3.06.21. "Rachunek tożsamości"

Ja
Hej, jest tu kto? Czy ktoś może mi powiedzieć, kim jestem?

Cytowane wyżej pytanie o tożsamość „ja”, może autorskiego, a może „ja” dowolnego, to finał powieści Pawła Goźlińskiego Dziady (Wydawnictwo Czarne i Agora, Wołowiec / Warszawa 2015, ss. 456). Na okładce czytamy, że chodzi w niej o historię, która… „nie wydarzyła się naprawdę. Ale wkrótce może się wydarzyć…”. I doprawdy, kto poznał tekst, wie, że jest się czego bać i że dotyczy to naszej współczesności. Olga Tokarczuk pisze, że powieść ma formę „najbardziej zakręconego kryminału, jaki czytała”. Bez wątpienia można jej wierzyć co do tego zakręcenia. Dodajmy jednak od razu, że równocześnie kryminał ten reprezentuje najzupełniej niesamowitą próbę prześwietlania i nicowania – „rachunku”, jak podpowiada z kolei tytułowa formuła tych Zapisków – pewnych wyobrażeń o polskiej „tożsamości zbiorowej”. O ile w ogóle coś takiego jak tożsamość zbiorowa jest uprawnioną kategorią opisywania rzeczywistości, a nie wyłącznie fantazmatem i odwieczną przyczyną rozmaitych katastrof. Cytowane pytanie zdaje się przecież poszukiwać raczej odpowiedzi jednostkowo istotnej, choć w granicach powieści mimo wszystko ze względu na „ja” tak czy inaczej naznaczone polskością.

Do tych kwestii przyjdzie niebawem wrócić w ramach refleksji o ważnym dla nas romantycznym paradygmacie kulturowym oraz w kontekście lektur na temat ludowej historii Polski. Na razie sprawa „rachunku tożsamości”. Wyrażenie to – oczywista parafraza „rachunku sumienia” – pochodzi zaś z całkiem innej jeszcze książki. Z eseju Amina Maaloufa Zabójcze tożsamości (s. 23; przeł. Halina Lisowska-Chehab, PIW, Warszawa 2002, 186). Ten esej wyznacza problem, od którego warto chyba zacząć.  

Amin Maalouf, pisarz, jest Arabem, pochodzi z Libanu, z rodziny od wieków chrześcijańskiej i sam deklaruje się jako chrześcijanin. W wieku 27 lat wyemigrował do Francji. Pisze po francusku. W okresie tworzenia tego eseju już od 22 lat mieszkał w Paryżu. Nieco później, w 2011 roku, został członkiem Akademii Francuskiej. Dziedziczy różne tradycje kształtowane w rozmaicie układającej się historii wzrostu, dominacji oraz upadku wielkich kultur, w tym ścierania się południowego Wschodu z Zachodem. I wystarczy chyba tyle powiedzieć, by stało się jasne, że namysł nad pojęciem tożsamości był dla niego szczególnie ważny. Namysł taki, który prowadzi autora do sugestii, że choć to problem stary jak świat, więc wielorako już rozpatrywany – starożytne hasło „Poznaj samego siebie” z reguły przecież pamiętamy – definicyjna jednoznaczność jest przy tym możliwa. Dodajmy też: może być przekonywająca. Na wejściu Maalouf podkreśla:

Życie pisarza nauczyło mnie nieufności wobec słów. Te, które wydają się nam najbardziej jednoznaczne, często są wyjątkowo zdradliwe. Jednym z takich fałszywych przyjaciół jest właśnie „tożsamość”. Wszyscy sądzimy, iż wiemy dokładnie, co ten wyraz oznacza. I darzymy go pełnym zaufaniem nawet wówczas, gdy zaczyna podstępnie nabierać wręcz przeciwnego znaczenia” (Zabójcze…, s. 15).

Prowadzone w jego eseju rozważania wydają się zaś istotne z kilku powodów.

 

Po pierwsze, jako zakorzenione we własnej biografii autora, który wie, co mówi, na podstawie osobistych doświadczeń. We wstępie do książki opowiada o nich wprost, relacjonując typowe oczekiwania i przebieg tożsamościowych sondaży towarzyskich, które da się uogólnić. Pisze:

[…] jeśli nakłania się naszych współczesnych „do zadeklarowania swej tożsamości” należy przez to rozumieć, iż oczekuje się od nich, aby odnaleźli w głębi siebie tę właśnie podstawową przynależność – religijną lub narodową, rasową lub etniczną – i potrząsnęli nią dumnie i butnie przed obliczem innych (Zabójcze…, s. 9).

Po drugie, pierwodruk Zabójczych tożsamości pochodzi z 1998 roku, więc w tle ma obserwacje i refleksje z okresu tuż po powstaniu Unii Europejskiej (1993), czyli z czasu kształtowania się relacji między tym, czego wymaga tego rodzaju wspólnota, i tym, co uprzednio stanowiło o odrębności, o specyfice poszczególnych państw członkowskich. Gdyby odnieść uwagi z tego eseju do naszych dzisiejszych problemów, choć Polska o Unii została przyjęta dopiero w 2004 roku, element profetyczny mamy jak na dłoni. Ale przecież nie tylko o Unię chodzi. Maalouf pisze:

[…] któż w dzisiejszej Europie nie odczuwa rozdarcia, a będzie ono z pewnością narastać [wyróżnienie – zak], między swą przynależnością do mającego swą wielowiekową historię narodu – Francji, Hiszpanii, Danii, Anglii – a przynależnością do tworzącej się wspólnoty europejskiej o zasięgu kontynentalnym? Iluż to Europejczyków, od kraju Basków po Szkocję, szczyci się wciąż jeszcze silną więzią ze swym regionem, jego mieszkańcami, historią, językiem? Któż tak naprawdę w Stanach Zjednoczonych może się zastanawiać nad swoim miejscem w społeczeństwie, ignorując swoje pochodzenie – afrykańskie, hiszpańskie, irlandzkie, żydowskie, włoskie, polskie lub inne? (Zabójcze…, s. 11). […] Ci, którzy należą do tej samej społeczności, są „naszymi”. Solidaryzujemy się z nimi, ale równocześnie pozwalamy sobie ich tyranizować, jeśli dochodzimy do wniosku, że są „nijacy” – donosimy na nich, terroryzujemy, karzemy tak, jak karze się „zdrajców” i „odszczepieńców”. Co do innych – tych z przeciwnej strony, to nie próbujemy nigdy wyobrazić sobie na ich miejscu siebie (Zabójcze…, s. 39).

Po trzecie, istotne jest przy tym wszystko, co wiąże się z globalizacją i gwałtownym rozwojem technologii oraz ich skutkami. Na ten temat czytamy:

[…] obecna epoka ma podwójny znak – harmonii i dysonansu. Nigdy wcześniej ludzie nie mieli ze sobą tak wiele wspólnego – tyle wspólnej wiedzy, odniesień, obrazów, słów, środków technicznych, a mimo to dążą do coraz bardziej zdecydowanego podkreślania różnic między sobą. […] Nie ma żadnych wątpliwości, że globalizacja prowadzi na zasadzie reakcji, do ugruntowania pragnienia tożsamości (Zabójcze…, s. 105). […] W sumie każdy z nas jest depozytariuszem dwóch dziedzictw – „pionowego”, pochodzącego od jego przodków, tradycji jego narodu, wspólnoty religijnej; drugiego – „poziomego”, które pochodzi od jego epoki i jego współczesnych. To drugie jest, jak mi się wydaje, najważniejsze i z każdym dniem nabiera jeszcze większego znaczenia. Tymczasem ta rzeczywistość w ogóle nie znajduje odzwierciedlenia w naszym postrzeganiu samych siebie. Uparcie upominamy się nie o dziedzictwo „poziome”, lecz o „pionowe” (Zabójcze…, s. 119). […] żyjemy w epoce pełnej zamieszania, kiedy to globalizacja jawi się dużej liczbie naszych bliźnich nie jako wspaniałe wzbogacenie nas wszystkich, lecz jako zubożająca uniformizacja i zagrożenie, z którymi trzeba walczyć, aby móc zachować swoją kulturę i tożsamość, swoje wartości. […] globalizacja wciąga nas w dwie sprzeczne ze sobą rzeczywistości: jedną, moim zdaniem, pożądaną – uniwersalizm, drugą zaś niewłaściwą – uniformizm (Zabójcze…, s. 120).

Po czwarte, Maalouf proponuje pewną definicję tożsamości, która w zastosowaniu pozwalałaby pokonać problemy wskazywane wyżej. Proponuje taka oto formułę:

Moja tożsamość jest tym, co mnie różni od wszystkich pozostałych ludzi na świecie, co sprawia, że istnieję w jedynym „egzemplarzu” (s. 16).

I dodaje:

O tożsamości każdej osoby decyduje masa elementów nie ograniczających się, rzecz jasna, do tych, które zazwyczaj znajdujemy w oficjalnych rejestrach. Dla większości ludzi liczy się przynależność do pewnych tradycji religijnych, do jakiejś narodowości – czasem do dwóch, do grupy etnicznej lub językowej, do klanu rodzinnego – mniejszego lub większego, do zawodu, do instytucji, do środowiska społecznego… Lista jest jeszcze długa, teoretycznie nieograniczona: można odczuwać przynależność – słabszą lub silniejszą – do prowincji, wsi, dzielnicy, ekipy sportowej albo zawodowej, grupy przyjaciół, związku zawodowego, przedsiębiorstwa, partii, tej czy innej organizacji, parafii, wspólnoty osób o takich samych zainteresowaniach, o podobnych preferencjach seksualnych lub kalectwie fizycznym, bądź zmuszonych stawić czoła tym samym zagrożeniom.
Wszystkie te przynależnością nie są jednakowo ważne, a przynajmniej nie w tym samym momencie. Ale też żadna z nich nie jest bez znaczenia. Są to bowiem konstytutywne elementy osobowości, można by nawet powiedzieć – „geny duszy”, pod warunkiem, że dodamy od razu, iż większość z nich nie jest wrodzona.
Aczkolwiek każdy z tych elementów może wystąpić u dużej liczby jednostek, jednakże nigdy nie uda nam się spotkać identycznej kombinacji u dwóch różnych osób, a to właśnie ona decyduje o bogactwie każdego człowieka, stanowi jego osobistą wartość i sprawia, że jest on wyjątkowy i niezastąpiony (s. 17) [wyróżnienie – zak).

Tożsamość zatem, choć składają się na nią różne elementy, przynależności i doświadczenia, oznacza niepowtarzalną pojedynczość każdego z nas. Zwykle jednak uruchamiane są wobec tego pojęcia przede wszystkim stereotypy, a te nie prowadzą do rozumienia problemu, lecz do poddawania się jakimś przeświadczeniom oraz do poddawania innych ćwiczeniom i obligacjom wynikającym z tych przeświadczeń i wyobrażeń. Inaczej mówiąc, często chodzi o zmuszanie innych do opowiedzenia się za taką czy inną przynależnością dominującą, która niweluje wszelkie inne. „Zmuszanie przez kogo?” – pyta Maalouf, wyjaśniając od razu:

Przecież nie tylko przez fanatyków i ksenofobów różnych maści, lecz również przez was, przeze mnie, przez każdego z nas. Z powodu, no właśnie, tak mocno zakorzenionych stereotypów myślenia, z racji wciąż tej żywotnej, uproszczonej, bigoteryjnej, wąskiej, roszczącej sobie wyłączność praw koncepcji sprowadzającej tożsamość do jednej, jedynej, proklamowanej z pasją i zacietrzewieniem przynależności (Zabójcze…, s. 11).

I objaśnia dalej:

[…] czynnikiem decydującym o przynależności danej jednostki do określonej grupy okazuje się wpływ innych ludzi: wpływ bliskich – rodziców, rodaków, współwyznawców, usiłujących nią zawładnąć, i wpływ tych z przeciwnej strony, starających się ją ze swego grona wyłączyć. Każdy człowiek musi sobie torować przejście między szlakami, na jakie się go popycha, a tymi, na które mu się zabrania wstępu lub gdzie na niego czyhają pułapki. Nie od razu jest się sobą, dopiero się staje; nie zadowala się „uświadomieniem” sobie swej tożsamości – on ją krok za krokiem tworzy [wyróżnienie – zak].
Nauka zaczyna się bardzo wcześnie, od najmłodszych lat. Rozmyślnie bądź nieświadomie, jego bliscy modelują go, kształtują, wpajają mu wierzenia rodzinne, obyczaje, zachowania, konwenanse, język ojczysty oczywiście, jak również strach, aspiracje, przesądy, urazy, tudzież poczucie różnorodnych przynależności lub ich braku (s. 33).

Zestawmy z tą refleksją fragment pewnego listu, który dotyczy naszego „tu i teraz”, a konkretnie problemów krakowskiego Uniwersytetu Pedagogicznego. To list skierowany w ubiegłym roku do Ministerstwa Edukacji i Nauki (zob. Joanna Cieśla, Władza bierze wiedzę, „Polityka” 2021, nr 22, s. 13):

W naszym Uniwersytecie zaczynają pączkować dziwaczne komisje, które przejęte bezsensowną ideologią próbują jej elementy wprowadzać w uczelniane zachowania i zwyczaje. Jest oczywiste, że ten proces wykorzeniania młodych z naszych tradycyjnych wartości, postaw i nawyków jest niezwykle groźny dla ukształtowania w nich dojrzałej i zharmonizowanej tożsamości. Zablokujmy ten wariacko-chocholi taniec. Odejdźmy od bezwolnego akceptowania wszystkiego tego, co próbuje w nas zmieniać chylący się ku upadkowi ideowemu Zachód.

Dodajmy z dnia na dzień rozwijane elementy „konserwatywnej kontrrewolucji” w wydaniu na przykład aktualnego ministra edukacji i spółki. Komentarz wydaje się zbędny. Można za to wrócić do powieści Goźlińskiego. Jako swoisty kontekst dla niej potraktujmy refleksję profesor Marii Janion ujętą w wystąpieniu z lat 1990-1992 (zob. Zmierzch paradygmatu, w: „Czy będziesz wiedział, co przeżyłeś”, Wydawnictwo Sic!, Warszawa 1996, s. 5-23; tekst). W końcowej partii tego tekstu, przypominając słowa Václava Havla, Janion formułowała „marzenie dla Polski”:

Najwyższą wartością dla mnie jest nie państwo, ale człowiek i ludzkość, mówi Havel w jednym z wywiadów. Państwo jest po to, by służyć wszystkim wymiarom egzystencji istoty ludzkiej. […]
Przeświadczenia Havla staną się pomocne, gdy zaczniemy myśleć o nowym paradygmacie kultury polskiej. Jakieś zarysy tego paradygmatu już może zaczynają się uwidaczniać. Wolność jednostki i napięcia tragiczno-ironiczne z niej wynikające znajdą się w centrum. Filozofia egzystencji, wydobyta również z polskiego romantyzmu, lecz inaczej odczytanego, będzie nieodzownym składnikiem tego nowego myślenia, które powinno starać się zrównoważyć inspiracje kultury wysokiej i kultury masowej, kultury ogólnonarodowej i poszczególnych kultur alternatywnych, kultury „swojej” i kultur „obcych”. Najważniejsze wartości przeszłości nie muszą być wcale zaniechane. Ale całemu temu procesowi trudnej transformacji winna towarzyszyć świadomość niebezpieczeństwa w dobie, gdy wartości obracają się tak łatwo w antywartości, gdy patriotyzm przedzierzga się w nacjonalizm: koniecznej obronie wartości musi towarzyszyć ich uzasadniona krytyka, zapobiegająca temu, by stawały się absolutami (Zmierzch paradygmatu, s. 22-23).

Problem w tym, że wymiana kulturowych paradygmatów i zalecana przy tym ostrożność, o jakich mowa w cytowanym wykładzie, wymaga prawdopodobnie czasu kilku pokoleń. Przy czym zależna jest od aktualnego cywilizacyjno-kulturowego kontekstu. Dziś jest on określany, jak pisał Maalouf, przez globalizację i technologię, a także przez   związane z nimi możliwości z jednej strony oraz lęki i kompleksy z drugiej. Wiąże się z tym możliwość natychmiastowej i „bezgranicznej” wymiany opinii na każdy temat przy braku czasu oraz nawyku poddawania jakichkolwiek problemów długiemu namysłowi. U nas dokonuje się przy tym symptomatyczny podział na te plemiona, dla których znaczenie ma tradycja Dziadów i te, które wprowadzają Hallowen. W podtekście zaś, jak w kryminale Goźlińskiego, zaczyna się proces swoistego odnawiania znaczeń romantycznych tekstów, rozprzestrzeniają się celowo podsycane opowieści mesjańskie i nacjonalistyczne oraz pomysł stworzenia nowych Dziadów. Wiele da się sprowadzić do wyuczonych fraz o cierpieniu, utraconej wielkości, naruszonej dumie, ale i do potrzeb religijnych. Odżyją upiory żywione marzeniem o „rządzie dusz” i wymianie elit organizowanej na drodze spisków i mordowania znanych twórców. A wszystko unurzane w aktach korupcjogennych i przy wykorzystaniu Internetu. Porażająca kryminalna fikcja, wizja manipulacji, która rzeczywiście łatwo może się spełnić.

Powieść Goźlińskiego kosztowała go, jak pisze w końcowej nocie, „cztery lata bezsennych nocy”. Ukazała się zaś – przypomnijmy – w roku 2015, więc niespecjalnie dawno. Warto by więc porównać może, gdyby ktoś był zainteresowany, jej „podtekstowy romantyzm” z relacją dotyczącą historii Dziadów Dejmka z 1968 roku (zob. Janusz Majcherek, Tomasz Mościcki, Kryptonim „Dziady”. Teatr Narodowy 1967-1968, Fundacja Historia i Kultura, Warszawa 2017, ss. 534). Zdaje się, że „rachunek tożsamości” wypadłby podobnie. Dominantę wyznacza w nim bezsprzecznie paradygmat ciągle żywy, spadek po romantyzmie.

Utrzymany w zupełnie innej tonacji i reprezentujący grę z innymi konwencjami, ale równie porażający obraz, który ewidentnie charakteryzuje dzisiejszą Polskę, odkryć można także, czytając na przykład Andrzeja Saramonowicza Pokraj (Warszawskie Wydawnictwo Literackie Muza, Warszawa 2018, ss. 478). Sensy tej powieści wystarczająco jasno zapowiadają otwierające ja motta. Z Dziennika Gombrowicza: „Nigdy żaden naród nie potrzebował bardziej śmiechu niż my dzisiaj. I nigdy żaden naród mniej nie rozumiał śmiechu – jego roli wyzwalającej”. Na marginesie pytanie, jak realizują potrzebę śmiechu internetowe memy? A dalej motto z Szewców Witkacego: „My stworzymy od razu taką ludzkość, jaka będzie aż po zgaśnięcie słońca. Aż po zagwazdrany koniec naszych gadów na zamarzłej ziemiczce naszej, kochanej i świętej”. I jeszcze z Marka Piegusa Niziurskiego: „Cóż za szkaradne indywidua? Znów jacyś ulicznicy u ciebie. Ile razy przyjdę, zawsze te wstrętne indywidua”.

Ta lektura również nie wróży raczej dobrze „rachunkowi tożsamości”, w którym dałoby się stawiać na sumę rozmaitych przynależności składających się na niepodrabialną ludzką pojedynczość.

W takim kontekście zajrzyjmy do prac z serii Ludowa Historia Polski, więc do książki Adama Leszczyńskiego, która powiela tytuł serii (Ludowa historia Polski. Historia wyzysku i oporu. Mitologia panowania, Wydawnictwo ABW, Warszawa 2020, ss. 670), Michała Rauszera, Bękarty pańszczyzny. Historia buntów chłopskich (Wydawnictwo RM, Warszawa 2020, ss. 296), Kacpra Pobłockiego, Chamstwo (Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2021, ss. 384).

Książka Leszczyńskiego obejmuje całe dzieje Polski z ludowej perspektywy, a zamyka ją konkluzja, że dzieje te zmieniają się „przez stulecia w znacznie mniejszym stopniu, niż się Polakom wydaje” (s. 532). Autor Bękartów pańszczyzny stwierdza z kolei:

Opowieść o historii Polski jest opowieścią o zwycięskich i przegranych bitwach, zdradach Targowicy, konfederatach, zabójstwach, spiskach, zamachach, walce dyplomatycznej. Tymczasem historia relacji między chłopami a szlachtą jest sielankową historią równorzędnych i szanujących się partnerów, którzy zgodnie ze swoimi racjonalnymi interesami negocjują wzajemne relacje. Historia pańszczyzny jest historią wzajemnej miłości między chłopami i szlachtą, w której szlachta nie myślała o niczym innym, jak tylko o dobru swych chłopów. Tak nie było. Pańszczyzna była systemem pracy niewolnej, w którym chłopi, poza płaceniem czynszów i podatków, musieli pracować za darmo na pańskim polu przez określoną przez pana liczbę dni. Pan w dobrach prywatnych miał nad chłopami władzę absolutną: mógł ich bezkarnie zabić, a chłopkę zgwałcić. W swoich dobrach sąd sprawował on sam. Pańszczyzna, podobnie jak niewolnictwo, opierała się na poddaństwie osobistym (Bękarty…, s. 8).

Merytoryczny redaktor, Przemysław Wielgosz, w nocie zamykającej książkę Rauszera, objaśniając sens całej serii, wyraża to tak:

Polska żyje historią. Ale właściwie czyja to historia? Nasza świadomość i wyobraźnia historyczna zatrzymały się na mitycznych obrazach husarzy, hetmanów i białych dworków szlacheckich. Co jednak z dziejami pozostałych 90% populacji kraju? Czy nie mają one znaczenia, bo pozostają jedynie milczącym tłem i nawozem dla historii elit? Czy dzieje zwykłych ludzi są mniej ważne? […] Celem Ludowej Historii Polski jest zatem wypełnienie największej z białych plam naszych dziejów, przyczynienie się do przywrócenia należnego miejsca i godności plebejskim przodkom przygniatającej większości z nas (Bękarty…, s. 278-279) [wyróżnienia – zak].

U Pobłockiego istotę opracowania wskazują choćby przykładowe tytuły i podtytuły rozdziałów – Ludzie bez twarzy (Kraj szubienic, Chytrze bydlą, Społeczna śmierć) – a w nich opisy niewyobrażalnego okrucieństwa wobec chłopów. Znaczenie dla tego ujęcia mają między innymi przywołania historii Didiera Eribona i jego Powrotu do Reims (przeł. Maryna Ochab, Wydawnictwo Karakter, Kraków 2019, ss. 222), więc opowieści o „anatomii wstydu i społecznego wykluczenia” powodowanych pochodzeniem z biednej, robotniczej rodziny oraz potrzebą rozliczenia się z takimi doświadczeniami (recenzje i dyskusje o wskazywanych pracach zob. na stronie „Teologii Politycznej”).

Tak czy inaczej, z pewnością konieczny wydaje się w takim kontekście powrót do jakiegoś wariantu cytowanego na początku pytania z książki Goźlińskiego. Kim właściwie jest każdy z nas? W jakim stopniu nasze niepowtarzalne, „jednoegzemplarzowe”, tożsamości zależą od przynależności dziedziczonych i relacji między nimi? Czy mamy ich świadomość? Jak do ludowej historii mają się bez końca napędzające nas „popłuczyny po mesjanizmie”? Skąd się biorą? Kto napędza akcje nacjonalistów? I co w tej sprawie robi szkoła, więc celowo organizowana edukacja powszechna? To ostatnie pytanie jest też przedmiotem uwagi Rauszera. Odpowiada jej poniższe wyznanie:

Książka ta powstała ze złości i frustracji. Wychowałem się na wsi i przez wiele lat nauczania historii na różnych etapach edukacji, miałem nieustanne poczucie, że czegoś mi brakuje. Coś z historią mego kraju było nie tak […] Wspomina się o sytuacji chłopów, ale dominuje narracja o historii z perspektywy szlachty. […] Nie jest jednak tak, że historii chłopów w nauczaniu w ogóle nie ma, historie te są, ale najczęściej rozproszone, przykryte działalnością wielkich mężów stanu, polityków, władców i rycerzy (Bękarty…, s. 7-8).

Na koniec trzeba w takim razie powiedzieć, że myślenie o historii w szkole, podobnie jak cały system edukacji, wypadałoby przewartościować i przebudować. Ale na pewno nie w taki sposób, jaki zapowiada aktualny minister. Pamiętać należałoby przy tym, że dobra edukacja nie polega na wbijaniu do głów cudzych poglądów, lecz na tworzeniu sytuacji, które pozwalają w jakiejś mierze na własny rachunek i odpowiedzialność konceptualizować świat. W jakiejś mierze, bo nikt nie żyje poza kontekstem społecznym, kulturowym, politycznym… W jakiejś mierze, bo różnice pokoleniowe są dziś wyraźniejsze niż kiedykolwiek dotąd, bo mamy dostęp do globalnej komunikacji cyfrowej, bo uniwersalizację z uniformizacją łatwo pomylić, a potrzebę wspólnoty zatrzeć dążeniem do bezgranicznej indywidualizacji, bo „rachunek tożsamości” to wiele składowych i dopiero świadomość tej wielości oraz specyfiki poszczególnych elementów daje szansę samopoznania i samookreślenia. Szansę, którą powinna oferować dobra szkoła…

O autorze

Zapiski na marginesach starych i nowych lektur

Fot. Wikimedia

Fot. Franciszek Vetulani

Zofia Agnieszka Kłakówna – mieszka w Krakowie, polonistka, literaturoznawczyni, od zawsze i stale zajmuje się problemami edukacji — w teorii i w praktyce, w różnych rolach, w różnych szkołach, w różnych miejscach, w Polsce i poza jej granicami, jest autorką paru książek na ten temat, współautorką koncepcji edukacyjnej i odpowiadających jej podręczników pod nazwą To lubię! Sztuka pisania, przez wiele lat redagowała czasopismo „Nowa Polszczyzna”. Zdaniem recenzentów jej prac – „skrajna indywidualistka, która przedziwnym sposobem prawie zawsze pracuje w zespole”. 

Wszystkie zapiski