6.05.2021. Darwinizm nasz codzienny...
„W przekonaniu wielu osób” – czytamy w książce profesora Jerzego Stelmacha – działania charakterystyczne dla manipulacji są w zasadzie „normalnym i powszechnym elementem codzienności, pewną zdolnością zapewniającą przetrwanie w coraz bardziej skomplikowanym świecie” (Sztuka manipulacji z rysunkami Jacka Gaja, Wolters Kluwer, Warszawa 2018, s. 12-13). Innymi słowy można chyba powiedzieć, że praktyki manipulacyjne są – ni mniej, ni więcej – tylko zwyczajnym przejawem darwinizmu stosowanego przez nas na co dzień. I że dotyczy on każdego, choć w różnych rolach: manipulującego lub manipulowanego, świadomego rzeczy lub odwrotnie, w kontaktach indywidualnych lub w odniesieniu do rozmaitych zbiorowości.
Jako przyczyny manipulatorskich zachowań wskazać zaś można ludzkie predyspozycje charakterologiczne, różne uwarunkowania sytuacyjne oraz rozmaite rodzaje zależności, w jakich człowiek funkcjonuje, więc relacje rodzinne, sąsiedzkie, koleżeńskie, edukacyjne, służbowe, handlowe, biznesowe, polityczne. Przemoc w dowolnych odmianach jest przy tym oczywista.
W przełożeniu na konkrety niektóre z tych przyczyn dałoby się pewnie identyfikować z akcjami i reakcjami sygnowanymi przez formuły typu: „tego ujawniać nie wolno”, „zabiję się, jeśli to wyjdzie na jaw”, „niektórzy mają zawsze rację”, „to jest racja jedynie słuszna”, „trzeba słuchać starszych”, „uwierz memu doświadczeniu”, „tak, bo tak”, „bo uważam, że nie…”, „taka jest prawda i innej prawdy nie ma”, „mój ból jest większy niż twój”.
U podstaw manipulatorskich poczynań odkryć można przewagę wieku, różnicę płci, strach, zawiść, interes, odpłatę za krzywdę, poczucie niższości lub wyższości, przekonanie o własnej wartości i sile, a zwłaszcza poczucie władzy, jak również potrzebę kontrolowania wszystkiego i wszystkich, uwikłanie w ideologię. Manipulacje podejmowane są ze względu na cel, który ma podobno uświęcać środki, ale też „bo można”, bo nie zwykliśmy przegrywać, bo wygrać trzeba za wszelką cenę, a także z niewiedzy, dla świętego spokoju, z braku asertywności, z upodobania do roli ofiary i cierpiętnictwa.
Spektrum przyczyn manipulacji w szerokim sensie jest w zasadzie niepoliczalne. Niektórzy są „urodzonymi manipulatorami” i posługują się manipulacją permanentnie, inni incydentalnie, ze względu na jakąś szczególną, konkretną sytuację perswazyjną, by kogoś do czegoś przekonać, nakłonić lub z braku kompetencji, na skutek przypadku lub błędu argumentacyjnego. Trzeba by w tym kontekście pytać, jak manipulacja działa w ramach dyplomacji lub w reklamie oraz jak się to ma do kłamstwa oraz pospolitego draństwa i podłości. Współczesnym politykom na przykład trudno odmówić w tym zakresie brawury i poczucia woli, jak również mocy decydowania o innych i za innych, ale i przeszłość obfituje w podobne przypadki. Dość zasadniczym problemem jest przy tym precyzyjne definiowanie pojęć, za pomocą których opisujemy sygnalizowane tu zjawiska.
Jerzy Stelmach pojęcie manipulacji odnosi w każdym razie do sytuacji, w których ktoś świadomie posługuje się niedozwolonymi sposobami perswazyjnymi w celu wywarcia wpływu na motywacje lub zachowania innych osób. Podkreśla, że rozstrzygające znaczenie ma „zawsze intencja (więc stan świadomości) osoby stosującej pewien sposób perswazyjny oraz kontekst, w którym zostaje ona użyta” (Sztuka manipulacji, s. 16).
Jak każdy autor podejmujący tę problematykę, definiując pojęcie manipulacji, profesor przywołuje Erystykę, czyli sztukę prowadzenia sporów Artura Schopenhauera (przeł. Bolesław i Łucja Konorscy, Przedmowa Tadeusz Kotarbiński, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1976; późniejsze wydanie Wydawnictwo Alma Press, Warszawa 2000; praca Schopenhauera (1788-1860) powstała prawdopodobnie w latach 1830-31, pierwszy raz drukiem ukazała się dopiero w 1864 w pośmiertnym wydaniu jego dzieł).
Pisze Stelmach: „Schopenhauer erystykę rozumiał jako rodzaj perswazji, która jest prowadzona przy użyciu niedozwolonych metod, co […] z grubsza odpowiada mojemu pojmowaniu manipulacji” (Sztuka manipulacji, s. 15, przypis). I podkreśla: „Mniejsze znaczenie miały dla mnie natomiast współczesne rozważania na temat manipulacji. Niezliczone, najczęściej odwołujące się zresztą do niezbyt jasnych kryteriów psychologicznych, klasyfikacje technik manipulacji w moim przekonaniu nie wznoszą nic istotnego do tego rozumienia fenomenu manipulacji, które jest dla mnie ważne. Co więcej, większość z wymienianych tam sposobów z manipulacją zdaje się w ogóle nie mieć nic wspólnego” (Sztuka manipulacji, jw.).
Nie wiadomo wprawdzie, których opracowań i których spośród opisywanych w nich sposobów to „machnięcie ręką” dotyczy, ale nie da się zaprzeczyć, że tego rodzaju prac powstało u nas istotnie dość dużo. Do tej i owej, choć ukazały się wcześniej niż książka Stelmacha, przyjdzie mimo wszystko za chwilę zajrzeć. Stale trzeba mieć przy tym w pamięci fakt, że rozróżnienia w stosowanej perswazji między chwytami „niedozwolonymi” versus „wykorzystującymi jakiś rodzaj przewagi zamiast znaczącego argumentu” bywają na ogół dość „cienkie”…
Tymczasem problem stanowi właśnie kwestia rozpoznawania rozmaitych działań perswazyjnych, a wśród nich manipulacji i indoktrynacji. Problem stanowi również odróżnianie takich sytuacji perswazyjnych, w których przekonywanie kogoś do jakichś rozwiązań i racji odbywa się przy zastosowaniu rzeczywiście dobrze wyważonych argumentów i takich, w których atakuje się i wykorzystuje tylko czyjeś emocje i słabości. Trzeba więc umieć w razie potrzeby formułować kontrargumenty, ale też bronić się przed atakami.
Równie istotne jest to, by dysponować językiem, którym da się nazywać zjawiska, o jakich tu mowa, a zatem, by widzieć różnicę między perswazją, supozycją, manipulacją, indoktrynacją, między faktami i ocenami, informacją i interpretacją, między emocjonalną i intelektualną wartością słów, między wielością i rozmaitością argumentów oraz ich jakością merytoryczną i niemerytoryczną. Tym bardziej, że znaczenia wskazywanych pojęć zazębiają się lub na siebie w znacznej części nakładają i że stosowane są często zamiennie, jako synonimy.
Stelmach zapowiada: „Chcę opisać 25, w moim przekonaniu najważniejszych, a równocześnie najczęściej stosowanych, sposobów manipulacji. Katalog ten zapewne nie jest kompletny. Jestem przekonany, że istnieją inne jeszcze sposoby manipulacji, których po prostu nie znam. Tutaj opisuję tylko te sposoby, z którymi miałem bezpośrednio do czynienia w praktyce perswazyjnej i które udało mi się ponazywać” (Sztuka manipulacji, s. 15). Powtórzmy wyliczenie tych sposobów za spisem treści:
(1) Przemieszczenie odpowiedzialności, (2) Przypisywanie winy, (3) Bierna agresja, (4) Szantaż emocjonalny, (5) Posługiwanie się nowomową, (6) Fabrykowanie konsekwencji, (7) Fałszywa afirmacja, (8) Wciskanie kitu, (9) Wzbudzanie u manipulowanego poczucia doznanej krzywdy, (10) Występowanie w roli ofiary, (11) Żądanie uznania manipulacji za dopuszczalny rodzaj strategii perswazyjnej, (12) Dezinformacja, (13) Narzucanie własnej narracji, (14) Ekspansja perswazyjna, (15) Nieoczekiwana zamiana miejsc, (16) Pomniejszanie znaczenia dyskutowanych problemów, (17) Wyolbrzymianie znaczenia dyskutowanych problemów, (18) Zastraszanie, (19) Argumentacja z „dobrej zmiany”, (20) Wprowadzanie nieuprawnionych podziałów i klasyfikacji, (21) Nadmierne uogólnianie, (22) Czynienie pozornych ustępstw, (23) Skubanie, (24) Ukrywanie rzeczywistego celu dyskursu perswazyjnego, (25) Zgłaszanie niewspółmiernych żądań (Sztuka manipulacji, s. 5-7)
Nazwy wyliczonych technik wyraźnie sugerują, jak widać, ich istotę i znaczenia. Specyfika każdego z wymienionych sposobów jest następnie charakteryzowana w poświęconym mu rozdziale, potem idą uwagi na temat racjonalnego zachowania w danej sytuacji. Jako przykład weźmy Zastraszanie. Ten sposób manipulacji stosuje się wtedy – pisze Stelmach – gdy inne zawiodły. Służy mu „zbieranie haków”, „informacji drażliwych”, „rodzinnych brudów”. Wiązać się z tym może:
„groźba” ujawnienia okoliczności dyskredytujących, kompromitujących lub co najmniej ośmieszających osobę manipulowaną. Celem „zastraszenia” jest doprowadzenie manipulowanego do stanu, w którym czuje się on całkowicie bezradny i zaszczuty, a co za tym idzie skłonny do przyjęcia niezgodnego z jego interesem rozwiązania. […] Najwięcej przykładów stosowania tego sposobu manipulacji pochodzi […] ze świata polityki oraz stosunków rodzinnych. […] Najistotniejszym elementem w procesie przeciwdziałania temu sposobowi jest uświadomienie sobie przez manipulowanego, że manipulujący też się boi, a boi się zawsze. „Grożąc”, również przecież ryzykuje, może bowiem ponieść odpowiedzialność tak polityczną, jak i moralną – myślę o infamii – a nawet karną. Bywa, że jego strach jest nawet większy niż osoby, która jest w ten sposób manipulowana. […] Nie należy się więc bać, a jeśli nie można strachu do końca okiełznać, to przynajmniej nie należy go okazywać, zwłaszcza oponentowi, który próby zastraszania podejmuje (Sztuka manipulacji, s. 87-89).
Jeśli ktoś lubi kryminały, absolutnie doskonałą ilustrację do cytowanego opisu znajdzie na przykład w świeżo wznowionej powieści Harlana Cobena pt. Niewinny (przeł. Zbigniew A. Królicki, Wydawnictwo Albatros, Warszawa 2021). W prawdziwym życiu zresztą odpowiednich przykładów też nie brakuje. Słyszymy o nich w zasadzie codziennie.
W każdym razie eksponowane w książce Stelmacha sposoby manipulacji omawiane są zawsze w podobnym trybie. Wszystko klarownie, precyzyjnie nazwane, bez gmatwania spraw. Przy okazji zauważmy jednak, że zjawiska takie – według wzmianki cytowanej na początku tych Zapisków – składające się na codzienność naszego „coraz bardziej skomplikowanego świata”, są w istocie pradawne. Z takich właśnie „akcji” – przykład stary jak świat – wzięła się przecież wojna trojańska, o której Homer w Iliadzie opowiada.
Część legendy poprzedzającej tę wojnę to historia gniewu bogini Eris, która jedyna spośród bogów nie została zaproszona na wesele Peleja, króla Myrmidonów we Ftyi (Tessalia), i bogini Tetydy. Eris, patronka erystyki – sztuki prowadzenia sporów, to bogini waśni, niezgody, rywalizacji, współzawodnictwa i zupełna mistrzyni manipulacji. Działała ewidentnie „od zawsze”, nie bez kozery przecież starożytni Grecy ją wymyślili. Niezaproszenie na wesele dotknęło ją w każdym razie do żywego. Ze złości rzuciła między zebranych jabłko z napisem „dla najpiękniejszej”, z punktu wywołując spór o laury między Herą, Ateną i Afrodytą. Rozstrzygnąć miał go z woli Zeusa Parys, wychowywany w górach, nieświadomy wtedy swego pochodzenia, królewicz trojański. Żadna z bogiń nie szczędziła mu zaś obietnic za życzliwe dla niej rozstrzygnięcie sporu. Hera obiecywała bogactwo, władzę i potęgę, Atena – mądrość, a Afrodyta – najpiękniejszą kobietę świata za żonę, więc Helenę, która była już wprawdzie żoną króla Sparty, Menelaosa, ale jaka miałaby to być przeszkoda wobec boskiej obietnicy. Parys zapragnął Heleny, więc uhonorował Afrodytę, a następnie udał się przez morze do Sparty i Helenę porwał. W następstwie rozpętano dziesięcioletnią wojnę, o której do dziś wciąż na nowo mówimy (zob. we wstępie do: Homer, Iliada, przekład i wstęp Ignacy Wieniewski, Wydawnictwo Literackie, Kraków-Wrocław 1984, s. XXIV).
Z tego legendarnego przykładu, ukazującego jak ambicje prowadzą do manipulacji i czym to może skutkować, skorzystali Agnieszka Budzyńska-Daca i Jacek Kwosek w pracy Erystyka, czyli o sztuce prowadzenia sporów. Komentarze do Schopenhauera (PWN, Warszawa 2009, ss. 214). Historia skłóconych bogiń pozwoliła w przywoływanej książce wyeksponować zarówno problem „uwikłania w spór o charakterze ambicjonalnym” właśnie, jak i kwestię rzeczowych oraz nierzeczowych argumentów, które w tego rodzaju sytuacjach mogą się pojawiać. Jest oczywiste, piszą autorzy, że „argumentacja zwaśnionych bogiń merytoryczna bynajmniej nie była. Miast dowodzić swych racji przed arbitrem na podstawie obiektywnego kryterium piękna, każda użyła prostego, acz nieuczciwego, erystycznego właśnie, chwytu przekupstwa”. A oto analiza i interpretacja przedstawianej Parysowi argumentacji.
Były to trzy argumenty o identycznej konstrukcji:
„Bądź przekonany, że jestem najpiękniejsza, ponieważ mogę ofiarować ci (1) władzę, (2) sławę wojenną, (3) najpiękniejszą kobietę za żonę”.
Żadna z tych przesłanek nie wykazywała związku na zasadach przyjętego kryterium prawdy. Wszystkie natomiast odnosiły się do korzyści osobistych, ambicji czy emocji adresata. W ten sposób można by określić istotę argumentu nierzeczowego, zwanego też pozamerytorycznym, emocjonalnym czy peryferyjnym. Nie jest on intersubiektywnie sprawdzalny i bywa spersonalizowany.
Gdybyśmy chcieli odwrócić Homerowy fatalizm, moglibyśmy zamienić użytą tam taktykę perswazyjną na taki oto argument rzeczowy:
„Bądź przekonany, że jestem najpiękniejsza, ponieważ proporcje mojego ciała są najdoskonalsze”.
Przesłanka takiej argumentacji byłaby intersubiektywnie sprawdzalna, odnosiłaby się do kryterium pozaosobowego, nie emocjonalnego. Proporcje ciała są jakością mierzalną, intersubiektywnie sprawdzalną i mogą podlegać ocenie wedle aktualnych kryteriów estetycznych. Rzeczowe byłyby też argumenty oparte na przesłankach:
„bo mam gładkie ciało i lśniące włosy”,
„bo mam delikatne rysy twarzy”.
W obydwu przypadkach przesłanki uzasadniałyby konkluzję:
„dlatego jestem najpiękniejsza”.
Rolą arbitra byłoby rozstrzygnąć, która z przesłanek uzasadnia twierdzenie najlepiej. Zakładając teoretycznie, że to argumenty słowne miałyby go o tym przekonać, a nie osobiste preferencje emocjonalne czy estetyczne (Komentarze do Schopenhauera, s. 12-13).
Wnioski? Może trzeba by sprawdzić, jak dziś się takie sprawy mają, więc jakie kryteria i jakie argumenty obowiązują podczas współczesnych konkursów piękności, bo tych ci u nas raczej dostatek… Ważniejsze jednak jest chyba odnotowanie porażającej niewspółmierności impulsu, który daje początek opowiadanej historii (ambicje bogiń i ich manipulacje) oraz jego skutków (dziesięcioletnia wojna i wszystko, co z nią związane). Homerowy fatalizm miał swoje uzasadnienie. Tak to działa, tak może działać. Dobrze jest o tym pamiętać…
Tymczasem autorzy książki, która na powyższe myśli naprowadza, podobnie jak cytowany wcześniej profesor Stelmach, podkreślają, że wszelki namysł dotyczący praktyk komunikacyjnych, użytecznych ze względu na różne dziedziny komunikacji społecznej, prowadzi do Schopenhauera. Okazuje się jednak, że zainteresowani takimi problemami dzisiejsi kursanci i studenci zarzucają klasykowi tematu „mało przejrzysty wykład i brak przykładów ilustrujących zastosowanie wielu chwytów”. Budzyńska-Daca i Kwosek w odpowiedzi na to narzekanie proponują więc książkę z komentarzami rozjaśniającymi sens opisywanych przez Schopenhauera strategicznych rozwiązań. Komentarze te polegają:
Po pierwsze, na rekonstrukcji schematów i taktyk argumentacyjnych, rozbiórce chwytów i pokazaniu, na czym polega siła ich „rażenia”, po drugie na adaptacji do warunków, w których funkcjonują we współczesnej komunikacji, w polityce, mediach, na wskazaniu ich zastosowania w literaturze czy języku naukowym i filozoficznym, a także w języku potocznym. Ponadto – piszą autorzy – celem naszego przedsięwzięcia jest zwrócenie uwagi na związki erystyki, jako dziedziny wiedzy teoretycznej, z retoryką i logiką, a także na to, co odróżnia ją od obydwu dziedzin. Przede wszystkim zaś pokazanie funkcjonowania erystyki w praktyce komunikacyjnej (Komentarze do Schopenhauera, s. 10).
Książka obejmuje trzy części: I. Wprowadzenie (tu konieczne objaśnienia terminologiczne), II. Sposoby erystyczne według Schopenhauera, III. O czym Schopenhauer nie napisał. Ostatnia część to opracowanie całego szeregu przykładów argumentacji związanej (1) ze strukturą logiczną, (2) z ludzkimi uczuciami, potrzebami i preferencjami, (3) ze źródłami przekonań i (4) o charakterze wprowadzającym [do dyskusji]. Profesor Stelmach oprotestowałby tu wprawdzie użycie wyrazu „sposób” jako tłumaczenia stosowanego przez Schopenhauera wyrazu „Kunstgriff”. Znaczenie tego pojęcia lepiej oddają według profesora słowa „podstęp” lub „chwyt” (Sztuka manipulacji, s. 15). Ktoś może uznać to za niuanse tylko, ale już takie różnice dowodzą, że stale „chodzimy na pasku” języka i czasem on „myśli za nas”, zaś jednoznaczność synonimów zawsze stoi w jakiejś mierze pod znakiem zapytania…
Budzyńska-Daca i Kwosek analizują w swej książce przykłady, które z reguły stanowią rozpoznawalne dla wielu potencjalnych czytelników cytaty z naszej „erystycznej współczesności”. Weźmy taktykę określaną jako uogólnienie. Schopenhauer umieścił ją zaraz na początku opracowanej przez siebie listy. Objaśniając, jak ona w erystyce funkcjonuje, autorzy przywoływanej książki cytują między innymi pyszny fragment przedwyborczej debaty Donalda Tuska z Aleksandrem Kwaśniewskim, a także wypowiedzi dotyczące wprowadzania na maturę religii, rozmowy nauczycielki z matką ucznia na temat samodzielności jego pracy pisemnej itp. Mamy zatem do czynienia z konkretami, a towarzyszące im analizy i objaśnienia łatwo wpisać we własne doświadczenia…
Tym zaś, którzy dla wstępnej orientacji w poruszanych tu problemach poszukiwaliby krótszych wyjaśnień, warte polecenia wydają się dwie książeczki Miry Montana Czarnawskiej: (1) z 1995 roku Współczesny sofista, czyli nowe chwyty erystyczne i (2) z roku 1997 Jak się bronić przed indoktrynacją (Wydawnictwo Sokrates, Warszawa).
W pierwszej z nich znajdziemy takie choćby przemawiające do wyobraźni, dobrze słyszalne w przestrzeni publicznej, reprezentujące atak osobisty przykłady: „To niestety tak wygląda, gdy kobieta usiłuje udawać mężczyznę (bierze się do polityki, próbuje coś wymyślić itp.); „Myślenie (działanie, interesy itp.) to widać męska sprawa. Czy naprawdę uważasz, że to, co robisz, ma jakiś sens?”; „Dopóki masz kolczyk w uchu, wszystkie twoje argumenty są na poziomie małpy”; „Wszystko już powiedziałeś? To się dalej nie wysilaj, nie wymyślisz już nic mądrzejszego”; „Doprawdy lepiej by było, żebyś słuchał tych, którzy mają większe doświadczenie” (s. 13-16). Znajdziemy tam też krótkie podpowiedzi, jak się bronić przed tego rodzaju atakami.
Konkluzje? Po tym, co dotąd zostało powiedziane, jest chyba oczywiste, że nauką rozpoznawania rozmaitych odmian perswazji, manipulacji czy indoktrynacji z pewnością powinna się zajmować szkoła i że powinien to być ważny element wychowania językowego, choć takiego wyrażenia w odgórnie serwowanych programach kształcenia raczej się nie używa. Dziś, wobec siły i sposobu oddziaływania mediów cyfrowych wydaje się ono jednak szczególnie istotne.
Wychowanie językowe wymaga zajmowania się najrozmaitszymi tekstami, zarówno z zakresu kultury popularnej, jak tzw. wysokiej, tekstami o funkcjach użytkowych i artystycznych. Nie chodzi zaś przy tym o podawanie informacji uogólnionych, gotowych, wypracowanych przez znawców, lecz o samodzielne odkrywanie znaczeń rozmaitych językowych ekspresji, rozmaitych tekstów. W tym znaczeń gazetowych czy internetowych tytułów. Znaczeń miejsca, w którym jakiś tekst jest publikowany, czy znaczeń stosowanych w nim wyróżnień. Znaczeń internetowych komentarzy i potrzeby ich tworzenia. Konieczna jest analiza reklam. Istotne są ćwiczenia w odkrywaniu supozycji ukrytych między wierszami, a przede wszystkim odróżnianie faktów od interpretacji. Ważne jest formułowanie zasad obowiązujących w rozmowie, stanowisk wobec jakiejś sprawy, przygotowywanie argumentacji.
Można to robić na każdym etapie nauki, jeśli pilnuje się, by omawiane teksty i tematy były intelektualnie dostępne dla dzieci w danym wieku i by były dla nich z jakichś powodów interesujące. W żadnym razie nie chodzi o teksty preparowane. Sens mają rozmowy o tekstach autentycznych. Rozpoznawanie manipulacji, tak samo jak rozpoznawanie kiczu i grafomanii, o których już tu kiedyś była mowa, wymaga odkrywania, czym one się charakteryzują, jaką formę im nadano. Ocena musi z czegoś wynikać. Forma też, a czasem przede wszystkim forma niesie znaczenia. Odkrywać to trzeba w polekturowej rozmowie… Wszelka lektura szkolna tym zaś różni się od prywatnej, że trzeba zdawać sprawę z jej odbioru. W rozmowie właśnie.
Nieszczęście bierze się stąd, że przywykliśmy do edukacyjnej tradycji, w której liczy się nakaz, zakaz albo wymazywanie (nie ma tekstu, nie ma sprawy; dla takich tekstów w szkole miejsca nie ma, tu tylko „górna półka”). Przywykliśmy też myśleć o edukacji jako o dostarczaniu gotowej wiedzy, nie zaś o jej poszukiwaniu.
Wychowanie językowe ma na celu kształtowanie wobec języka postawy, która każe pytać, czy istotnie wiem, co mówię i czy biorę za to odpowiedzialność oraz czy naprawdę wiem, co inni do mnie mówią lub piszą oraz na jakiej podstawie i w jakim kontekście formułuję swoje zdanie na ten temat. Czy naprawdę wiem, co to na przykład znaczy, gdy reklamowy tekst zapewnia, ile zaoszczędzę, kupując coś, co ma mnie uszczęśliwić, a czego najprawdopodobniej wcale nie potrzebuję…
Zajmowanie się takimi problemami w szkole nie wyklucza na pewnym etapie edukacyjnym namysłu nad tym, jak doszło do wojny trojańskiej, gdyby przywołać omawiany wyżej spór, jego przedmiot i konsekwencje. Nie wyklucza potem lektury fragmentów Iliady. Tak, jak w całym procesie edukacji szkolnej nie wyklucza czytania rozmaitych znaczących tekstów literackich. Uwrażliwienie na konieczność obserwacji języka w tekstach codziennego użytku sprzyja także rozumieniu literatury.
Chodzi bowiem o język w działaniu i o budowanie wiedzy o nim na podstawie obserwacji i analizy tego działania. Samo wypisywanie czasowników, nawet ze świadomością, że to akurat czasowniki właśnie, a nie inne części mowy, nie wystarczy. Wychodzenie od teorii jest raczej zgubne. Ważne jest natomiast projektowanie sytuacji, w której pytanie o to, jak się rzeczy mają, o teorię, wynika z aktualnej potrzeby rozwikłania interesującego problemu, z zauważonego braku informacji. Tymczasem w szkole wszystko robi się z reguły na odwrót…
6 thoughts on “6.05.21. Darwinizm nasz codzienny…”
Wyśmienite jest to opracowanie. Dzięki.
PS. Uwaga: literówka w tytule.
Kiedyś mi się marzyło stworzenie edukacyjnego portalu dotyczącego kompetencji komunikacyjnych w epoce informacji, który w znacznej mierze koncentrowałby się na poruszanych tutaj tematach. Jednak zarzuciłem ten pomysł z braku czasu, kontaktów i kompetencji. Taki projekt musiałby zaangażować niewielkie, ale kompetentne grupy informatyków, dydaktyków (w roli centralnej) ekspertów(jak tutaj wymienianych autorów), ale również grafików, scenarzystów, aktorów. A więc nie byłby łatwy. Myślałem sobie o organizacji materiału od wieku 7 lat do 18 lat w trzyletnich pakietach wiekowych oraz wyższych w pakietach tematycznych w formie kursów, wykładów, ćwiczeń, rejestrów przykładów i dobrych praktyk, a nawet w formie egzaminów i wydawania certyfikatów. To ostatnie mogłoby być nawet w rozsądnych granicach płatne.
Na zachodzie widzę już dzisiaj podobne anty-manipulacyjne kursy (raczej kursiki), które są zazwyczaj płatne.
Oczywiście ideałem byłoby, gdyby takie szerokie i głębokie wykształcenie zapewniała szkoła i ogólnopolski edukacyjny program. Ale takiego ideału ja się już chyba w życiu nie doczekam.
Zgadzam się, że to świetny tekst. Świetne są również książki, o których pisze autorka. Mnie, jako nauczyciela, najbardziej interesuje to, co dotyczy szkoły. Komentarze na temat edukacji czynione na marginesie recenzowanych książek jak zawsze niezwykle aktualne i trafne.
Pragnę również zauważyć, że taki projekt edukacyjny (o którym pisze „bisnetus”) w Polsce już był, a właściwie „w podziemiu edukacyjnym” nadal jest. I to wersji książkowej. I na dodatek w swoim czasie zatwierdzony przez odpowiedniego ministra. Chodzi mi oczywiście o cykl podręczników z serii „Nowe To lubię!, „To lubię! oraz „Sztuka pisania” i „Nowa sztuka pisania” pod redakcją autorki tekstów w tym dziale – Agnieszki Kłakówny. Wszystkie te podręczniki, zeszyty ćwiczeń zostały przygotowane dla klas 4-6, I-III gimnazjum i I-III liceum (warto też dodać, że I wydanie „Sztuki pisania” to rok 1993). I świetnie funkcjonowały w polskiej przestrzeni edukacyjnej do „czasu dobrej zmiany”.
Wychowanie językowe, o którym była mowa w recenzji, stanowiło sedno lekcyjnych rozważań i refleksji. Nie liczyła się liczba tekstów odgórnie narzucanych, lecz dobór autentycznych, aktualnych materiałów, które poruszały rozmaite problemy. I nie chodziło o podkreślanie czasowników, wypisywanie epitetów i odmianę przez przypadki czy rozrysowywanie schematu komunikacji według Jacobsona. Choć oczywiście to wszystko było czynione i obserwowane. Uczniowie, którzy przechodzili ten kurs, nieraz już zdawali egzaminy. I dobrze w nich wypadali! Ale najważniejsze, że oprócz świetnych wyników na egzaminach, uczyli się m. in. jak nie ulegać manipulacji, jak nie manipulować innymi… Nawet, jeśli nie zawsze zastosowali to w praktyce (obrona przed manipulatorem jest niezwykle trudna), to przynajmniej rozumieli takie mechanizmy. A w każdym razie mieli taką szansą!
Pozdrawiam Wszystkich „Tolubicieli”. Chciałoby się zaśpiewać, że „:Jeszcze kiedyś będzie normalnie!”.
Wiedziałem, że się w końcu zaczną odzywać współautorzy Agnieszki! Wciąż się biję z myślami i możliwościami — dział poważnej rozmowy o edukacji… Nie o kolejnej, lepszej „podstawie programowej”, albo o „kanonie lektur”, tylko o tym, co jest ważne i ciekawe. O tym, że dzieci chłoną wszystko, że na tym polega dzieciństwo, że uczą się nie wiedząc o tym — jak to jest z „mówieniem prozą”. Ó tym, że książki poza tym, że są „powieścią wiktoriańską”, to jeszcze są o czymś. I to „coś” musiało być na tyle ważne, że „ktoś” poświęcił kawał pracy, żeby o tym opowiedzieć. Co to było?
Manipulacje w „humanistyce” wydają się dość zrozumiałym tematem, choć przecież zdecydowanie nie każdy rozumie. Ja patrzę z perspektywy „przedmiotów ścisłych” i widzę zgrozę jeszcze większą. I również manipulację. Absurdalne pokłady bezmyślności. Już nawet całkiem świadomie planowanej, kiedy „podstawa programowa” z matematyki zawierała we wstępie cały rozdział przeciw „myśleniu”. Za czasów minister Hall to napisano, nie żadnego pisowskiego funkcjonariusza. Te wszystkie fobie, która szkoła powoduje u 3/4 z nas i które z kolei powodują kulturowe wykluczenia — niezdolność przeczytania tekstu, w którym widnieje wykres, równanie, liczba. Przede wszystkim kompletnie fałszywy obraz nauki i świata.
Może w tym całym obecnym nieszczęściu przynajmniej na to jest szansa, byśmy pomyśleli, że nie tylko na tym polega nieszczęście, że Czarnek jest nierozgarnięty i że lubi indoktrynację. Ale że pomysł jednolitego umeblowania dziecięcych głów lekturami „oczywiście niezbędnymi” i równie „oczywiście” niezbędnymi „umiejętnościami” np. liczenia tego i owego jest absurdem? Podobnie jak absurdem jest pomysł, by o tym, czy seksualnie edukować wszystkie dzieci, czy może ich nie edukować, decydował za wszystkie nasze dzieci ten lub tamten minister — jednoosobowo i poza jakąkolwiek kontrolą, ostatecznie i bez żadnej możliwości obrony w rękach dzieci, rodziców, nauczycieli?
Bardzo dziękuję za te dodatkowe i wielce interesujące informacje. Szkoda jednak, że nie ma publicznych, internetowych programów nauczania, które obejmowałby również najnowsze technologie komunikacyjne i byłyby niejako niezależne od kaprysów aktualnych „rządów i nierządów”. Dzisiaj te kwestie należy widzieć na poziomie umysłowej i emocjonalnej samoobrony dla dzieci i dla dorosłych.
W nagrodę za ten tekst wkleję tu link do profesora Matczaka, który po paru głupich występach w mediach wygłosił arcy-mądry wykład na kanale Youtube:
https://www.youtube.com/watch?v=Mq6MozjCxPo