8 kwietnia 2021. Życie pod prąd

Polski Sejm zwyczajowo, co roku, ustanawia honorowych patronów naszego społeczno-kulturowego życia. Ma to być wyraz pamięci o znaczących wydarzeniach, bohaterach minionego czasu czy twórcach, z postawami których warto się identyfikować. Ma to być także sygnał dbałości o zbiorową wyobraźnię, która scala wspólnotę i służy kreowaniu ludzkiej tożsamości. W tym przypadku przede wszystkim narodowej. Nawiasem jednak mówiąc, dobrze jest wobec tych niewątpliwie szlachetnych celów mieć zawsze, choćby z tyłu głowy tylko, przestrogę Orwella: „Kto rządzi przeszłością, w tego rękach jest przyszłość; kto rządzi teraźniejszością, w tego rękach jest przeszłość” (zob. Rok 1984, przeł. Tomasz Mirkowicz, MUZA, Warszawa 2017, s. 35). Nie jest przecież obojętne, kiedy, co, kto, w jaki sposób, dlaczego do zbiorowej pamięci wprowadza, co i dlaczego spektakularnie eksponuje, umożliwiając lub ożywiając kultywację jakiegoś „życia po życiu”, ani jak dalece się z tym identyfikuje. Nie jest też obojętne, co, kogo i z jakich powodów się z tej zbiorowej pamięci historycznej i kulturowej wymazuje, skazując w najlepszym wypadku na egzystencję „podziemną”, ani kto te działania inspiruje …

Zgodnie z omawianą tradycją sejmowych postanowień, miniony, 2020 rok, był u nas rokiem Bitwy Warszawskiej (1920). Patronowali mu zaś hetman Stanisław Żółkiewski, Roman Ingarden i Leopold Tyrmand.

Patronat tego rodzaju oznacza zwykle powszechniejszą intensyfikację zainteresowania danym wydarzeniem czy osiągnięciami danego bohatera lub twórcy. Publikuje się w związku z tym prace naukowe, organizuje konferencje, wystawy, spotkania, konkursy, nagrywa filmy, wznawia i wydaje książki… Potomni potwierdzają w ten sposób sens czyjegoś życia i szacunek dla jego dokonań, postaw. Ocalając ów dorobek od zapomnienia, „spłacają”, bywa, „rachunki dziejowych krzywd”, ale też legitymizują, bywa, własne działania, nawiązując do czyichś postaw, wpisując czyjeś poglądy na swe sztandary…

Tytułowa formuła dzisiejszych Zapisków „życie pod prąd” charakteryzuje szczególnie biografię Leopolda Tyrmanda. 16 maja 2020 minęła setna rocznica jego urodzin (Warszawa), a 19 marca tego samego roku trzydziesta piąta rocznica śmierci (Stany Zjednoczone). Sejmowa decyzja o ustanowieniu pisarza patronem roku 2020 zawiera streszczenie poselskiej argumentacji na rzecz starań o takie uhonorowanie. Podkreśla się w nim, „że autor głośnej powieści Zły i bezkompromisowego Dziennika 1954 był jednym z najbardziej nieszablonowych twórców polskiej literatury drugiej połowy XX wieku. W najtrudniejszych czasach wykazywał się odwagą i niezależnością intelektualną. W połowie lat 60. zdecydował się na emigrację. Również tam – za oceanem – pozostał aktywny. Celnie i błyskotliwie analizował system, który zniewalał Europę Środkową i Wschodnią. W pamflecie Cywilizacja komunizmu uznał go za największą plagę, jaka spotkała ludzkość” (zob. w Sieci: Patroni roku 2020 ustanowieni przez Sejm). Na biografie Tyrmanda zatem zwrócimy dziś uwagę (liczba mnoga zamierzona).

Dla podstawowej orientacji, w największym skrócie, wolno chyba przedstawić jego historię tak… Było to życie, w którym nie brakowało rozlicznych sytuacji nieskończenie trudnych. Wymagały one dobrej orientacji w otaczającym świecie, rozpoznawania znaczeń dokonujących się wydarzeń, szybkich reakcji i wyrazistego wartościowania tego, co się dzieje. Tuż przed wojną Tyrmand studiował przez rok architekturę w Paryżu. Na wakacje wrócił do domu. Przetrwanie wojny i sposoby ratowania się, gdy hitlerowcy przystąpili do realizacji „ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej”, oznaczają w jego przypadku peregrynację po różnych miejscach i krainach, niesamowite pomysły, decyzje, ucieczki, przebrania, zmiany tożsamości. Potwierdzają wielką dzielność, odwagę i szaloną wolę przeżycia. Powojenny z kolei powrót do Warszawy to czas egzystencji „barwnego ptaka”, „buntownika w kolorowych skarpetkach”, głodującego często dziennikarza i pisarza, któremu nieobcy był narcyzm. Miłośnika i propagatora jazzu, człowieka, który w zderzeniu z komunistyczną, siermiężną rzeczywistością „żył pod prąd”, raz był na wozie, raz pod wozem, nie ulegał jednak trendom ówczesnej „dobrej zmiany”.

W grudniu 1955 roku Tyrmand zapewnił dźwigającej się z gruzów Warszawie sensację. „W księgarniach pojawia się książka o superbohaterze, co łoi skórę zbirom i chuliganom. Nie wiadomo, kim jest. Wiadomo tylko, że ma białe oczy…” (Marcel Woźniak, Tyrmand. Pisarz o białych oczach, Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2020, s. 218). Ta książka to Zły. Powieść stworzona na zamówienie wydawnictwa Czytelnik, gdy Tyrmand właśnie stracił pracę w „Tygodniku Powszechnym”. Publiczność oszalała na jej punkcie. Żeby ją kupić, trzeba było stać w kolejkach jak po kompletnie deficytowe dobra spożywcze. „Siedemset stron opisów miasta. Setki ulic i setki bohaterów. Wszystko [powstało] na małej maszynie do pisania w małym pokoju małego wycinka świata” (jw. s. 215). W pewnej sytuacji Tyrmand powie: „Chciałem… Chciałem ocalić Warszawę. Ocalić jej obraz z pierwszych lat powojennych, nim zginie nam pod ciosami odbudowy” (jw., s. 225). Białe oczy zaś znak Zorro, znak superbohatera ze Złego to także oczywisty element charakteryzujący postawę samego Tyrmanda wobec otaczającej rzeczywistości. Ocen powieści nie brakowało. Maria Dąbrowska na przykład wystawiła Złemu notę, zapisując w prowadzonym przez siebie dzienniku pod datą 3 lutego 1956 roku, co następuje:

Niestety, po na pół przespanym dniu do trzeciej w nocy czytałam „Złego” Tyrmanda. Wszyscy się z tego wyśmiewają, a ja uważam to za ważną książkę dziesięciolecia. Może równie ważna, jak w swoim czasie „Dzieje grzechu” Żeromskiego; niższa klasa artyzmu, ale tak samo szmirowato-melodramatyczna; lecz rzeczywistość jest szmirowata i to powinno było znaleźć swój ekwiwalent w literaturze. Pisane mimo pewnych dłużyzn, z takim talentem, że w miarę czytania robiło mi się słabo i dostawałam bicia serca. Czułam, że sobie szkodzę, a jednak czytałam (Dzienniki powojenne 1955-1959, t. 3, Wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Czytelnik, Warszawa 1996; cytat według zapisu internetowego).

Witold Gombrowicz z kolei w Dzienniku z 1958 roku pisał:

Tyrmand! Talent! To jak warszawska bosa dziwka w oczach wyrostka, jak tłusta warszawska kuchta w oczach uczniaka, jak k… pijana w oczach ulicznika! Brud i taniocha – a pożądane i zachwycające! Jakiż sex-appel! ma ta saga, na 300 procent warszawski, ten sam co niegdyś czaił się w bramach kamienic Hożej czy Żelaznej – ale wówczas tylko się czaił – teraz wybuchnął!
Powieść kryminalna, romans brukowy? Ależ tak, i gorzej nawet: romans z bruku zrujnowanego, z ruin i rozdołów. A jednak to lśni, tryska, brzmi, śpiewa… Romantyczny księżyc unosi się nad ruiną miasta i dochodzące z nor, jam, zaułków, mordobicia stają się – znowu! – poetyczne. Tyrmand jest najdoskonalszą kontynuacją naszej romantycznej poezji, on przeciął jej pióropusz, on pisze jej ciąg dalszy, ale już na miarę nowej historii: proletariackiej. To jest zniżone do poziomu łobuza, alfonsa, grandziarza itd., ale duch ten sam. A także – ciało. To polskie grzeszne cielsko, z wszystkimi swymi zachciewajkami!
Opowieść, rzecz jasna, skłamana od a do zet – dla przyjemności czytelnika i autora. Ale jakież prawdziwe i polskie to kłamstwo w gatunku wyobraźni, widzenia, w sentymencie i temperamencie. Czy wiecie, co to jest ta książka? To po prostu wódka! Ta sama wóda, która i przed wojną pozwalała w Polsce jakoś znieść życie… tyle tylko, że przed wojną popijało się z kieliszka, a dziś ciągnie się z litrowej flaszy. Ale z niej jest ta sama zamroczona „fantazja”, bez której nadmiar plajty i bryndza zanadto zupełna byłyby nie do przełknięcia.
Przerzucając strony Tyrmanda, jakbym szedł przedwojennymi ulicami, Kruczą czy też Hożą, lub może Żelazną, szlakiem naszej historii mordobitnej. I już wtedy wiedziałem, że Tyrmand jest nieunikniony! Że musi wzejść jak księżyc, romantycznie i wybuchnąć! Właśnie to! Właśnie taka chuligańska, z ruin, z zaułków, księżycowatość mordobita i trunkowa! Przypomina mi się ustęp z listu X, niedawno otrzymanego (ze Stanów): „Boże, ta Polska to ponury sen wariata! Ta mroczność, duszność, niepełność i nuda…” A dalej: „Mnie tak śmieszy ta nowa Polsza, bo, Bogiem a prawdą, najbardziej przylgnęła do nas epoka saska i ona największe ślady zostawiła w nas. Naród jest ciemny, endecki, zadzierżysty, chamski, leniwy, czupurny i niedowarzony, ‘zytkowaty’ i ‘milusiński’, a na tym wszystkim zaszczepiono […] komunizm. Dopiero im się musi teraz ze łbów kurzyć!” (Witold Gombrowicz, Dziennik 1957-1961, Dzieła, Tom VIII, red. nauk. Jan Błoński, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1986, s. 106-107).

Jaka taka passa towarzyszyła Tyrmandowi w Polsce jednak tylko do 1958 roku, potem było już stale gorzej. Skończyło się dla podejmowanej i uprawianej przez niego pracy dziennikarskiej oraz pisarskiej państwową anatemą – podsłuchy, inwigilacja, brak zgody na wydanie paszportu, brak pracy. Dziennik 1954 bez szans na publikację (historia jego wydania to osobna sprawa najpierw tylko fragmenty, po latach wersja ocenzurowana, a tak naprawdę dopiero od niedawna mamy dostęp do całości). O wydawaniu innych książek też nie było mowy, nawet Zły nie miał wznowień i stał się w pewnym momencie białym krukiem.

Dodajmy małżeństwo, rozwód, ponowny związek. Wreszcie w 1965 dostał paszport, więc wyjazd i zapowiedź złożona w przyjacielskiej rozmowie z Konwickim, któremu powierza starania o wydanie Życia towarzyskiego i uczuciowego. Zapowiedź, że wróci, jeśli mu to wydadzą. Nie wydali. Przez Wiedeń, Jugosławię, Włochy, Paryż, Hiszpanię jedzie zatem do Izraela, żeby z matką się spotkać, która przeżywszy wojnę, tam osiadła. Potem do Ameryki. Popada w konflikt z paryską „Kulturą”. Po jakimś czasie podejmuje decyzję, że nie wraca. Będzie następnie uprawiał twórczość w języku angielskim i między innymi skrytykuje amerykańską lewicę za jej uwiedzenie myślą o dobrodziejstwach komunizmu. Analizując tamtejsze media – referuje Marcel Woźniak Tyrmand stwierdzi, że:

masowe środki przekazu to w tym demokratycznym i liberalnym społeczeństwie instytucja o charakterze totalitarnym bądź przynajmniej mająca takie dążenia.  Jego zdaniem Ojcowie Założyciele wyobrażali sobie, że wolność prasy prowadząca do pluralizmu wypowiedzi pozwoli pokonać ograniczenia jednej perspektywy i jednego światopoglądu, a w konsekwencji nauczy ludzi przekraczać indywidualne punkty widzenia. Ale ta wizja upadła, bo prasa i telewizja robią dokładnie na odwrót. Zamiast pisać prawdę, tworzą jakąś własną rzeczywistość (teza Anno Domini 1976!). Dla Amerykanów jest to teza szokująca. Prasa i media jako całość właśnie w USA uznawane są za fundament amerykańskiej cywilizacji. To właśnie prasa, ich zdaniem, pozwala przyglądać się szkodliwym działaniom i bronić obywateli. Atak Tyrmanda uderza więc Amerykę w najbardziej czuły punkt. Jego zdaniem amerykańskie media są pozbawione kontroli i tak naprawdę nikt nie ma na nie wpływu. Zna to z polskich realiów, gdzie mediami steruje partia.
Dalej pisze, że media nie poszerzają perspektywy, tylko zacieśniają ją. Zamiast zachęcać do indywidualnego punktu widzenia dzięki olbrzymiemu zasięgowi oddziaływania – jak telewizja satelitarna – narzucają swój własny.
Tylko pozornie Ameryka daje szerokie spektrum opinii. W praktyce, pisze dalej, pomiędzy głównymi sieciami telewizyjnymi czy czołowymi dziennikami i tygodnikami nie ma znaczącej różnicy. Nie dochodzi między nimi do żadnych konfliktów światopoglądowych. Wszystko zasklepia się w ogólnie pojętej wspólnocie interesów. Telewizja, mająca przecież monopol na kreowanie opinii, jest w stanie kreować i unicestwiać polityków, lansować i potępiać artystów oraz dzieła sztuki, a także manipulować świadomością odbiorców przez selekcjonowanie informacji zgodnie z zasadą „to, o czym się nie mówi, nie istnieje”.
„Media amerykańskie – pisze – „osiągnęły ten stopień monopolizacji i skuteczności oddziaływania, o jakim zawsze marzyły władze komunistyczne (Tyrmand. Pisarz o białych oczach, s. 375).

Ciekawe, co by napisał o sytuacji naszych dzisiejszych mediów… Tak czy inaczej, analizy Tyrmanda zwracają w Ameryce uwagę. Prowadzi to między innymi do kontaktów z Białym Domem. Zorro z Warszawy staje się kimś znaczącym także w Nowym Jorku. Czas płynie, z nim nowe małżeństwo, narodziny bliźniaków i niestety zawał. Miał sześćdziesiąt pięć lat, gdy odszedł…

Tyrmand… człowiek nieustępliwy, niekoniunkturalny, który nade wszystko cenił wolność i niezależność myślenia, który twierdził, że „Tylko kultura może zmienić politykę” … (Tyrmand. Pisarz o białych oczach, s. 377), który miał przy tym głęboką świadomość tego, przed czym przestrzega przywoływany na początku tych Zapisków cytat z Orwella (por. Tyrmand. Pisarz o białych oczach…, s. 169). Potęga smaku, wiersz zaprzyjaźnionego z nim Zbigniewa Herberta, dedykowany „Pani Profesor Izydorze Dąbskiej”, powstał podobno z myślą o Tyrmandzie właśnie (zob. w: Zbigniew Herbert, 89 wierszy, Wydawnictwo a5, Kraków 2003, s.  149-150).

Anatema, jaką był obłożony w rozkwicie gomułkowskiego komunizmu, została z Tyrmanda zdjęta już jakiś czas temu, ale prawdziwy renesans zainteresowania jego życiem i twórczością to parę lat poprzedzających ubiegłoroczne sejmowe uhonorowanie i właśnie Rok Tyrmanda.

Ten renesans oznacza starannie wydane książki do kupienia bez najmniejszego kłopotu, edycje listów, które wymieniali ze Sławomirem Mrożkiem, próbki biografii i biograficzne ujęcia fragmentaryczne, o których świadczy takie choćby, oczywiście niepełne, wyliczenie: Mariusz Urbanek, Zły Tyrmand, Warszawa 2008; Katarzyna Gawęcka, Maciej Gawęcki, Tyrmand i Ameryka, Gdańsk 2011; Agata Tuszyńska, Tyrmandowie. Romans amerykański, Warszawa 2012; Michał Wójcik, Krystyna Okólska, Bogna Tyrmanda. Nastolatka, która rozkochała w sobie pisarza, Warszawa 2019 (Bogna z Dziennika 1954 to właśnie Krystyna Okólska, z którą swoistą, fascynującą, reporterską „podróż pamięci” odbywa i opisuje Wójcik).

Dodajmy, że ukazał się także tom rozpraw naukowych wydany „w ramach obchodów Roku Leopolda Tyrmanda 2020” przez Narodowe Centrum Kultury: Leopold Tyrmand. Pisarz – człowiek spektaklu – świadek epoki, red. Magdalena Woźniewska-Działak, NCN, Warszawa 2020. Wstęp do tego tomu napisał sam pan minister Piotr Gliński…

Podczas lektury wyliczanych tu książek trudno przeoczyć, że był z Tyrmanda także zawołany kobieciarz, który niestety – o czym pisał w liście do Mrożka – nie mógł się „zgodzić na kobietę jako podmiot” (Woźniak, Tyrmand…, s. 345). Słusznie mu się za to dostanie, gdy w ruch pójdą narzędzia krytyki feministycznej (zob. Inga Iwasiów, Opowieść i milczenie. O prozie Leopolda Tyrmanda, Wydawnictwo Uniwersytetu Szczecińskiego, Szczecin 2002).

Nie całkiem jasne wydają się też jego religijne nastawienia. Zdaje się, że przeszedł zarówno rytuały judaistyczne, jak i chrześcijańskie, ale raczej niewiele z tego wynikało poza ogólną, podkreślaną tu i ówdzie konstatacją, że bliski mu był tradycyjny konserwatyzm liberalny, cokolwiek by to miało znaczyć…

Jego najpełniejszą biografię przedstawia sygnalizowana już parę razy wyżej książka Marcelego Woźniaka z 2020 roku: Tyrmand. Pisarz o białych oczach. Jej autor został „zarażony” Tyrmandem jeszcze w trakcie poszukiwania tematu pracy magisterskiej, po lekturze Złego. Potem już poszło. W 2016 roku wydał pierwszy rezultat swych biograficznych studiów (Biografia Leopolda Tyrmanda. Moja śmierć będzie taka, jak moje życie, Wydawnictwo mg, Warszawa).

Wersja druga poszerza i uzupełnia pierwszą. Poza tym dostajemy w niej dwa, a nawet trzy w jednym, więc staranne połączenie biografii i reportażu bogato ilustrowanego zdjęciami oraz prowadzoną w 1. osobie opowieść o pracy współczesnego biografa-reportera, który ma możliwość korzystania z cyfrowej technologii, nawiązywania i utrzymywania tą drogą kontaktów i przeszukiwania Internetu. A poza tym niezmordowanie podróżuje po świecie, by odnajdywać ślady, miejsca, dokumenty (między innymi przechowywane w teczkach KGB i NKWD w Wilnie czy w Archiwach Hoovera), gromadzić zdjęcia oraz spotykać ludzi, którzy mieli jakikolwiek związek z życiem Tyrmanda i były dla niego tak czy inaczej znaczące.

Ta biografia zarysowuje poza tym szeroki kontekst społeczny i polityczny, w który Tyrmand był uwikłany. Odkrywa obraz epoki i panoramę relacji kulturowych z omawianego czasu. Spotykamy w niej Turowicza, Kisielewskiego, Konwickiego, Najdera, Mrożka, Herbarta i wiele innych osób, ważnych dla Tyrmanda i – ogólniej – dla kultury. Powstał dzięki temu dobry lekturowy punkt wyjścia do głębszego studiowania znaków minionego czasu i odkrywania w nich tego, co trwa. Na YouToubie zainteresowani znajdą dodatkowo nagrania rozlicznych rozmów i komentarzy związanych z życiem i twórczością Tyrmanda.

Warto też zauważyć, że ukazały się dwie książki-rozmowy z synem Tyrmanda, Matthew, który konstruując – jak można sądzić – swą tożsamość wieku dojrzałego, zainteresował się twórczością i poglądami dawno utraconego ojca i Polską. Próbował nawet współdziałać z polskimi politykami (zob. Kamila Sypniewska, Matthew Tyrmand, Jestem, Tyrmand, syn Leopolda, Znak, Kraków 2013; Matthew Tyrmand z Marcinem Makowskim, Patrzeć, jak świat płonie. Rok Trumpa, Brexitu i dobrej zmiany, Zysk i S-ka, Poznań 2017).

Istnieje również, dodajmy, film w reżyserii Marcina Krzyształowicza – Pan T.  Jego twórcy podkreślają, że podstawą scenariusza nie był żaden konkretny tekst, niemniej jednak ukazywana w filmie historia bohatera żyjącego w powojennej Warszawie jest niewątpliwie wzorowana na elementach biografii Tyrmanda i jego opisywanym w Dzienniku 1954 romansie z Bogną (zob. Bogna Tyrmanda – opis bibliograficzny wyżej).

Co w takim razie powiedzieć na zakończenie tego przeglądu znaków współczesnej nam, dobrze zasłużonej, fascynacji życiem, twórczością i postawą Leopolda Tyrmanda wobec politycznego kontekstu, z którym przyszło mu się zmagać? To chyba, że historię cechuje w tym przypadku jakaś straszna przewrotność. Słychać przecież jej nieledwie chichot, gdy pomyśleć o przywracaniu przez aktualną władzę rozwiązań dobrze w swoim czasie Tyrmandowi znanych z osobistego doświadczenia i przez niego nieakceptowanych oraz o równoczesnym identyfikowaniu się tej władzy z reprezentowaną przez niego wizją świata. Ta przewrotność historii zdaje się poza tym wręcz potwierdzać rozpoznania z cytowanego wyżej Dziennika Gombrowicza, że mianowicie „Polska to ponury sen wariata!” oraz że „najbardziej przylgnęła do nas epoka saska i ona największe ślady w nas zostawiła” …

Tyrmand dziś znowu zapewne, choć się go akurat honoruje, musiałby żyć w jakiejś mierze „pod prąd”. Jeśli bowiem ministrowie decydują, jakie spektakle mogą być wystawiane, a jakie nie, co należy, a czego nie wolno pisać w podręcznikach szkolnych, co młodzież ma w szkole czytać, a czego w żadnym razie, jakie badania są możliwe, a w jakich przypadkach nie ma mowy o grantach, które czasopisma zasługują na punkty, a które nie…  Jeśli minister chce likwidować PAN, by w to miejsce stworzyć według wyznawanej przez siebie ideologii „słuszną wersję” tego rodzaju instytucji, to co miałby do powiedzenia Tyrmand, autor Cywilizacji komunizmu? Może trzeba skorzystać z wydawniczej passy i sprawdzić to, czytając jego książki, skoro są szczęśliwie dostępne…

Woźniak pod koniec swego biograficznego reportażu stwierdza w każdym razie:

Wielu chciało Tyrmanda szufladkować. Tymczasem żadna szuflada do Tyrmanda nie pasuje. No nie i już.
Pewne jest, że Tyrmand miał kilka żyć. W żadnym nie pozwolono mu trafić do kanonu literatury (Tyrmand. Pisarz o białych oczach, s. 477).

W żadnym nie trafił też do programów szkolnych, dodajmy. Rok Tyrmanda minął. Doświadcza nas pandemia. Z edukacją wiążą się teraz inne zmartwienia. Kolejne „nowe otwarcie” nastąpi może, jeśli w końcu dojdzie do od dawna zapowiadanej ekranizacji Złego

1 thought on “8.04.21. Życie pod prąd

  1. znakomity tekst.
    PS.
    Dzięki za przypomnienie wspaniałego cytatu z Gobrowicza. Jakże to przenikliwe i mądre, zarazem sprawiedliwe w swojej ostrości.

Comments are closed.

O autorze

Zapiski na marginesach starych i nowych lektur

Fot. Wikimedia

Fot. Franciszek Vetulani

Zofia Agnieszka Kłakówna – mieszka w Krakowie, polonistka, literaturoznawczyni, od zawsze i stale zajmuje się problemami edukacji — w teorii i w praktyce, w różnych rolach, w różnych szkołach, w różnych miejscach, w Polsce i poza jej granicami, jest autorką paru książek na ten temat, współautorką koncepcji edukacyjnej i odpowiadających jej podręczników pod nazwą To lubię! Sztuka pisania, przez wiele lat redagowała czasopismo „Nowa Polszczyzna”. Zdaniem recenzentów jej prac – „skrajna indywidualistka, która przedziwnym sposobem prawie zawsze pracuje w zespole”. 

Wszystkie zapiski