Peter Márki-Zay spotkał się z politykami KO i PL2050 w sytuacji, kiedy sondaż Kantara dla Gazety Wyborczej pokazał – jakby to było naprawdę jakieś odkrycie – że tylko silna wspólna lista opozycyjnego centrum jest w stanie skutecznie pokonać PiS. Od ubiegłego tygodnia trwa więc polityczna ofensywa KO, której celem jest Partia Hołowni. Ma się zgodzić na sojusz.
To jednak prawybory są tu kluczem. Bez nich rzecz się nie uda.
Wartość Hołowni dzisiaj polega nie na tym, że jest konserwatywny – choć za takiego uchodzi i istotnie ma szansę przekonać do siebie część dotychczasowych wyborców PiS, którzy mają już dość ekscesów Kaczyńskiego i świty. Wartość Hołowni polega przede wszystkim i niemal wyłącznie na tym, że po prostu nie jest z PO i nie jest Tuskiem. Koalicja, w której Tusk z Hołownią zamknięci w gabinecie któregoś z panów ułożą wspólne listy, nie zbierze głosów zwolenników obu partii. Tak się te elektoraty nie dodadzą. W takim porozumieniu Hołownia straci wszystko i do porozumienia wniesie niewiele więcej niż siebie samego – będzie skuteczną „jedynką” w swoim okręgu i niczym więcej. Przy okazji odstraszając od KO tych, którzy wierzą w istnienie jej „lewego skrzydła” np. z Trzaskowskim na czele. W prawyborach zresztą nie tylko o KO i PL2050 chodzi, ale co najmniej również o Lewicę. O wszystkich, którzy chcą startować.
Idąc osobno i chcąc „się policzyć”, Hołownia również traci wszystko, jak to się stało z Wiosną Biedronia, która w sondażach notowała czasem 16% poparcia, by ostatecznie dostać 6% w głosowaniu, w którym patrząc znad urny w oczy zagrożeniu wygraną PiS trzeba było „obstawić pewniaka”. Na plebiscycie dobrze wychodzą tylko najmocniejsi – nie tylko z powodu d’Hondta, ale również z powodu prostej psychologii strachu.
Dodać elektoraty da się w prawyborach. Nieprawda, że tylko jednomandatowo, a nie w listach wielomandatowych w wyborach proporcjonalnych – jak to z pewnością usłyszymy za chwilę z ust partyjnych liderów. Przeciwnie. W senackich wyborach jednomandatowych wspólny kandydat jest oczywistą koniecznością, ale prawybory działają tu po prostu jak pierwsza tura wyborów. Będzie tylko jeden zwycięzca takich prawyborów. Pozostali mogą mu co najwyżej przekazać poparcie. Wiemy, że działa to w bardzo ograniczonym zakresie. „Pakt senacki” w 2019 przyniósł średnio 5% straty poparcia w stosunku do głosów oddanych w sumie na strony „paktu” w głosowaniu sejmowym. Dobrze wiemy, jak się dodają elektoraty. Mamy dziś twarde dane. Wiemy, jak te dane wyglądają i może lepiej nie udawajmy wariatów – że się w ten nieparlamentarny sposób zwrócę do politycznych liderów opozycji.
W prawyborach wyłaniających listę, a nie pojedynczych kandydatów, wygranych jest wielu. Ktoś prowadzi, ktoś zostaje z tyłu, ale na wspólną listę trafiają w przybliżeniu wszyscy. Ich wyborcy mają powód iść do urn w głosowaniu właściwym. Właściwe wybory mogą być w dodatku przedłużeniem prawyborczej konkurencji. Poparcie konkurujących między sobą partii i polityków idzie na konto wspólnej listy, zwiększa zaangażowanie, frekwencję, przynosi zwycięstwo. W ten sposób w 2006 roku Romano Prodi zapewnił sobie poparcie nawet włoskich komunistów i zdołał pokonać niepokonanego Silvio Berlusconiego – a choć we włoskich prawyborach wyłaniano wówczas zaledwie lidera, to jednak z tej ujawnionej wówczas logiki warto skorzystać, a prawybory na listy dają tu największe możliwości. Wiemy to. Z całą pewnością.
Gdyby przy tym miejsca na listach w prawyborach przyznawać według głosów oddanych na kandydata, rezygnując z kalkulowania partyjnych proporcji, albo rezygnując z niego częściowo, na wspólne listy trafiliby sami fighterzy, którzy umieją samodzielnie zdobywać głosy, zamiast dawać się wlec partyjnym „jedynkom” i uzyskiwać mandaty nawet wtedy, gdy się samemu zebrało trzy głosy. Można więc zrobić w prawyborach również to – stworzyć listę o sile, jakiej nikt w Polsce jeszcze nie oglądał. Wiarygodną otwarciem na głos wyborców i szczerością głoszonych programów, zamiast sprytem taktycznych uników i gadania o „tematach zastępczych” przy każdej różnicy tożsamości partii i polityków tworzących koalicję.
Obywatele RP przekonują o tym od lat – bijąc głową w mur arogancji i braku wyobraźni partyjnych sztabowców i braku zrozumienia politycznych komentatorów. Bardzo liczę na to, że Donald Tusk zaprosił do Warszawy Petera Márki-Zaya po to, by swoich polskich kolegów przekonać do takiego otwarcia. Wygodniej i bardziej wiarygodnie brzmi taki głos z zewnątrz, niż głos samego Tuska, którego można posądzać o chęć zdominowania partnerów. Naprawdę bardzo liczę, że tak właśnie wyglądał plan.
Michał Kobosko odpowiada, że nie wiemy, kiedy będą wybory i na decyzje jest za wcześnie. Panie Przewodniczący, ja oczywiście tym mniej wiem o możliwym terminie wyborów. Ale tyle wiem, że im wcześniej tym lepiej, bo Polska rozpada się coraz gwałtowniej. I wiem, że kiedykolwiek te wybory będą, trzeba być do nich gotowym. Dobrze byłoby również mieć przywództwo demokratów – wyłonione według jasnych reguł, niekwestionowane, zdolne do działania.
Otrząśnijcie się, Szanowni Państwo. To trzeba zrobić naprawdę. I naprawdę już czas.
fot. Gazeta Wyborcza