To sądy dobiją tę władzę. Tak się w końcu stanie. Pytanie, kiedy? I dlaczego nie teraz? Jak na to odpowiedzieć uczciwie? Jak Borys Budka w słynnym wywiadzie? Że arytmetyka sejmowa i co my możemy? Otóż dzisiaj możemy wszystko i czas zacząć o tym mówić jasno.
7.12.2021 o 13.00 przed Sądem Najwyższym odbędzie się konferencja prasowa w unikalnym składzie. Ruchy obywatelskie – KOD, OSK, Akcja Demokracja, Wolne Sądy, Defensor Iuris, Kongres Świeckości, Obywatele RP i partie polityczne opozycji w komplecie zadeklarują poparcie dla inicjatywy ustawodawczej dotyczącej naprawy polskiej praworządności. Projekt przygotowało stowarzyszenie sędziów Iustitia – był przedmiotem dialogu i nawet sporów w środowiskach prawniczych i wśród organizacji społecznych. Partie polityczne tym razem raczej tylko konsultowano – niejako odwracając zwykły w takich razach porządek. Dlaczego to jest ważne wydarzenie? Powodów jest kilka.
Po pierwsze od wielu lat rozmaite środowiska – zarówno obywatelskie, jak polityczne – zabiegały o jakiś rodzaj Okrągłego Stołu opozycji. Po 6 latach rządów PiS, których charakteryzować przecież nie trzeba, zawstydza fakt, że żadna tego rodzaju instytucja lub inicjatywa nie jest dzisiaj oczywistą codziennością. Ale przynajmniej „podstolik” Okrągłego Stołu udało się powołać i on właśnie rozpoczyna działalność. Są szanse, że ta działalność potrwa dłużej niż będzie trwała dzisiejsza konferencja.
Ważne jest również jakieś oczywiste minimum porozumienia. W sprawach o kluczowym znaczeniu. Tę oczywistość udało się odnaleźć w postulacie praworządności. Praworządność to sprawa fundamentalnie ważna – główny postulat ruchu protestu ostatnich sześciu lat.
No, jutro dowiemy się oficjalnie o istnieniu wspólnego stanowiska i wspólnej inicjatywy wszystkich sił opozycji. Czy i na ile opozycja zechce i zdoła narzucić władzy postulaty zapisane w projekcie ustawy? Tego przede wszystkim dotyczą niezwykle istotne pytania, które pozostają przed nami. Razem czy osobno opozycja nie ma większości w Sejmie i trudno zakładać, że w zwykłym trybie projekt ustawy w ogóle trafi pod głosowanie. Inicjatywy ustawodawcze opozycji miały dotąd wyłącznie rytualny charakter i nikt – ani władza, ani opozycja – niemal nigdy nie myślał poważnie o ich wejściu w życie. Test w tej właśnie sprawie – jeśli istotnie nastąpi – byłby w jutrzejszym wydarzeniu sprawą najważniejszą. Być może opozycja zdoła narzucić polityczną inicjatywę. Waga tego wydarzenia byłaby wówczas oczywista ponad znaczenie samej niezawisłości sądów, za którą opozycja dotychczas – przyznajmy to trzeźwo – umierać nie chciała.
Trzy fale protestów
Warto uprzytomnić sobie kontekst. Pierwsza fala batalii o sądy dotyczyła Trybunału Konstytucyjnego. Trwała rok i została przegrana. Gigantyczne protesty – bez precedensu w historii III RP zarówno z uwagi na liczebność idącą w dziesiątki, a potem w setki tysięcy, jak i dlatego, że nastąpiły już w pierwszych miesiącach nowej władzy, co samo w sobie było czymś niesłychanym – nie zmieniły niczego. Władza ignorowała je ostentacyjnie, a co ważniejsze – nie zmieniły się w żaden sposób jej sondażowe notowania. Poparcie dla rządów PiS w tym czasie wyłącznie rosło. Zwolennicy władzy z radością reagowali na „kwik oderwanych od koryta” i na triumf woli władzy przełamującej konstytucyjne ograniczenia i miażdżącej wrogą „kastę”. Skuteczność tej polityki przyniosła natychmiast szersze społecznie owoce – dało się potem łatwo wskazywać kolejnych takich wrogów: lekarzy, nauczycieli, niepełnosprawnych i ich opiekunów.
Protest dotyczący TK wyczerpał się więc – a poza skutkami ustrojowymi warto dostrzegać wszystkie skutki społeczne, w tym zwłaszcza ten, że potężna mobilizacja wyłącznie przekonała wszystkich, którzy w niej uczestniczyli, o własnej, obezwładniającej nieskuteczności. Jedynym skutkiem społecznym obrony TK był gigantyczny kac i frustracja.
Istotny jest również kontekst europejski. Choć w sprawę zaangażowała się Komisja Wenecka, wydając stanowcze i bardzo jednoznaczne opinie, panowało wówczas przekonanie – a za dowód służyło tu jawne bezprawie na Węgrzech, na które Unia nie znalazła skutecznej odpowiedzi – że procedury o naruszenia Traktatu o Unii w zgodzie z Art. 7. są bezzębne i nie do zastosowania.
Inaczej rzecz wyglądała w wielkiej, kompletnie niespodziewanej fali protestów z lata 2017 roku. W obozie władzy pojawiły się rysy. Duda zawetował dwie z trzech ustaw, spodziewano się jakiejś inicjatywy ze strony szukającego samodzielności – jak wówczas podejrzewano – Gowina. Nieco wcześniej z PiS rozstał się wiceprezes Ujazdowski, dość wyraźnie zaznaczył się i okazał się trwały rozziew pomiędzy PiS, a Solidarną Polską Ziobry – był on wprawdzie nie najważniejszą, ale jedną z przyczyn wymiany pisowskiego premiera jeszcze pod koniec tego samego roku.
Choć kontekst europejski nadal wyglądał fatalnie, to przynajmniej podjęto grę. Jeszcze w grudniu 2017 KE wszczęła przeciw Polsce procedurę naruszeniową zgodnie z „bezzębnym” Art. 7. Traktatu. Jednakże – nie bez powodów z uwagi na weto Węgier zatrzymujące postępowanie – sądzono wówczas powszechnie, że chodzi tu wyłącznie o symboliczne gesty. Komisja Europejska dała wówczas Polsce czwarty możliwy termin na trzy przewidziane prawem Unii – było jasne, że chodzi tu głównie o czas. Spodziewano się mianowicie, że świeżo powołany premier Morawiecki – Europejczyk, jak o nim mówiono wbrew faktom i rozsądkowi – załatwi z ówczesnym przewodniczącym Junckerem kompromis, dający obu stronom pozory zachowania twarzy. Kiedy jeszcze w listopadzie Parlament Europejski głosował rezolucję poparcia dla tej procedury, europosłowie SLD wstrzymali się od głosu, a PO zarządziła brak udziału. Sześcioro europosłów PO złamało wówczas dyscyplinę partyjną (na 19 posłów PO ogółem) i głosowało za – nie wylecieli wówczas z partii chyba tylko dlatego, że ich portrety zawisły powieszone na szubienicach przez narodowców w Katowicach, a Młodzież Wszechpolska złożyła zawiadomienie do prokuratury w związku z działaniem na szkodę Polski.
Skąd tak łagodne stanowisko opozycji w tak zasadniczej i jednoznacznej sprawie? No, niezawisłość sądownictwa uznano po prostu za przegraną, a głosowanie „przeciw Polsce” uważano w tej sytuacji za głupotę, na której dało się wyłącznie politycznie stracić. Postanowiono „nie umierać za sądy”.
Przełom o zdecydowanie większym znaczeniu nastąpił w roku 2018, a choć kolejna fala protestów i demonstracji była już wyraźnie mniej liczebna, to do opinii publicznej zaczęło się przebijać przekonanie, że nie frekwencja na ulicach decyduje. W trzecim roku protestów postawa obywatelskiego nieposłuszeństwa w oporze stała się nie tylko akceptowaną normą, ale zdążyła już zyskać bardzo silne potwierdzenie ze strony sędziów orzekających niewinność ludzi oskarżanych za udział w demonstracjach wprost na podstawie konstytucji. Zniknęła w ten sposób ważna niewiadoma w boju o sądy – w miejsce niepewności dotyczącej możliwej skali uległości sędziów poddanych presji władzy pojawiła się wielka liczba przykładów sędziów gotowych stać twardo na gruncie pryncypiów i skutecznie narzucających kanon przyzwoitości całemu środowisku. Latem 2018 roku dało się więc zapowiedzieć opór sędziów nieuznających dymisji sprzecznych z konstytucją, dało się też zapowiedzieć wnioski do TSUE skutkujące natychmiastowymi postanowieniami zabezpieczającymi i karami finansowymi nałożonymi na Polskę. Te zapowiedzi zostały zrealizowane ku zaskoczeniu bardzo wielu. Stanowisko Unii uległo radykalnej zmianie ku jeszcze większemu zaskoczeniu wszystkich – zarówno władzy z Morawieckim, który „wszystko miał już załatwione” z Junckerem, jak i opozycji, która „umierać za sądy” nie chciała przecież nadal.
Polityczna opozycja w Polsce nie brała więc w tej kampanii udziału. Lobbing w instytucjach europejskich i inicjatywy prawne odbywały się bez niej. W czerwcu 2018 obradowała np. w Warszawie Europejska Partia Ludowa, której członkami są PO i PSL. Obywatelska pikieta zdołała wówczas wyprosić u szefa EPL poparcie dla wniosku KE do TSUE przeciw polskim władzom – Joseph Daul ogłosił to na obywatelskim wiecu przed Niespodzianką w rocznicę 4 czerwca. PO i PSL w tej sprawie konsekwentnie milczały.
Umierać za sądy?
Efekt tamtej kampanii przeszedł wszelkie oczekiwania. Prestiżowym zwycięstwem było utrzymanie konstytucyjnej kadencji I Prezes SN Małgorzaty Gersdorf oraz – co ważniejsze – „starych sędziów” SN. SN – choć niby przejęty – nie stał się bezwolnym narzędziem w rękach władzy, opór sędziów ma do dzisiaj bardzo wymierne znaczenie praktyczne. Pełna polityczna kontrola nad przejętą KRS również nie przyniosła oczekiwanego ubezwłasnowolnienia sądów powszechnych, choć kosztuje bardzo wiele ludzi z niepokornej sędziowskiej czołówki. Kosztowna, intensywna i długotrwała ofensywa PiS zdobyła wprawdzie kilka bardzo znaczących przyczółków, ale utknęła.
W wyniku zwłaszcza trzeciej wielkiej fali protestów i rozpoczętej w 2018 roku konsekwentnej kampanii oporu, władza PiS stoi dzisiaj pod ścianą. Nikt w jej społecznym zapleczu – dotąd tak uradowanym stanowczą „rozprawą z kastą” – nie rozumie już sensu tej batalii. Wszyscy widzą coraz wyraźniej, że mamy do czynienia wyłącznie z prestiżową, prywatną wojną Kaczyńskiego, a w coraz większym stopniu już raczej tylko Ziobry. Koszty tej wojny – konflikt z UE i jego drastyczne skutki finansowe – spadają na nas wszystkich. Polityczna opozycja dostała od ruchów i instytucji obywatelskich tę sytuację na tacy. Kosztowało to niewyobrażalnie wiele. Setki godzin w policyjnych kotłach, na komendach, w salach sądów. Setki wyroków narażających dzielnych sędziów na złamanie karier. Realne represje. Mnóstwo tytanicznej, społecznej pracy prawników na salach sądów w Polsce i w Europie. Oto mamy w efekcie władzę przypartą do ściany, zmuszoną do kapitulacji. Jej kurczące się społeczne zaplecze nie ma już serca do tej kampanii. Trudno sobie wyobrazić lepsze warunki ofensywy opozycji. Czy ona nastąpi?
Z ust polityków dzisiaj o tym raczej nie usłyszymy. Skład, który mógłby to ogłosić poważnie i przekonywująco, musiałby objąć ze strony PO raczej Tuska, a nie Budkę, skoro ze strony PL2050 zjawi się Michał Kobosko. PSL powinien przysłać choćby Waldemara Pawlaka, który po świeżo uzyskanej nominacji dałby prawdopodobnie sygnał jaśniejszy niż wszystko, co mógłby powiedzieć przewodniczący partii i byłoby to oświadczenie oczywiście nieporównanie ważniejsze niż na to wskazują dzisiejsze notowania PSL. Lewicę powinien reprezentować Czarzasty, bo to on kontynuuje tradycję „dorosłej polityki”, w której rozsądek kazał dotąd wstrzymywać się od głosu i „nie szkodzić interesom Polski”.
Serca dla obrony pryncypiów nie widać wśród polityków. W tej sprawie zresztą – jak we wszystkich pozostałych postulatach angażujących opinię publiczną – im większe jest to zaangażowanie, tym dla partii fajniej jest gonić króliczka niż go złapać. Zgodnie z temperamentami partyjnych polityków i zgodnie z ich bezpośrednim interesem postulaty społeczne mają wartość, dopóki da się mówić „zrealizujemy je po wyborach”. Zrealizowanych postulatów nie da się już wykorzystać w kampanii. Po co więc brnąć w ten bój? Zwłaszcza, że przecież nikt nie gwarantuje wygranej, choć ona jest tym razem łatwiejsza niż kiedykolwiek? Nie tylko PiS i wyborcy władzy czują niechęć i zmęczenie jałową bitwą o sądy. Również opozycyjna strona nie drży z emocji przed rzuceniem władzy ostatecznego wyzwania. Nigdy nie doceniliśmy własnego sukcesu, choć był tak niesłychany. Największy w historii sześciu lat zmagań z pisowskim bezprawiem. I naprawdę wielki.
Czy jednak w walce o sądy – dzisiaj, kiedy PiS musi się cofnąć – da się naprawdę polec? Czy tu istnieje jakiekolwiek ryzyko, poza tym, że mało komu się chce? Owszem, istnieje i jest wciąż to samo. Większość Polaków uważa dzisiaj pisowski zamach na sądy za zło. Ogromna większość oczekuje obecności Polski w UE. Ale już tylko mniejszość zrozumie i zaakceptuje unijne sankcje. Opozycja nie chce i nie umie zagrać tą najmocniejszą kartą w talii – nie opowie się twardo za zasadą „pieniądze za praworządność”. To kunktatorstwo, owszem. Ale przecież łatwo je zrozumieć, jeśli się w tej logice tkwi.
Jeśli ktoś ma wątpliwości, niech sobie przypomni sejmową owację na stojąco na cześć „obrońców granic”. Ona miała dokładnie ten sam powód – rachunek sondaży, czytanych w ten sam wyzuty z wyobraźni i szerszych perspektyw sposób. Jeśli się z tego myślenia nie otrząśniemy, to w sprawie sądów i „pieniędzy za praworządność” możemy obudzić się dokładnie tak samo zaskoczeni, jak kiedyś ocknął się w szoku Morawiecki, który z Junckerem miał już kiedyś naprawdę „wszystko umówione”.
To sądy dobiją tę władzę
Tak się w końcu stanie. Pytanie, kiedy? I dlaczego nie teraz? Jak na to odpowiedzieć uczciwie? Jak Borys Budka w słynnym wywiadzie? Że arytmetyka sejmowa i co my możemy? Otóż dzisiaj możemy wszystko i czas zacząć o tym mówić jasno.
Postulat dotyczący sądownictwa zrealizowany dzisiaj ma przede wszystkim nieporównanie większe znaczenie w kampanii wyborczej niż miałby jako obietnica odwołująca się do minionego już i zmarnowanego w takim wypadku zaangażowania społecznego. Wygrać wybory da się bowiem dzisiaj wyłącznie szturmem. Zdecydowanym, budzącym popłoch przeciwnika, jego wyraźnie widoczny odwrót. Kapitulacji w sprawie sądów nie zauważyć się nie da.
Może to tylko marzenie albo political fiction, a może dzisiejsza konferencja stanie się naprawdę sygnałem przełomu. W jakiejś mierze jest to funkcją oczekiwań opinii publicznej. Wyrażonej choćby w pytaniach dziennikarzy. Czego jeszcze trzeba, by opozycja przeprowadziła swoje? Co jeszcze musiałoby się wydarzyć?
Przedstawiony dzisiaj projekt nie jest adresowany do zamrażarki. Spisano go po to, żeby go na pisowskiej większości wymusić. To fundamentalnie ważne. Nie tylko dlatego, że ważna jest praworządność. Ważna jest również społeczna podmiotowość. Właśnie możliwość wymuszania różnych rzeczy na rządzącej większości przez mniejszość.
Wyobrazić sobie można, że projekt reformy opracowany przez Iustitię odesłany przez Witek do zamrażarki lub odrzucony w Sejmie, staje się przedmiotem kolejnej fali protestów, tym razem jednak zaplanowanej ze spokojnym umiarem i rozwagą. Staje się więc na początek także przedmiotem obrad Senatu, co marszałek Senatu ogłasza na pierwszym większym protestacyjnym wiecu. Senat kieruje ów projekt do Komisji Weneckiej, uruchamiając formalną procedurę opinii. Każdy społeczny protest natychmiast spotyka się z podobnymi działaniami politycznymi. Każdy buduje poczucie społecznego sprawstwa.
Projekt staje się przede wszystkim również przedmiotem akcji ustawodawczej obywateli. Zbiórka podpisów jest nastawiona na miliony, a nie na wymagane przepisami 100 tysięcy. Parlament Europejski i Komisja Europejska dostają zebrane z tej okazji podpisy pod listem oczekującym twardego stanowiska „pieniądze za praworządność”. Jest również obywatelski wniosek referendalny – dotyczy jednak już nie ustawy o sądach, ale skrócenia kadencji parlamentu i władz, które łamią prawo najwyższe. Zapowiedzi Okrągłego Stołu opozycji mówią przy tym wyraźnie, że referendum odbędzie się wysiłkiem społecznej samoorganizacji również wtedy, kiedy Sejm odrzuci wniosek, bo przecież Sejm to zrobi z pewnością, co spotka się z kolejnym protestem. Ale organizacja akcji referendalnej to zajęcie znacznie bardziej produktywne niż demonstrowanie sprzeciwu na ulicach. W ten sposób opozycja buduje potencjał społeczny niezbędny również do tego, by wreszcie wygrać wybory, kiedykolwiek nastąpią. A chcemy, żeby nastąpiły zaraz.
Marszałek Grodzki w orędziu w TVP, zwracając się wprost do wyborców PiS, oświadcza, że wojnę o sądy trzeba natychmiast zakończyć, trzeba zażegnać absurdalny konflikt z Unią, do którego prze wyłącznie Kaczyński i Ziobro, że opozycja skutecznie przeprowadzi mediacje i sprowadzi do Polski zablokowane unijne pieniądze. Każde takie wystąpienie – wprost do wyborców władzy – podkopuje jej fundament. Ale wyłącznie wtedy, kiedy opozycja podejmuje inicjatywę serio. Kiedy naprawdę gra o wszystko.
To może zacznijmy dziś. Od konferencji, która sama w sobie jest jakimś sukcesem. I od zaadresowanych do polityków pytań, czy naprawdę nieuchronnym losem inicjatywy ustawodawczej podjętej w sytuacji tak ostrego kryzysu władzy musi być sejmowa zamrażarka i czy przysłowiowa „sejmowa arytmetyka” naprawdę znaczy cokolwiek po wszystkim, czego zdołaliśmy dokonać.