5.08.22. Uderz w stół, a nożyce się odezwą...

Dziś najpierw krótkie sprawozdanie ze zdarzeń dotyczących „Tokarczukgate”, potem zaś będzie mowa o książce, która się do takich sytuacji odnosi.

I tak.  Nasza noblistka, Olga Tokarczuk, powiedziała niedawno, że nie pisze dla idiotów, co można by właściwie potraktować jako nieświadome może nawiązanie do hasła stosowanego w reklamach Media Markt. Powiedziała też, że wcale nie marzy, by jej książki trafiały pod strzechy, co można by potraktować jako odejście od idei naszego wieszcza narodowego. Dodała poza tym, że według niej czytanie literatury pięknej wymaga pewnych kompetencji i wrażliwości, do których idiotom gdzie tam…

Wypowiedź ta padła podczas festiwalu Góry Literatury (13-21 lipca) w rozmowie z Jerzym Sosnowskim. I wywołała medialną burzę z piorunami i gradobiciem, przez niektórych określoną właśnie wręcz jako „Tokarczukgate”. W każdym razie w ruch poszły działa wszelkiego kalibru. W żadnym poważnym czasopiśmie nie pominięto problemu tej, nie da się jednak ukryć, deczko niefortunnej wypowiedzi – zwłaszcza gdy rozważania na jej temat pomijają kontekst całej rozmowy. Tu dodajmy więc, że ów kontekst na łamach „Tygodnika Powszechnego” – w ramach łagodzenia medialnej nawałnicy, ma się rozumieć – objaśnia prowadzący z Tokarczuk rzeczoną rozmowę Jerzy Sosnowski. Na internetowej stronie festiwalu można zresztą zobaczyć listę uczestników spotkania i ich zdjęcia, więc niejako poznać też świadków zdarzenia, czyli „swojaków” z wypowiedzi pisarki.

Komentarze były, najogólniej mówiąc, rozmaite. Ich świadectwa poszukiwacze prawdy bez kłopotu odnajdą w internecie. Można je uznać za wodę na młyn algorytmów, które „będą wiedziały”, jak z nich skorzystać. Można też potraktować je jako lustrzane odbicie ludzkich słabości, ale o tym – potem.

Co do hasła „nie dla idiotów” Tokarczuk zarzucono klasizm, dzielenie ludzi na kategorie, zadzieranie nosa, zadufanie, pogardę w stosunku do tych, którzy żyją i myślą inaczej niż ona. Były też głosy obrońców pisarki, na przykład profesora Jana Hartmana, popierające jej stanowisko i identyfikujące się z nim. W geście solidarności z nią wiele osób pisało, że to, co same robią, też dla idiotów nie jest. Wypowiedzieli się w każdym razie ludzie o powszechnie znanych nazwiskach. Samo przez się zrozumiałe, że nie zawiedli blogerzy. Komentarze internetowe trzeba by pewnie liczyć na kilometry. Niektórzy narzekali przy tym na „niepotrzebną” objętość Ksiąg Jakubowych, bo wystarczyłoby pięćdziesiąt stron. Inni Biegunom zarzucali nudę. Jeszcze inni ubolewali nad upadkiem prestiżu Nagrody Nobla. I tak dalej i tym podobnie.

Jako narzędzie do biczowania Tokarczuk w pewnym momencie wydobyto też – dla przykładu – pewną wypowiedź Stanisława Lema sprzed dobrych dwudziestu lat. O tym mianowicie, że czytanie eseju pisarki pt. Lalka i perła rozum mu obraża, więc choć przeczytał tylko mały fragment, odebrało mu to ochotę zarówno do ewentualnej polemiki, jak i do dalszej lektury. Oczywiście, także tę wypowiedź, podobnie jak burzogenne słowa Tokarczuk, trudno uznać za szczególnie fortunną. Po pierwsze dlatego, że oceniać autora, gdy się przeczytało tylko drobny kawałek jego pracy, wydaje się aktem co najmniej nieeleganckim. Po drugie,  rzeczywiście dość trudno polemizować z tekstem nieprzeczytanym. Po trzecie, choćby dlatego, że Lalkę i perłę rekomendował profesor Henryk Markiewicz, który na literaturze znał się co najmniej nieźle i jakoś zdrowy rozum po lekturze eseju Tokarczuk zachował, a nawet podkreślał – przywołajmy formułę z okładki – że jej praca „jest cenną próbą nowego odczytania powieści Prusa, odkrywającą w niej wiele nowych znaczeń”. Wyrażał też przekonanie, że esej Tokarczuk „miłośnicy Lalki przyjmą z wielką satysfakcją i upodobaniem”.  

Ciekawe, swoją drogą, czy przedstawiciele pospolitego internetowego ruszenia, traktujący w tym starciu żywiołów zdanie Lema jak młot na czarownicę, zajrzeli do książeczki Tokarczuk na własny rachunek? Czy przeczytali może zamieszczony w niej Hymn o perle w tłumaczeniu Czesława Miłosza, który to hymn jako archetypowe ujęcie pewnej historii jest tam zestawiany z historią Wokulskiego? Czy samodzielnie zastanawiali się, co oferuje czytelnikowi spojrzenie na bohaterów i autora powieści z perspektywy psychologii?  Sama Tokarczuk tworzenie eseju o powieści Prusa charakteryzuje w każdym razie we wstępie do swej pracy „jako prywatny notatnik z kolejnej lektury Lalki” i zaznacza:

Nie zastanawiam się nad językiem powieści, nad jej miejscem w historii literatury czy jej recepcją. Pominęłam wiele istotnych wątków, koncentrując się na „przypadku Wokulskiego”. Chodziło mi raczej o odpowiedź na pytanie: dlaczego mnie ta książka porusza, czym wciąga w siebie, co mi daje, co sobie dzięki niej uświadamiam, co w niej rozpoznaję jako swoje. W gruncie rzeczy doszło między nami do wymiany – przede mną rozpostarł się jej świat ze swoimi prawami, postaciami, mechanizmami, ja zaś nadałam mu swój własny sens, nałożyłam na niego prywatną siatkę znaczeń. Mam nadzieję, że to nie jest nadużycie (Lalka i perła, s. 7).

Wydaje się, że to uczciwa postawa i jasna informacja o tym, czego się po takim opracowaniu Lalki spodziewać. W kontekście relacjonowanej awantury lepiej może przydałby się więc inny nieco cytat z Lema, zwłaszcza że dziwnym wypadkiem losu charakteryzuje go dość zasadnicza zbieżność z „nagannym” stanowiskiem Tokarczuk, gdy idzie o istotę i potrzebę czytelniczych kompetencji oraz czytelniczej wrażliwości u „czytaczy”. W Wysokim zamku znajdziemy taki oto akapit:

już nazbyt wstydliwie absolutną niezbędność przychylności ludzkiej przemilczamy, mówiąc o sztuce, bo zarówno wychowujemy, jak i wychowywani jesteśmy w przeświadczeniu, jakoby dzieła nieznacznie tylko różniły się od grabi, w półmroku leżących. Ten, kto na nie nastąpi, dostanie w łeb, aż go jasność nagła omroczy. I nie inaczej ma być z dziełem znakomitym: tego, kto się doń weźmie, nagły, choć niespodziewany trafi zachwyt. […] Zgwałcić sztuką nikogo się nie da – zachwycamy się nią, jeśli godzimy się być zachwyceni (Wysoki Zamek, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2000, s. 114-115).

Kolejna z dyskutowanych kwestii to wynikające z wypowiedzi Tokarczuk lekceważenie marzeń o czytelnictwie pod strzechami. Ci, którzy podejmowali ten wątek, dawali do zrozumienia, że dobrze rozpoznają w użytej przez pisarkę frazie słowa romantycznego wieszcza i czuli się w obowiązku wyznawać miłość do Mickiewicza, bo on – odwrotnie – marzenie takie deklarował. Dając znać, że wiedzą, jaki mit Tokarczuk szarga, przywoływali w związku z tym początkowy fragment Epilogu z Pana Tadeusza, zwłaszcza dwa jego pierwsze wersy. Na wszelki w niebiosach przypadek przypomnijmy sobie jednak w takim razie także dalsze fragmenty tego słynnego tekstu:

O, gdybym kiedyś dożył tej pociechy,
Żeby te księgi zbłądziły pod strzechy,
Żeby wieśniaczki kręcąc kołowrotki,
Gdy odśpiewają ulubione zwrotki
O tej dziewczynie, co tak grać lubiła,
Że przy skrzypeczkach gąski pogubiła,
O tej sierocie, co piękna jak zorze
Zaganiać ptastwo szła w wieczornej porze –
Gdyby też wzięły na koniec do ręki
Te księgi proste jako ich piosenki! 

Tak za dni moich, przy wiejskiej zabawie,
Czytano nieraz pod lipą na trawie
Pieśń o Justynie, powieść o Wiesławie.
A przy stoliku drzemiący pan włodarz
Albo ekonom, lub nawet gospodarz,
Nie bronił czytać i sam słuchać raczył,
I młodszym rzeczy trudniejsze tłumaczył,
Chwalił piękności, a błędom wybaczył.

I zazdrościła młodzież wieszczów sławie,
Która tam dotąd brzmi w lasach i w polu,
I którym droższy niż laur Kapitolu
Wianek, rękami wieśniaczki usnuty,
Z modrych bławatków i zielonej ruty. 

(Pan Tadeusz, czyli ostatni zajazd na Litwie. Historia szlachecka z r. 1911 i 1912 we dwunastu księgach wierszem. Epilog, w: Dzieła, Tom IV, Wydanie rocznicowe 1798-1998, Warszawa, Czytelnik, s. 386-387).

Realia się od dawna zmieniły. Świata zobrazowanego w tekście Mickiewicza nie ma i nawet powstaje pytanie, czy w ogóle kiedykolwiek taki był. Jeśli teraz ktoś czyta pod lipą na trawie, to zapewne w smartfonie i raczej nie dotyczy to dzieł wieszczów. Formuła o trafianiu ksiąg pod strzechy jest więc tylko metaforą marzenia o powszechności lektury, może jeszcze dla wszystkich tej samej, co jest zwyczajną utopią. Za to w sprawie fragmentu uwydatniającego role włodarza, ekonoma czy gospodarza jako krzewicieli mądrości pod strzechami autorzy badań z zakresu ludowych historii Polski mieliby chyba co nieco do sprostowania. A nawet dużo więcej niż co nieco.

Z czytelniczymi wyborami dzieł Mickiewicza może być zresztą dość rozmaicie. Oto jeden z blogerów, Dariusz Chętkowski,  przy okazji „Tokarczukgate” obnażał bezsensowność i – dodajmy – politycznie na ogół motywowaną nieśmiertelność szkolnego modelu edukacji literackiej, co dziś nabrało horrendalnych rozmiarów. Chętkowski, utożsamiając w jakiejś mierze stanowisko Tokarczuk z wymaganiami tego modelu, podkreślił, że idea czytania w szkole jakiegoś utworu z zakresu literatury pięknej nie oznacza, iż „trzeba najpierw przepłynąć przez morze wiedzy, ominąć zasadzki klasówek i kartkówek”. Dodał, że czytaniu sprzyja głównie „chęć, aby zamoczyć stopy w dziele”, a „konieczność bycia odpowiednio przygotowanym do kontaktu z literaturą to pętla, która zaciska się na szyi czytelnika”. Można by na to rzec: stara śpiewka – niezależnie od zastosowanych metafor. W szkicu z 1977 roku, który – tak wtedy, jak i teraz – w żadnym razie nie brzmi w duchu pomysłów lansowanych przez odpowiedzialne za to ministerstwa, precyzyjnie pisał o tym profesor Janusz Sławiński:

większe znaczenie ma rozbudzona i utrwalona potrzeba czytania dzieł literatury pięknej niż usystematyzowana wiedza literaturoznawcza […] efektywne kształcenie tych potrzeb dokonywać się musi przede wszystkim w nieszablonowych sytuacjach dydaktycznych, w których uczący uwzględnia osobiste „widzimisię” ucznia – bo tylko w taki sposób może naprawdę oddziaływać na formowanie jego indywidualnego systemu motywacji czytania. […] Wykorzystywanie literatury w procesie wychowawczym może mieć istotny sens tylko o tyle, o ile wiązać się będzie z poszanowaniem jej statusu jako mowy, która działa na odbiorcę siłą swej niezależnej subiektywności. Znacznie większe niż dotąd usługi mogłaby oddać szkole, gdyby ta traktowała ją poważnie, tzn. uznała za samodzielnego partnera w przedsięwzięciach wychowawczych, zamiast zmuszać do wypełniania zadań określonych w niezgodzie z jej prawdziwym przeznaczeniem. […] Do krytycznej refleksji dojrzała już bowiem sama idea kompletności (jakkolwiek rozumianej) kanonu. […] Czytanie w szkole to odrębny – i bardzo osobliwy – gatunek lektury. Jest to czytanie jak gdyby nie we własnym imieniu czytającego. Bo też czyta on naprawdę w imieniu szkoły. […] Nie zdziwiłbym się, gdyby wśród pedagogów-polonistów zrodziła się myśl o potrzebie wyzyskania w szkole […] „nieoficjalnego” nurtu lektur uczniowskich (J. Sławiński, Literatura w szkole: dziś i jutro w: Teksty i teksty, Warszawa 1990, s. 71-77).

Znakomite opisy praktyki tak właśnie charakteryzowanej edukacji czytelniczej dziś, więc na przykład w ramach kształcenia zdalnego, w dobie komputerów i komórkowych telefonów, które z własnej woli mało kto i mało kiedy wypuszcza z ręki, można znaleźć na przykład w książce Piotra Kołodzieja pt. Literatura grozi myśleniem  (Universitas, Kraków 2021). Tytuł książki jest, nawiasem mówiąc, pomysłem uczennicy, która w opisywanych zajęciach brała udział. Co zaś do sugerowanej przez Chętkowskiego „chęci, aby zamoczyć w dziele stopy” jako podstawy wystarczającej do rozprzestrzeniania się czytelniczych postaw nadających sens szkolnej pracy, to chciałoby się mimo wszystko ponownie przytoczyć cytowaną wyżej wzmiankę Lema na temat wyobrażeń o podobieństwie oddziaływania dzieł sztuki i grabi w półmroku leżących, które ktoś niespodziewanie dla siebie na nie nadepnie. Przysłowie, które mówi, że dobrymi chęciami piekło wybrukowano, nie wzięło się znikąd. Sama „chęć moczenia stóp w dziele literackim” może się więc skończyć tak, jak podczas pewnego egzaminu z literatury. Egzaminator, tknięty chyba jakimś przeczuciem, zapytał zdającą osobę, co właściwie znaczy słowo „zajazd”, które występuje w tytule Mickiewiczowego Pana Tadeusza. Uzyskał natychmiastową i niezachwianą odpowiedź: „no, knajpa taka!” Nic nie jest tak proste, jak się zrazu wydaje…

Wracając zaś do sprawy „Tokarczukgate” – aktualnie nawałnica zdaje się już przygasać. Przygasaniu towarzyszą żale niektórych komentatorów, że po raz setny upadają nadzieje na rozwinięcie rzetelnych dyskusji o wykształceniu,  literaturze, promowaniu czytelnictwa, kulturze czy statusie kapitału kulturowego, które awantura ta mogła była zainspirować. Tak czy inaczej, jeśli ktoś dotąd nie zabrał głosu „w sprawie”, może to oznaczać, że już się całkiem ze światem pożegnał albo że wybiera milczenie charakteryzujące śmierć cywilną. Może jednak oznaczać również, że co prędzej powinien opieszałość nadrobić…

Prawdę zatem mówiąc, najwyższa pora, by podzielić się myślą, że dzisiejsze Zapiski powinny właściwie nosić tytuł Między nami idiotami. Z tego akurat obszaru nikt bowiem nie jest całkiem wykluczony, a książka, o której będzie teraz mowa, dowodzi tego jasno. Jej autor proponuje rozważania z zakresu filozofii idiotyzmu. Operując „ludzkim językiem”, podsuwa przy tym pewne sposoby analizy społecznych zachowań i odkrywa, co się z nami dzieje, gdy reagujemy na dźwięk przysłowiowych nożyc, kiedy ktoś z nagła pięścią w stół walnie, jak nie przymierzając, Olga Tokarczuk…  

Autor: Maxime Rovere – francuski filozof, krytyk literacki i tłumacz, specjalista od filozofii Spinozy (na temat tego, czy jako Francuz wie, że jego pobratymcy, co kiedyś ogłosił jeden z naszych ważnych polityków, od nas uczyli się jeść widelcem – nie ma informacji, ale gdyby Rovere tę wypowiedź słyszał,  ewidentnie mógłby ją w swej książce wykorzystać).

Tytuł – Co zrobić z idiotami i jak samemu nie wyjść na idiotę (przeł. Maria Zawadzka-Strączek, Wydawnictwo Znak Koncept, Kraków 2021, ss. 238). Tytuł oryginału – Que faire des cons? Pour ne pas en rester un soi-même. Tłumaczka tak objaśnia swą decyzję o wyborze leksykalnej wersji polskiego tytułu:

Zdecydowałam, się stosować w przekładzie słowo „idiota”, ponieważ najlepiej oddaje ono cały wachlarz postaw – głupotę, prostactwo, chamstwo i inne tego typu zachowania – które autor opisuje w książce. Celowo nie posługuje się on słowami „głupiec” i „głupota”, należącymi do wyższego rejestru. Francuskie con, connard to właśnie odpowiedniki „tępaka”, „durnia”, czy „kretyna”. Potrzebne jest zatem słowo potoczne i możliwie wieloznaczne.

W książce Rovere’a od razu na wejściu uwagę przyciągają tytuły kolejnych rozdziałów. Takie choćby: Dlaczego idioci rządzą; Dlaczego idioci się mnożąDlaczego idioci zawsze wygrywają; Jak słuchać idioty; Jak autorytety moralne wchodzą ze sobą w konflikt albo Dlaczego państwo ma nas gdzieś

Pierwszy rozdział książki rozpoczyna się natomiast od trzech mocnych „wniosków wstępnych”, z którymi – powiada Rovere z autoironią – „zdolniejszy autor wstrzymałby się do zakończenia”. Oto one:

Zawsze jesteśmy czyimś idiotą; idiotyzm ma nieskończenie wiele postaci; największy idiota tkwi w nas samych (s. 17).

Stale więc, nie da się ukryć, jesteśmy między swymi. Autor wyznaje przy tym, że problem zna z autopsji. Zajął się nim jako kwestią filozoficzną dlatego właśnie, że przez pewien czas miał do czynienia z idiotą we własnym domu. Mechanizm zaś, który powoduje, że wbrew sobie,  w zetknięciu z idiotami sami się w pozycji idiotów ustawiamy, Rovere wyjaśnia w rozdziale pt. Jak łapiemy się w sieci idiotów:

Im lepiej wiesz, im mocniej czujesz, że idiota jest idiotą, tym bardziej wyzbywasz się życzliwości, tym szybciej oddalasz się od własnego ideału człowieczeństwa i przekształcasz się… w pełni proporcjonalnie… we wrogą istotę, czyli po prostu w idiotę (stajesz się zatem idiotą lub idiotką idioty). Oczywiście! Wszystko, co robi ta szuja, rani cię i oburza… Chciałbyś nie widzieć durnia… Wolałbyś zadbać o własne samopoczucie… Irytuje cię więc, odrzuca. Im bardziej się wycofujesz, tym bardziej cię obraża… Cofasz się dalej… I zanurzasz się we własnej pogardzie… Jak nie nienawidzić idioty, skoro wszystko to jego wina! Ale im bardziej go nienawidzisz… tym głębiej grzęźniesz. […] Z ludzkiej niedoskonałości rodzi się postawa, która pomniejsza, poniża nie tylko istotę oglądaną z zewnątrz, przedmiot obserwacji, ale też obserwatora, podmiot, rzekomego widza. Oznacza to, że przyjęcie roli zwykłego ś w i a d k a idiotyzmu jest strukturalnie niemożliwe. Nie da się zachować neutralnej perspektywy w zetknięciu z idiotyzmem: ocena, która pozwala zidentyfikować idiotę lub idiotkę, jednocześnie zmusza cię do zwrócenia się p r z e c i w k o niemu lub niej (s. 32-33).

Z każdego rozdziału wskazywanej tu książki wynikają pewne sentencje, które stanowią rodzaj użytecznych porad umożliwiających sensowne zachowanie wobec rozmaitych zdarzeń. Prezentowany przed chwilą rozdział zamyka na przykład hasło: „Nie jesteś nauczycielem idiotów. Zmieniaj sytuacje, nie osoby”.

Potraktujmy to hasło jako dotyczący edukacji zwyczajowy finał tych Zapisków i równoczesną zachętę do przestudiowania całej książki, bo nie tylko zdarzenia dotyczące „Tokarczukgate” łatwiej nazwać i rozumem objąć przy zastosowaniu przedstawianych w niej analiz.

O autorze

Zapiski na marginesach starych i nowych lektur

Fot. Wikimedia

Fot. Franciszek Vetulani

Zofia Agnieszka Kłakówna – mieszka w Krakowie, polonistka, literaturoznawczyni, od zawsze i stale zajmuje się problemami edukacji — w teorii i w praktyce, w różnych rolach, w różnych szkołach, w różnych miejscach, w Polsce i poza jej granicami, jest autorką paru książek na ten temat, współautorką koncepcji edukacyjnej i odpowiadających jej podręczników pod nazwą To lubię! Sztuka pisania, przez wiele lat redagowała czasopismo „Nowa Polszczyzna”. Zdaniem recenzentów jej prac – „skrajna indywidualistka, która przedziwnym sposobem prawie zawsze pracuje w zespole”. 

Wszystkie zapiski