27.06.24. O pokonywaniu granic...

Tydzień temu, 20 czerwca, minęło święto ustanowione przez ONZ w 2000 roku jako Światowy Dzień Uchodźcy. To samo gremium, w czasie tych samych obrad, podjęło także decyzję o corocznych obchodach w dniu 18 grudnia Międzynarodowego Dnia Migrantów. Nie bez powodów ustanawia się takie święta. Związana z nimi idea sugeruje wyraźnie potrzebę powszechniejszego namysłu nad rozmaitymi wymiarami kulturowych zderzeń, to jest rozmaitych ludzkich wyobrażeń, doświadczeń i praktyk indywidualnego oraz zbiorowego funkcjonowania w sytuacji, gdy problem migracji z różnych powodów staje się kwestią zasadniczą w globalnej skali…

Zdaje się jednak, że mało kto zawraca sobie jakoś szczególnie głowę  świętowaniem. Opinię publiczną w tym zakresie kształtują raczej media różnego rodzaju i przede wszystkim politycy, dla których liczą się głównie własne ambicje i polityczne interesy.

Zdaje się, że uwaga polityków koncentruje się zaś przede wszystkim wokół myśli, by te migracje zatrzymać, a nie na tym, by badać i rozważać, co je powoduje, by skupiać się nad losem konkretnych ludzi oraz by szukać innych rozwiązań niż budowanie murów i pushbacki. Tymczasem w kolejnych miejscach świata mury, które mają granice uszczelniać i zapobiegać ich przekraczaniu, rosną jak na drożdżach…

U nas, siłą rzeczy, znaczącego impulsu w tej kwestii dostarczają aktualnie migracyjne konsekwencje wojny w Ukrainie oraz te, które dotyczą polsko-białoruskiej granicy. Przy czym problem, politycznie mocno nacechowany, postrzegany jest przede wszystkim lokalnie, głównie jako doraźny skutek politycznych machinacji władców Rosji i Białorusi, a nie zapowiedź tego, co nieuniknione w bliższej i dalszej przyszłości na przykład z powodu zmian klimatycznych. W rezultacie rodzą się i potęgują nastroje antymigracyjne, tworząc przestrzeń do wykluczania obcych / innych / zwłaszcza czarnoskórych i wręcz do pogromów. Z reguły nie rozpatruje się przy tym indywidualnych historii, indywidualnych ludzkich losów i indywidualnych doświadczeń migracyjnych. Była już zresztą kiedyś o tym mowa w niniejszych Zapiskach (zob.  tekst zatytułowany cytatem z wiersza Wisławy Szymborskiej Jacyś ludzie… z 6.07.2023).

Teraz takich właśnie problemów dotyczy książka, która ukazała się zaledwie parę dni temu. Autorem jest Alessandro Leogrande (1977-2017). Jego praca nosi tytuł Granica. Kiedyś będą pytać, jak mogliśmy do tego dopuścić (przeł. Zuzanna Krasnopolska, Grupa Wydawnicza Relacja, Warszawa 2024). Podtytuł należy zapewne czytać jako wyraz nadziei, że z czasem mimo wszystko wyobrażenia o międzyludzkich relacjach się zmienią, że z innej perspektywy na nie spojrzymy. Trudno jednak nie pamiętać przy tym, że przecież już nieraz w refleksjach na temat  przeszłości podobne pytania były zadawane. A kto zna biograficzny film Sól ziemi z 2014 roku, być może przypomni sobie w tym momencie słowa jego bohatera, Sebastião Salgado, światowej klasy brazylijskiego fotografa, który przez wiele lat dokumentował tragizm ludzkiej kondycji powodowany przez konflikty etniczne, wojny, klęski głodu, przymusowe migracje i w sumarycznym komentarzu do swych fotografii mówił:

Każdy powinien zobaczyć te obrazy, ażeby uświadomić sobie, jak strasznym jesteśmy gatunkiem. […] Jesteśmy dzikimi zwierzętami. Potwornymi. My ludzie w Europie, w Afryce, w Ameryce Południowej, wszędzie. Cechuje nas skrajna brutalność. Nasza historia jest historią wojen. To historia bez końca. Historia represji, szaleństwa.

Granica Alessandro Leogrande to dziennikarski reportaż, który chwilami przechodzi w esej. Dotyczy ostatniego dwudziestolecia XX i początkowych lat wieku XXI. Prezentowane w nim relacje kończą się na wydarzeniach z roku 2015.

 W okładkowych notach przeczytamy, że „Leogrande wyrusza w podróż i pisze książkę, aby usłyszeć głosy tych, którzy przekraczają granice. I odkrywa, jak bardzo są one mroczne i przerażające”. Przeczytamy też, że jest to „ponadczasowa opowieść o historii, o istocie człowieczeństwa i o nas wszystkich”. I tak jest w istocie.

To nie jest tylko kwestia słów. Nie chodzi jedynie o odnalezienie właściwych pojęć, aby opowiedzieć o tym, do czego dochodzi na obrzeżach Europy. Tak jakby w miarę oddalania się od tych krańców i penetrowania serca Zachodu rozpraszała się świadomość zamieszek na świecie. Ma to miejsce  – pisze Leogrande –  w Rzymie, Mediolanie, Paryżu, Frankfurcie. Istnieje podziemny uskok, który przecina na pół Morze Śródziemne ze wschodu na zachód. Od Bliskiego Wschodu po Gibraltar.
Ta linia jest stworzona z nieskończonej ilości przepraw. Każdy punkt jest historią, każdy węzeł garścią istnień. Każda przeprawa jest rozwierającą się szczeliną. To Granica. To nie jest konkretne miejsce, raczej wynik mnożenia nieprzerwanie przekształcających się miejsc, które zbiegają się z możliwością skończenia po jednej lub po drugiej stronie.
Po upadku Muru Berlińskiego podstawowa granica między światem tu a światem tam biegnie właśnie wśród fal tego morza, które od czasów starożytnych  zwano Śródziemnym (Granica, s. 44).

W detalach natomiast – dodajmy od razu –  znajdziemy w książce Granica opowieści o konkretnych ludziach – migrantach / uchodźcach. Ich historie relacjonuje autor z perspektywy swych bohaterów, na podstawie rozmów z nimi. I to nadaje tym opowieściom siłę. Chodzi zaś o ludzi, którzy ruszali w drogę do Włoch, a potem bywało, że dalej, z powodów politycznych, społecznych i ekonomicznych. Równocześnie jednak stają się te historie – napisze w Posłowiu Nicola Lagiola, powieściopisarz i krytyk literacki – opowieścią o tym, jak Morze Śródziemne, gdy setkami tonęli w nich  uchodźcy, przekształciło się „z kołyski w grób cywilizacji” (Granica, s. 348).

Trudno o bardziej mroczny zwrot w historii cywilizacji. Przy czym  uchodźcy, o których mowa, ginęli głównie z takich powodów, jakie w cytowanym wyżej komentarzu nazwał Salgado. W bezpiecznym świecie nie sposób jednak utożsamić się z ich doświadczeniami na zasadzie formuły z wiersza Mickiewicza – „postaw się teraz w tego lisa położeniu” – choć tekst Granicy czyta się gładko.

Nie decydujemy o miejscu swego urodzenia i warunkach, jakie tam panują, ale na ogół nikt nie opuszcza domu i świata, który go określa, bez powodu. Bywa że trudno o tym opowiedzieć, a jeszcze trudniej to zrozumieć. Jeden z rozmówców pisarza pokazał mu na przykład przechowywany przez siebie jak relikwię film, który przedstawiał rzeź w Halabdży – kurdyjskim miasteczku w Iraku – to jest skutki chemicznego ataku, którego dokonano tam podczas wojny z Iranem. Później, podczas procesów przeciwko dowództwu wojsk irackich nazwano ten akt ludobójstwem. Leogrande opisuje oglądane obrazy i w komentarzu pisze:

Nagle zdałem sobie sprawę, że patrzyłem na te obrazy, nie będąc w stanie ich zinterpretować. A przecież dla Shorosa [jego rozmówcy] te obrazy były wszystkim. Nie były wytworem Historii, ale jego teraźniejszością. Nie były odbiciem teoretycznym, ale żywą materią. Dokładnie tłumaczyły powody jego ucieczki do Włoch, odkrywały przeszłość pełną nieopisanych aktów przemocy, których był naocznym świadkiem, podobnie jak jego rodzina i przyjaciele, o ile nie padli ich ofiarą. […]
Tamtego wieczoru po raz pierwszy odczułem, jak trudno jest zrozumieć życie przed podróżą, ten zbiór wydarzeń poprzedzających każdy wyjazd dziesiątek, setek tysięcy migrantów, napływających do europejskiej granicy. A przecież nikt nie zaczyna żyć w chwili, gdy statek, na którym podróżuje, pojawia się u naszych brzegów: podróż zaczyna się wcześniej, lata wcześniej, a leżące u jej podstaw powody są często złożone.
Osobiste pobudki nie są przecież trudne do zrozumienia. Każdy, kto wyjeżdża, robi to, aby uciec od sytuacji, która stała się nie do wytrzymania, lub w celu polepszenia własnego życia, zaoferowania godnej przyszłości żonie czy dzieciom lub dlatego, że kuszą go światła miasta, pragnienie zmiany otoczenia. Tak to przecież można zrozumieć. To, co często jest dla nas niepojęte, to fragmenty Historii, zamęt społeczny, światowe przełomy, które oplatają osobiste pobudki tak ściśle, aż je zgniatają. Niezrozumiałe, bo pochodzą dosłownie „z innego świata” (jw., s. 14-18).

Człowiek ma tylko jedno życie. A oto w Erytrei na przykład obowiązkowa służba wojskowa została ustanowiona na czas nieokreślony.

Każdy od 17 do 50 lat zostaje wezwany i odciągnięty od swoich zajęć na niemożliwy do określenia czas. I to jest jeden z głównych powodów, dla których całe pokolenia decydują się na ucieczkę. Bezterminowa służba wojskowa jest podyktowana konfliktem z Etiopią, oficjalnie trwającym cały czas, ale faktycznie przekształca się w pozbawienie wolności wielu osób, a jej jedynym celem jest możność użycia wielkiej, darmowej siły roboczej. W ten sposób erytrejskie koszary zmieniają się więzienia, a więzienia w prawdziwe gułagi, gdzie kończą wszyscy przeciwnicy, to znaczy, w większości przypadków ci, którzy próbowali uniknąć bezterminowej służby wojskowej. I dlatego decydują się wyjechać (jw., s. 55).

O tym, co działo się przy wybrzeżach Lampeduzy, pewnie wielu z nas słyszało. W relacji o działaniach ratowników po jednej z najstraszniejszych katastrof, jakie się tam wydarzyły (3 października 2013 roku), w książce Alessandro Leogrande czytamy:

Ciała są kładzione na piasku przy wraku. Leżą w rzędzie, podczas gdy członkowie Straży Przybrzeżnej dokładają coraz to nowe. Są ich dziesiątki, setki. Składają się na bardzo długi rząd. Są takie z twarzą odwróconą do ziemi, takie z wytrzeszczonymi oczami, z uniesionymi ramionami, z rękoma ułożonymi pod głową, jakby spały. Takie, co leżą obok siebie, jakby się obejmowały. Takie, co wciąż mają na sobie kurtki, spodnie, swetry. Takie, co próbowały się uwolnić z ubrań. Takie obute i bose. Takie z kamienną twarzą i takie o twarzy naznaczonej dziwnym uśmiechem.
Wszystkie są czarne. Wszystkie należą do młodych osób. […]
Na pokładzie Straży Przybrzeżnej kręci się tłum. Nogi się poruszają, stopy przebiegają, podczas gdy mężczyźni owinięci w skafandry wynurzają się z morza. Pośród fal, w ciemnoniebieskim skrawku morza przed łodzią unosi się kilka spuchniętych ciał z rozłożonymi nogami w masie o niemożliwym do określenia kolorze.
W tym całym zamieszaniu ciało dziecka zostaje ułożone na drewnianych deskach pokładu, Ma może rok, półtora najwyżej, czerwony podkoszulek, potargane włosy, pulchne policzki. Woda skapuje z jego kończyn.
Głowa jest ułożona na boku, na słońcu. Nieruchoma (jw., s. 10-11).

Dalej poznajemy opowieści tych, którym udało się przeżyć. Jest to doświadczenie porażające. Tak samo działa czytanie relacji o samym przebiegu podróży poszczególnych uchodźców i poznawanie sytuacji, które ich do takiego wysiłku skłoniły. Podobnie z opowieściami o wyszukiwaniu i pokonywaniu różnych szlaków migracyjnych. Reporterskie ustalenia autora Granicy obejmują bowiem zarówno historie życia w różnych krwawych dyktaturach – nie bez powodów autor przypomina w pewnym momencie powieść Artura Koestlera Ciemność w południe (przeł. Tymon Terlecki, PIW, Warszawa 1990) – jak również działania przemytników i mafii, które oni reprezentują. W trakcie lektury człowiek uświadamia sobie zaś, jak mało o tych światach wiemy…

W finale swej książki Leogrande przypomina obraz Caravaggia Męczeństwo Świętego Mateusza z kaplicy Contarellich w rzymskim kościele Świętego Ludwika Króla Francji. Opisuje go, nadbudowując nad swą interpretacją ocenę stanu ludzkiej kondycji. Obraz łatwo znaleźć w internecie, a to niezwykłe, związane z nim podsumowanie wielu aspektów przedstawionego reportażu warto może przytoczyć w całości:

Widzimy starca na ziemi, szara broda, rzadkie włosy, zdaje się, że parę chwil wcześniej się poślizgnął. To Mateusz. Ma rękę wzniesioną do góry, stara się odparować cios, który właśnie nadchodzi. Ale nadgarstek, ten sam nadgarstek, który podtrzymuje otwarta dłoń, zostaje złapany przez palce zabójcy.
To on jest właśnie sednem obrazu. Centrum, wokół którego wszystko się kręci, jest tępy prześladowca, nie ofiara. Ta ostatnia jest ubrana. On natomiast jest nagi, tylko skrawek materiału zakrywa jego genitalia. Patrzy prosto w oczy Mateusza, jedną ręką trzyma go za nadgarstek, w drugiej trzyma miecz.
Caravaggio nie przedstawia zabójstwa, ale chwilę tuż przed nim. Postanawia uwiecznić na płótnie chwilę przed tym, jak przemoc się dopełni. Zawiesza czas dokładnie w tym momencie. Ale ta sama przemoc, której intencja uwalnia się niczym piorun z ciała kata, już wybuchła na całym obrazie. Już rozprzestrzeniła się poprzez koncentryczne kręgi w kierunku jego czterech rogów.
Słychać krzyki, dzikie napięcie, kwaśny zapach strachu. Scena jest wypełniona osobami, które cofają się przed ręką kata. Ktoś ucieka, ktoś inny krzyczy, ktoś potyka się podczas ucieczki, ktoś wznosi ręce do góry. Nikt nie wykonuje antagonistycznego ruchu ani nie próbuje zatrzymać miecza. I to jest ta sama reakcja – myślę – którą miałby każdy na widok mafijnej egzekucji lub terrorystycznego zamachu w biały dzień, na środku ulicy, w zatłoczonym miejscu. To ta sama reakcja, którą mamy ogólnie wszyscy wobec przemocy. A dokładniej broni, która ma właśnie spowodować gwałtowną śmierć: wobec obnażonego ostrza, pistoletu, który zaraz wystrzeli.
I tak, Mateusz, ofiara, niedługo zostanie zabity. Od ponad 400 lat, przy każdym spojrzeniu na obraz zaraz zginie. Brakuje tylko paru sekund. Ofiara zresztą wie, jak to się skończy. Ale nie jest sam. W splocie spojrzeń, który zszywa razem ten obraz, są przede wszystkim oczy ofiary i kata, krzyżujące się między sobą i całkowicie różne. A na drugim planie oczy wszystkich obecnych, pełne awersji, paniki, tępej obojętności, których spojrzenia biegną do centrum, tak jak fale przemocy wybuchają na zewnątrz. Ale potem są też oczy człowieka z brodą.
Stoi za plecami zabójcy. Jest po jego prawej stronie, kilka metrów za nim. Patrzy na Mateusza na ziemi i też wie, jak to się skończy.
Tym człowiekiem, jak mówi wiele tekstów krytycznych na temat obrazu, jest sam Caravaggio. Kawałek, na którym widać jego brodatą twarz, jest autoportretem. A jednak ten fragment płótna zdaje się bardziej manifestem niż zostawionym potomkom obrazem samym w sobie, w półcieniu kościoła przełamywanym światłem reflektorów. Płomiennym rozważaniem nad przemocą i nad stosunkiem, który buduje z nią ten, co ją obserwuje. […]
Malując własne spojrzenie, Caravaggio definiuje jedyny sposób, w jaki można patrzeć na horror świata. Ustanawia geometrycznie odległość, w jakiej stanąć, aby patrzeć na bestię. W środku obrazu, jawnie obok wszystkiego, nie poza jego ramami z pędzlem w dłoni. A jednak wie, że takie spojrzenie jest bezskuteczne, nie zmieni biegu rzeczy, nie zapobiegnie zabójstwu tego starszego mężczyzny, który upadł na ziemię, podczas gdy cały czas próbuje odepchnąć uderzenia miecza gołymi rękami  (jw., s. 329-332).

Nieco dalej czytamy jeszcze:

Teraz zapytuję siebie, czy spojrzenie Caravaggia nie jest również naszym spojrzeniem na katastrofy statków, podróże migrantów, a przede wszystkim na przemoc polityczną i ekonomiczną, które to wszystko powodują. […]
Gdy tylko patrzymy na świat takimi samymi oczami co Caravaggio, odsłania się on jako wszechświat bestialskiej przemocy. A jednak nie przemoc nas przeraża. Ale fakt, że – nawet gdy w pełni rozumiemy jej prawa – nie potrafimy jej zatrzymać.
Czy można zmniejszyć zło? Czy można stworzyć strefy, w których jego wpływ jest mniej niszczący? Można rozwiązać przyczyny, które powodują masowe ucieczki całych ludności? Potrafimy nadać tym przyczynom nazwę cichych eksterminacji?
A przede wszystkim, czy potrafimy zrozumieć, że do podróży dochodzi po tym wszystkim? […]
Granica biegnie zawsze pośrodku (jw., s. 332-334).

W takim kontekście warto wrócić do książki, która była już w tych Zapiskach wzmiankowana, to jest do pracy Gai Vince Stulecie nomadów. Jak wędrówki ludów zmienia świat (przeł.  Andrzej Wojtasik, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa  2024). Od razu na wejściu przeczytamy w niej:

Zbliża się wielki przewrót, który odmieni nas i naszą planetę.
Na globalnym Południu radykalne zmiany klimatu zmuszą ogromną liczbę ludzi do opuszczenia miejsc, w których żyją, a wielkie obszary przestaną nadawać się do zamieszkania. Na półkuli północnej zmiany nie będą aż tak drastyczne, lecz tamtejsze gospodarki będą musiały walczyć o przetrwanie, stanąwszy w obliczu nowej sytuacji demograficznej, ogromnego niedoboru siły roboczej i ubożenia starzejącej się populacji.
W ciągu najbliższych 50 lat rosnące temperatury w połączeniu z rosnącą wilgotnością sprawią, że na dużych połaciach globu – zamieszkiwanych obecnie przez 3,5 miliarda ludzi – nie będzie się dało żyć. Uciekając z rejonów tropikalnych – zalanych wybrzeży i z ziem, których nie będzie można dalej uprawiać – ogromne rzesze będą musiały szukać nowych miejsc do osiedlenia się. Albo sami znajdziemy się w ich gronie, albo będziemy ich przyjmować u siebie. Ta migracja już się rozpoczęła – wszyscy oglądaliśmy fale uciekinierów z obszarów Ameryki Łacińskiej, Afryki i Azji, gdzie susza doprowadziła do upadku rolnictwa i innych źródeł utrzymania typowych dla terenów wiejskich. Zmiany klimatu na całym świecie przyczyniają się do masowej migracji ze wsi do miast. W skali globu w ciągu ostatniej dekady liczba migrantów podwoiła się. W miarę ocieplania się naszej planety coraz bardziej palące stanie się pytanie: co robić z szybko rosnącą populacją przesiedleńców (Stulecie…, s. 5).

Mury i pushbacki nie rozwiążą problemów migracji. Namysłu wymaga  kwestia relacji z Innymi. Niedawno oto ukazało się nowe wydanie pewnej książki, która ma już dłuższą historię. Czterdzieści lat temu, w 1984 roku jej publikację w Znaku wstrzymała cenzura. W rezultacie po raz pierwszy została ona wydana w Paryżu, a dopiero potem, w 1989 roku, w Polsce. Chodzi oczywiście o Sublokatorkę Hanny Krall (Znak Litera Nowa, Kraków 2024). Opowieść zakorzeniona jest, ma się rozumieć, w innym czasie, ale problem przemocy i mechanizmy konstruowania relacji na zasadzie dominacji i podległości, które charakteryzowały świat przedstawiany w Sublokatorce, nie odeszły w przeszłość. Wydaje się, że nie bez znaczenia jest przy tym fakt, iż autorka posłowia do opowieści Krall, kulturoznawczyni, Natalia Judzińska, od 2021 roku pomaga ludziom na granicy polsko-białoruskiej…

Mariusz Szczygieł pisze: „Hanna Krall pokazuje świat, który zaludniają sublokatorzy. Oby nigdy nikt nam nie oznajmił, że żyjemy nie u siebie”. To jasne. Nikt by tego nie chciał. I zaraz przypomina się reportaż Artura Domosławskiego Wykluczeni (Wydawnictwo Wielka Litera, Warszawa 2017)…

Na koniec zatem konkluzja elementarna: bez dobrze przemyślanej edukacji w tym zakresie się nie obejdzie. Podpowiedź, jak ją projektować oraz odpowiednie materiały – z życia i z literatury wzięte, a także opis stosownych praktyk, jak również konkretnych lekcyjnych doświadczeń zainteresowani znajdą w książce Piotra Kołodzieja Literatura grozi myśleniem (Universitas, Kraków 2021).

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

O autorze

Zapiski na marginesach starych i nowych lektur

Fot. Wikimedia

Fot. Franciszek Vetulani

Zofia Agnieszka Kłakówna – mieszka w Krakowie, polonistka, literaturoznawczyni, od zawsze i stale zajmuje się problemami edukacji — w teorii i w praktyce, w różnych rolach, w różnych szkołach, w różnych miejscach, w Polsce i poza jej granicami, jest autorką paru książek na ten temat, współautorką koncepcji edukacyjnej i odpowiadających jej podręczników pod nazwą To lubię! Sztuka pisania, przez wiele lat redagowała czasopismo „Nowa Polszczyzna”. Zdaniem recenzentów jej prac – „skrajna indywidualistka, która przedziwnym sposobem prawie zawsze pracuje w zespole”. 

Wszystkie zapiski

16.05.24. Historyczne traumy i współczesność…

„Tak, wszyscy żyjemy na grobach. (…) Bez zrozumienia historycznej traumy nie sposób pojąć tego, jak wygląda dzisiejsza Polska, jak Polacy reagują na porażki i sukcesy, jak radzą sobie z kryzysami i konfliktami, dlaczego nie potrafią rozmawiać o historii i traktują innych jak wrogów.”

Czytaj »

4.04.24. O idei, formach i praktykach debatowania

Debata jest dobra. Rozmowa też. Tyle, że od czasu „ringów politycznych” w TVN24 pękła bariera względnie dotąd przestrzeganego zakazu, by politykom dać do rąk mikrofony i pozwolić im się wzajem „orać” na żywo. Debata stała się w ten sposób żywiołem politycznej wojny. Narzędziem raczej destrukcji niż budowy życia publicznego.

Czytaj »