4 marca 2021. Paradoks wieży Babel

Mit wieży Babel od wieków pulsuje znaczeniami. Jest systematycznie w kulturze przywoływany i stale – w różnych kontekstach, w różnych przebraniach – poddawany interpretacjom oraz aktualizacjom

Zajmuje się nim nauka, czerpie z niego inspiracje sztuka. Zwykle wiążą się z tym pytania o to, jak objaśnić obserwowaną w świecie wielość i rozmaitość języków, czy kiedykolwiek istniał jeden jedyny, wspólny dla wszystkich ludzi, prajęzyk, jak w ogóle doszło do powstania języka, czy da się rozpatrywać ideę jakiejś jego monogenezy albo czy istnieje uniwersalna gramatyka. Ale także: co i z jakich przyczyn wydaje się korzystniejsze, więc sytuacja, gdy wszyscy mówią w tym samym, jedynym języku, czy raczej, gdy istnieje wiele różnorodnych języków? Co się traci, a co wygrywa w zależności od tego, ile tych języków jest w użyciu? Kto traci, kto wygrywa? I dalej: czy mówiąc to samo, rzeczywiście to samo rozumiemy?

W dobie globalizacji i rewolucji medialno-cywilizacyjnej opozycja niewielu lub wręcz jednego wobec wielu języków nabiera szczególnego znaczenia. Podobnie zresztą jak kwestia przekładu z języka na język, a przy okazji przekładu w obrębie tego samego języka oraz przekładu za pośrednictwem urządzeń elektronicznych. Za tymi zjawiskami kryją się przecież pytania o tożsamość indywidualną i zbiorową, o to, kim jesteśmy, kim się stajemy i czy język ma na to wpływ, o nasze relacje ze światem i możliwości jego poznawania / rozumienia, o jakąś współczesną lingua franca

Punktem wyjścia do namysłu nad takimi problemami może być wydany niedawno rodzaj antologii opracowanej przez holenderskiego lingwistę, Gastona Dorrena, Babel. W dwadzieścia języków dookoła świata (przeł. Anna Sak, Wydawnictwo Karakter, Kraków 2019, ss. 432). Obietnica, wpisana w parafrazę tytułu powieści Juliusza Verne’a W osiemdziesiąt dni dookoła świata, zdaje się zapowiadać przygody niezwykłe. I rzeczywiście są to historie świetnie opowiadane, arcyciekawe, niezwykłe – także dla laików w zakresie lingwistyki. Wrócimy do tego za chwilę…

Najpierw dobrze będzie może przeczytać dla przypomnienia odpowiedni fragment tekstu biblijnego:

Mieszkańcy całej ziemi mieli jedną mowę, czyli jednakowe słowa. A gdy wędrowali ze wschodu, napotkali równinę w kraju Szinear [Babilonia] i tam zamieszkali.

I mówili jeden do drugiego: „Chodźcie, wyrabiajmy cegłę i wypalmy ją w ogniu”. A gdy już mieli cegłę zamiast kamieni i smołę zamiast zaprawy murarskiej, rzekli: „Chodźcie, zbudujemy sobie miasto i wieżę, której wierzchołek będzie sięgał nieba, i w ten sposób zdobędziemy sobie imię, abyśmy się nie rozproszyli po całej ziemi”.

A Pan zstąpił z nieba, by zobaczyć to miasto i wieżę, które budowali ludzie, i rzekł: „Są oni jednym ludem i wszyscy mają jedną mowę i to jest przyczyną, że zaczęli budować. A zatem w przyszłości nic nie będzie dla nich niemożliwe, cokolwiek zamierzą uczynić. Zejdźmy więc i pomieszajmy tak ich język, aby jeden nie rozumiał drugiego”.

W ten sposób Pan rozproszył ich stamtąd po całej powierzchni ziemi i tak nie dokończyli budowy tego miasta. Dlatego to nazwano je Babel, tam bowiem Pan pomieszał mowę mieszkańców całej ziemi. Stamtąd też Pan rozproszył ich po całej powierzchni ziemi (Księga rodzaju, 11, 1-9, Biblia Jerozolimska, Wydawnictwo Pallotinum, Poznań 2006, s. 24-25).

Społeczność ukazana w biblijnej opowieści, dysponując językiem dla wszystkich jej członków zrozumiałym, ewidentnie traktuje ten fakt jako podstawę rozwojowego potencjału, który umożliwia wspólne działanie i z którego ono wynika. Wbrew naszym współczesnym, prostodusznym i dosłownym spodziewaniom oraz doświadczeniom, okazuje się jednak, że jest to sytuacja, która tworzy równocześnie przestrzeń nie-porozumienia w relacji z Bogiem.

 

W biblijnych objaśnieniach do przywołanej opowieści znajdujemy, po pierwsze, interpretacyjne sugestie geograficzno-historyczne: „Tradycja mówiąca o wieży Babel ma punkt zaczepienia w ruinach którejś z owych wysokich wielopiętrowych wież (zikkuraty) wznoszonych w Mezopotamii jako symbol świętej góry i miejsce wypoczynku dla bóstwa. […] Z tematem wieży jest związany temat miasta – potępia się tu cywilizację miejską” (Biblia Jerozolimska, s. 24). „Archeologia odkryła w Mezopotamii wiele podobnych wież” dopowie przypis z Biblii Tysiąclecia (wyd. IV, s. 32). Po drugie, dostajemy wskazówkę, że opowieść ta wyjaśnia „wielość i różnorodność narodów i języków”. Katastrofa w finale jest przy tym karą „za jakąś winę zbiorową”, karą za winę „przebrania miary” (Biblia Jerozolimska, s. 24).

Inaczej mówiąc, chodzi o karę za zadufanie, pychę i brak stosownych proporcji w myśleniu o relacjach między dołem a górą, ziemią a niebem, profanum i sacrum ludźmi i Bogiem. Dodatkowe objaśnienie znaleźć można na przykład pod hasłem Babilon w pracy Manfreda Lurkera (Słownik obrazów i symboli biblijnych (przeł. bp Kazimierz Romaniuk, Pallotinum, Poznań 1989, s.  20-21). Inne jeszcze możliwości wskazuje praca George’a Steinera, o której mowa będzie nieco dalej.

 

W każdym razie lingwiści, którzy podejmują sygnalizowane wyżej problemy języka, u początku swych rozważań z reguły przywołują mity, w tym obowiązkowo właśnie mit wieży Babel. Daniel L. Everett (zob. uwagi w poprzednich Zapiskach na marginesie) wskazuje więc najpierw grecki mit Prometeusza jako ten, który znaczenie przełomowe dla ludzkiej kultury wiąże z darem ognia. Następnie odnosi się do historii wieży Babel.  Podkreśla:

Opowieści Hebrajczyków różnią się […] diametralnie od mitów greckich: przebija z nich świadomość faktu, że moc języka jest większa niż moc ognia. Bóg Hebrajczyków czuje się zagrożony nie tym, że ludzie posługują się ogniem, lecz tym, że potrafią ze sobą rozmawiać. Z tej świadomości potęgi języka wyrasta hebrajski mit o wieży Babel – budowli, która wyrosła tak wysoko, że zagroziła bramom (Bab) królestwa Boga (El). W micie tym Boga nie niepokoi technologia, która pozwoliła wznieść tę konstrukcję – nie obchodzą go młoty kamieniarskie, siekiery, ogień czy inne narzędzia. Jego gniew budzi natomiast ludzka zdolność współpracy, która zagraża jego władzy – a współpraca ta jest możliwa dzięki komunikacji werbalnej. Bóg rozprasza zatem ludzi po całym świecie. […] Nietrudno zauważyć, że bóg Hebrajczyków nie był lingwistą, zatem nie zdawał sobie sprawy, że różnorodność wzmacnia Homo sapiens zamiast go osłabiać, a bogactwo języków i kultur służy mu chyba najbardziej (Język. Narzędzie kultury, przeł. Zofia Wąchocka, Paweł Paszkowski, Copernicus Center Press, Kraków 2018, s. 10).

Gdy jednak przywołać w takim kontekście swoistą wizualizację wieży Babel, więc powszechnie raczej znany, przynajmniej z reprodukcji, słynny obraz Pietera Bruegla, można pomyśleć, że budowla ta wcale nie zapewniała dobrej komunikacji. Michał Głowiński mówi tu wręcz o „labiryncie Babel” (zob. szkic Labirynt. Przestrzeń obcości, w: Mity przebrane, Wydawnictwo Literackie, Kraków1990, 1994, s. 129-216, zwłaszcza 182-200). Czytamy:

Wieża Babel stanowi w wizjach malarskich stożek ścięty, w pewien sposób zniekształcony, nieforemny, odbiegający od tych wyobrażeń architektonicznych, w których uwydatniono ład i harmonię. Sam wybór stożka nie był obojętny, miał on bowiem i w średniowieczu, i w epokach następnych wyraźną treść symboliczną. […] Ten stożek wyobrażający należącą do niedoskonałego świata Wieżę Babel nie jest przecież zwykłym stożkiem. Jego ścięcie nie jest równe, trudno tu mówić o dachu, góra ma różne, niesymetrycznie rozłożone, poziomy. Jest jakby poszarpana, brak jej jednak wież, które wskazywałyby symboliczną drogę ku niebu. I kłóci się, być może, z regułami obowiązującymi w architekturze, ale czy mógł być inny, skoro symbolizuje ludzki los po wygnaniu z raju, jakże już problematyczny?

Ale i na tym nie koniec. Wieża Babel, ta w każdym razie, którą utrwalił w wyobraźni europejskiej Bruegel, składa się z niezliczonej liczby okien, czy raczej – bo tak chyba należałoby powiedzieć – otworów. „Okna” te mają bowiem różne kształty i różne rozmiary, rozmaicie są usytuowane, ich rozłożenie nie podlega regułom symetrii. Nie stanowią one z pewnością „okien na świat” umożliwiających poznanie tego, co znajduje się poza budowlą. Są raczej „kanałami komunikacyjnymi” w świecie, w którym komunikowanie się między ludźmi przestało być możliwe. Przez każdy z tych otworów mówi się inaczej, a więc i tutaj mamy do czynienia z przestrzenią nie-porozumienia. I to być może, w postaci wyrazistszej niż gdziekolwiek indziej.

Analogie z labiryntem nasuwają się same przez się. […] Labirynt Babel może być odosobnionym miejscem, ową wyizolowaną przestrzenią negatywną, może jednak też – jak labiryntowe miasto i labiryntowe więzienie – podlegać uogólnieniu i stać się światem (s. 184-185).

Od takiej refleksji przechodzi Głowiński do wzmianek o graficznej twórczości Eschera i powieści Borgesa, u których wieża Babel czy biblioteka Babel mogą być postrzegane jako świat tonący w chaosie. Katastrofa jest w konsekwencji oczywista.

George Steiner, autor książki Po wieży Babel. Problemy języka i przekładu, zauważa jednak, że angielskie pojęcie katastrofy disaster, gdy wziąć pod uwagę etymologię tego słowa (francuskie désastre, starowłoskie wywodzące się z greki disastro), oznacza równocześnie „spadający na człowieka deszcz gwiazd” (Po wieży…, przeł.  Olga i Wojciech Kubiccy, Universitas, Kraków 2000, s. 11; tłumaczenie na podstawie trzeciego wydania książki, tj. z 1998 roku; poprzednie wydania: 1975, korygowane w 1992; tu też potężny rozdział referujący rozmaite interpretacje mitu Babel, w tym w ramach Kabały).   

Metafora „deszczu spadających gwiazd” zawiera w sobie niewątpliwe bogactwo i piękno. Może więc ruina wieży Babel i rozproszenie po świecie jej budowniczych wcale nie oznacza katastrofy, lecz wręcz odwrotnie jest świadectwem Boskiego daru… Steiner jednak docieka:

Dlaczego homo sapiens sapiens, gatunek pod każdym względem jednorodny genetycznie i fizjologicznie, poddany identycznym biologiczno-środowiskowym ograniczeniom i o zbliżonych ewolucyjnych możliwościach, w ogóle posługuje się tysiącami wzajemnie niezrozumiałych języków, z których wiele pozostaje w użyciu w społecznościach oddalonych od siebie o zaledwie kilka mil? Materialne, ekonomiczne i społeczne korzyści posługiwania się jednym językiem są przecież oczywiste. Równie oczywiste są najeżone kolcami wzajemnego niezrozumienia bariery utrudniające opanowanie drugiego lub trzeciego języka, często trudne do pokonania trudności oraz „dziwactwa” fonetyczne i gramatyczne… (Po wieży…, s. 17).

Tymczasem Dorren pisze we wstępie do anonsowanej wyżej antologii:

Największe języki świata, które są tematem tej książki, przyczyniają się do wymierania setek, a nawet tysięcy mniejszych. To tragedia, bo mniejsze języki wychodzą z użycia na wszystkich kontynentach, a wraz z nimi przepada cenna wiedza zakodowana w słowach, opowieściach i nazwach […]. Równocześnie języki dominujące same przejawiają większą różnorodność – lingwistyczną, kulturową, historyczną – niż się powszechnie sądzi (Babel, s. 10).

Steiner rejestruje oczywiście także „paradoksy wieży Babel” (Po wieży…, s. 629) oraz podejmując kwestię opozycji jeden – wiele języków, eksponuje jej różne aspekty. W relacjonowanym kontekście można jego zdanie potraktować wręcz jako dookreślenie sytuacji zarysowanej przez Dorrena (niezależnie od czasu powstania przywoływanych książek; od pierwszego wydania książki Steinera w 1975 roku w językoznawstwie wiele się wydarzyło):

W takim stopniu, w jakim każdy użytkownik języka posługuje się idiolektem, problem wieży Babel sprowadza się najzwyczajniej w świecie do kwestii indywidualizacji osoby ludzkiej. […] Odmienne języki są realizacją potrzeb prywatności i terytorialności, potrzeb, które nasza tożsamość uznaje za niezwykle żywotne. Każdy język w większym lub mniejszym stopniu oferuje własne odczytanie świata. Kiedy poruszamy się pomiędzy językami, kiedy tłumaczymy, nawet w ramach ograniczeń narzuconych przez totalność świata, doświadczamy niemal przyprawiającej o zawrót głowy skłonności ducha ludzkiego do wolności. Gdybyśmy tkwili w jednej „skórze językowej” lub pośród małej ilości języków, nieuchronność naszego organicznego podporządkowania śmierci mogłaby się okazać jeszcze bardziej dławiąca niż zwykle (Po wieży Babel…, s. 631- 632).

Dorren rozdziałowi poświęconemu językowi tamilskiemu (90 milionów użytkowników) nadał tytuł Sprawa życia i śmierci. I chyba nie da się wymyślić opozycji, która by brzmiała bardziej zasadniczo… Tę opowieść zaczyna tak:

Możliwe, że na hasło „tamilski” pomyślisz od razu: „Tygrysy”. To rozsądne skojarzenie. Tamilskie tygrysy były bowiem uczestnikami wojny domowej, która targała Sri Lanką ponad ćwierć wieku – a zarzewie konfliktu stanowił język. Po uzyskaniu niepodległości nacjonalistyczny rząd lankijski, zdominowany przez senegalską większość, wprowadził w życie katastrofalną ustawę o wyłączności syngaleskiego, która spowodowała zamieszki i masakrę Tamilów, a wzbudzony przez nich opór przerodził się w terror i rozlew krwi. Korzenie wojny tkwiły w języku i religii (Tamilowie są w większości hinduistami, niewielka tylko część z nich to chrześcijanie: Syngalezi to prawie wyłącznie buddyści), lecz to atak na język wzniecił ogień (Babel, s. 63).

Takie sprawy także nam nie są obce. Syzyfowe prace Stefana Żeromskiego, dla przykładu, nie wzięły się przecież znikąd. Problem rusyfikacji czy germanizacji w okresie zaborów to wszak wyraz jednoznacznych prób swego rodzaju językowych unifikacji, więc wymazywania znaczącego elementu narodowej i indywidualnych tożsamości. A i dziś słyszymy w przestrzeni publicznej zdania o tych, którzy „w obcych językach” chcieliby nam mówić, jak mamy żyć i formuły te – jak się zdaje – okazują się propagandowo nad wyraz chwytliwe …

Rozdział dotyczący w książce Dorrena języka tureckiego (90 milionów użytkowników) nosi z kolei tytuł Nieodwracalnie udoskonalony. W tym kontekście przeczytamy o rzadkim w świecie, ale bez wątpienia powalającym, sukcesie tureckich purystów językowych. Tego rodzaju sukces wyraźnie umożliwia zwykle władza totalitarna. Nieodparcie przychodzi w takim razie na myśl Orwell, ale i fraza o „zawodowych macherach od losu” z wiersza Mniej niż zero Andrzeja Mogielnickiego (zob. repertuar zespołu Lady Pank) oraz najświeższe przykłady „z naszej półki”, precyzyjnie zilustrowane i omówione w książce Katarzyny Kłosińskiej i Michała Rusinka Dobra zmiana, czyli jak się rządzi za pomocą słów (Znak, Kraków 2019).

Na marginesie warto odnotować przy tym, co w sprawach języka ma do powiedzenia literatura piękna na przykład poprzez dramaturgię Becketta, Ionesco, Geneta, a w Polsce poprzez twórczość Witkacego, Gombrowicza czy Mrożka… Podobnie z poezją. Ważnym głosem byłyby tu wybrane wiersze na przykład Białoszewskiego, Barańczaka, Lipskiej, Herberta, Szymborskiej…

I teraz zapytajmy ponownie, co wobec formułowanych wyżej poznawczych sugestii, dylematów i propozycji ma do zaoferowania projekt wyprawy „w dwadzieścia języków dookoła świata?

Na wejściu czytamy motto: „Język to tak intymna rzecz – władamy nim w takim samym stopniu, w jakim on włada nami. Jest powiązany z fundamentami naszego bycia, ze wspomnieniami, uczuciami, z misternymi strukturami zamieszkiwanych przez nas światów” (Alok Rai, Hindi Nationalism).

Następnie w kolejności „malejącej”, tj. poczynając od dwudziestego na liście, idą opowieści o językach: wietnamskim, koreańskim, tamilskim, tureckim, jawajskim, perskim, pendżabskim japońskim, suahili, niemieckim, francuskim, malajskim, rosyjskim, portugalskim, bengalskim, arabskim, hindi-urdu, hiszpańskim, mandaryńskim, japońskim (podejście drugie), angielskim. Każdy rozdział opatrzony jest wiele mówiącym tytułem. Poza wszystkim wrażenie robią liczby posługujących się tymi językami ludzi. Są to bowiem języki ojczyste „co najmniej połowy ludności świata” (Babel, s. 10).  Sposób prezentacji różnych językowych historii autor doprecyzuje zaś w następujący sposób:

Każda z opowieści skupia się na jednym języku, ale oprócz tego porusza jakieś wybrane zagadnienie, mówi o pewnej szczególnej jego cesze. Co to znaczy, na przykład, że rosyjski jest spokrewniony z angielskim? W jaki sposób pisma niealfabetyczne, jak choćby te używane w Indiach i Chinach, spełniają tę samą funkcję co angielskie dwadzieścia sześć liter? Skoro Belgia i Kanada mają kłopot z pokojowym rozstrzyganiem spraw związanych z językiem, to w jaki sposób udaje się to krajom wielojęzycznym – takim jak Indonezja? Jak to się stało, że maleńka, choć niegdyś posiadająca kolonie, Portugalia zrodziła jeden z największych języków świata – i dlaczego to samo nie przydarzyło się Niderlandom? Dlaczego Japonki mówią inaczej niż Japończycy? I jakim sposobem ta książka uczyniła jej autora wujkiem dwóch Wietnamek? (s. 12).

Poprzez opowieści o językach wymienionych oraz o niezliczonych innych, które funkcjonują w obrębie tych głównych, mamy okazję przyglądać się rozmaitym światom. Świadomość ich specyfiki i różnorodności pozwala zaś na pewne oderwanie od wizji jedynej. Dorren określa ją jako wręcz „zaściankową”, tworzoną przez językoznawców zachodnich, którzy „mają niechlubną skłonność do generalizowania na temat języka na podstawie skąpej próbki: angielskiego, francuskiego, niemieckiego, łaciny, greki i może szczypty arabskiego (przeważnie w postaci frazesów) oraz chińskiego” (s. 43).

Na końcu znajdziemy rozdział ukazujący język angielski jako dzisiejszą lingua franca (Babel, s. 385-400), a także uwagi na temat „czipu Babel”, czyli maszynowego tłumacza. Jest to okazja, by podjąć kwestię trudności i konsekwencji z tym związanych (Babel, s. 397-400).

Póki co jednak – mogłaby brzmieć konkluzja prezentowanej lektury – rozproszeni wprawdzie po całej ziemi, operując grubo ponad sześcioma tysiącami języków, przekształcamy tym razem cały świat w nową wieżę Babel i to albo na wzór tej zwizualizowanej przez Bruegla, albo takiej, którą odkrywa Babel – film z 2006 roku w reżyserii Alejandra Gonzáleza Iñárritu. Trudno zresztą interpretować te dwa ujęcia w kategoriach zasadniczej różnicy. W filmie akcja rozgrywa się na trzech kontynentach, w czterech krajach, bohaterowie stale trafiają na jakieś ściany, granice, blokady, bariery, bez świadomości, że zdarzenia, w których uczestniczą, są od siebie jakoś zależne. Wpisani w „labirynt Babel”, ciągle tkwią tak naprawdę, podobnie jak cały świeżo zglobalizowany świat, w przestrzeni nie-porozumienia. Możliwość ucieczki od paradoksów mitu wcale zaś nie wydaje się jednoznaczna. 

Jeśli natomiast idzie o edukację, tj. stały motyw tych zapisków, też kilka pytań trzeba by w związku z powyższym postawić. Dotyczyłyby wyobrażeń o poznawaniu języka / języków w szkole, w tym ojczystego, warunków samodzielnego konstruowania różnych obrazów świata, świadomości, że różne języki różnicują postrzeganie tych samych zjawisk, blokują albo ułatwiają do nich dostęp, że patrzymy zawsze przez „okno danej kultury”. Dotyczyłyby też procesu konstruowania pojęć, w tym rozumienia pojęcia i funkcji mitu w kulturze, bo jako żywo sprowadzanie wszystkiego do jednorazowej lektury i repetycji opowiadań z greckiej mitologii jako podstawy do sformułowania obowiązującej raz na zawsze definicji, ustalanej nieodmiennie i ostatecznie w piątej klasie podstawowej szkoły, a tak się dzieje nieledwie od zawsze i niezależnie od kolejnych reform, nie wystarczy.

O autorze

Zapiski na marginesach starych i nowych lektur

Fot. Wikimedia

Fot. Franciszek Vetulani

Zofia Agnieszka Kłakówna – mieszka w Krakowie, polonistka, literaturoznawczyni, od zawsze i stale zajmuje się problemami edukacji — w teorii i w praktyce, w różnych rolach, w różnych szkołach, w różnych miejscach, w Polsce i poza jej granicami, jest autorką paru książek na ten temat, współautorką koncepcji edukacyjnej i odpowiadających jej podręczników pod nazwą To lubię! Sztuka pisania, przez wiele lat redagowała czasopismo „Nowa Polszczyzna”. Zdaniem recenzentów jej prac – „skrajna indywidualistka, która przedziwnym sposobem prawie zawsze pracuje w zespole”. 

Wszystkie zapiski