystarczało. Trzeba było wymyślać, pisać historie na nowo, adaptować je do naszej samotności. Obcy idealnie nadawał się do tego rodzaju ćwiczenia. Gdybym nie musiał walczyć o ocalenie naszej godności, nigdy nie ośmieliłbym się tknąć tej powieści. Zachowywałem się wobec Camusa dość poufale i na nowo wymyślałem historię Meursaulta. Odwracałem role: pewnej letniej niedzieli Rajmund, Masson i Meursault spokojnie grają na fletach i wtedy atakują ich arabscy imigranci. Jest to samo słońce, światło, a przede wszystkim ten sam absurd. Podobnie jak w powieści tylko Francuzi są nazwani z imienia. Pozostali, Arabowie, włącznie z tym, który czterokrotnie strzeli do Meursaulta, nie mają imion.
Szybko jednak stwierdziłem, że powieść Camusa opiera się wszelkim próbom wywracania jej porządku. Powróciłem więc do normalnej lektury i czytałem aż do chwili, gdy ze zmęczenia nie byłem już w stanie rozszyfrowywać zdań, które wyświetlały mi się w głowie. Były jakby za mgłą. Powiedziałem kompanom, że na razie kończę lekturę. I wtedy usłyszałem, jak jeden z nich szeptem zaczyna recytować pierwsze zdania powieści.
„Dzisiaj umarła mama. Albo wczoraj, nie wiem. Dostałem depeszę z przytułku: Matka zmarła. Pogrzeb jutro. Wyrazy współczucia. Niewiele z tego wynika. To stało się być może wczoraj”.
A potem następny:
„Dziś umrę. Albo jutro. Mama nie dostanie depeszy z Tazmamartu ani wyrazów współczucia. Niewiele z tego wynika. To stało się może wczoraj”.
I następny:
„Więc strzeliłem jeszcze cztery razy do bezwładnego ciała, kule zagłębiały się w nim niedostrzegalnie. I były to jak gdyby cztery krótkie uderzenia, którymi zastukałem do wrót nieszczęścia” (s. 161-164; cytaty z Obcego w przekładzie Marii Zenowicz-Brandys – tak w omawianym przekładzie powieści Tahara Ben Jelloun).

Swój wygląd i samopoczucie po odzyskaniu wolności narrator charakteryzuje tak:

Wyglądałem jak mały staruszek, który dopiero zjawił się na świcie. Ubyło mi czternaście centymetrów, przybył garb. Klatka piersiowa była zdeformowana, miałem ograniczona możliwość oddychania. Włosy wytrzymały, skóra się pomarszczyła. Powłóczyłem prawa nogą. Starannie dobierałem słowa i mówiłem mało, ale umysł nie przestawał pracować” (s. 265).

I dodaje, że teraz też albo teraz znów czuł się jak obcy, „który zabłąkał się w świecie, gdzie nie rozpoznaje nikogo ani niczego” (s. 266). W finale powieści ma zaś miejsce jego rozmowa z matką. Padną w niej znamienne zdania:

– Słuchaj, podobno Tazmamart nigdy nie istniał?
– Tak mówią. Jakie to ma znaczenie? Nigdy nie istniał… Nie zamierzam tego sprawdzać. Podobno stary dębowy lasek przesunął się i zasłonił fosę. Podobno miejscowość ma zmienić nazwę. Podobno… (s. 268).

Podobno… nie było zatem sprawy… miejsce, w którym urządzono łagier, może zniknąć, być nie do rozpoznania, tak się w polityce się zdarza… Internet jednak czuwa, więc to i owo o omawianej historii oraz o omawianym więzieniu, nawet fotografię pierwowzoru narratora znaleźć w nim można mimo wszystko bez większego problemu.

A co powiedzieć na zakończenie tych Zapisków w odniesieniu do zwykle podejmowanych tu problemów edukacji szkolnej? Może powtórzyć zdanie z historii „żywcem pogrzebanych”: „Powieść opowiadana w podziemnym więzieniu, w sąsiedztwie śmierci, nie może mieć tego samego znaczenia, tych samych skutków, co czytana na plaży albo na łące, w cieniu wiśni”. I nie tylko tak ekstremalnej sytuacji czytania jak opisywana w powieści To oślepiające, nieobecne światło to dotyczy. Znaczenia odkrywane i nadawane lekturze zależą bowiem od tego, kto, dlaczego, po co, w jakiej sytuacji, z czym do lektury przystępuje i jak czyta. W sensownie organizowanej edukacji nie chodzi o powtarzanie cudzych, niby samych ważnych, ustaleń na temat czytanego tekstu. Sztuka polega na celowym projektowaniu sytuacji czytania, a to wymaga liczenia się z zainteresowaniami i potrzebami uczniów oraz dobierania takich lekturowych kontekstów, dzięki którym czytelnik może zyskać narzędzia przydatne w budowaniu samodzielnej refleksji na temat tekstu podstawowego.

1 thought on “27.05.21. „Zostały mi tylko głowa i rozum”…

  1. Właśnie. Oto chodzi w czytaniu. Żeby mieć czas na autentyczna rozmowę. Na dobór kontekstów. A to naprawdę wymaga czasu.

Comments are closed.

O autorze

Zapiski na marginesach starych i nowych lektur

Fot. Wikimedia

Fot. Franciszek Vetulani

Zofia Agnieszka Kłakówna – mieszka w Krakowie, polonistka, literaturoznawczyni, od zawsze i stale zajmuje się problemami edukacji — w teorii i w praktyce, w różnych rolach, w różnych szkołach, w różnych miejscach, w Polsce i poza jej granicami, jest autorką paru książek na ten temat, współautorką koncepcji edukacyjnej i odpowiadających jej podręczników pod nazwą To lubię! Sztuka pisania, przez wiele lat redagowała czasopismo „Nowa Polszczyzna”. Zdaniem recenzentów jej prac – „skrajna indywidualistka, która przedziwnym sposobem prawie zawsze pracuje w zespole”. 

Wszystkie zapiski