Dziś 5 lat od śmierci. Piotr Szczęsny podpalił się i po 10 dniach agonii zmarł. Zwykle mówi się w takich okolicznościach, że walczył ze śmiercią. Piotr Szczęsny raczej walczył o śmierć.
Napisał w manifeście „przebudźcie się”. Nikogo jego krzyk i jego śmierć nie przebudziły. Ci wstrząśnięci nie potrzebowali pobudki. Ci śpiący ten jego krzyk – jeśli go w ogóle słyszeli – zignorowali. Niektórzy z szyderstwem na ustach, inni z milczącym zakłopotaniem.
Kiedy się Piotr podpalił, wiedziałem, że tak będzie. Moi przyjaciele, w niemym wstrząsie kursowali po mieście malując wszędzie fragmenty Piotra manifestu. Patrzyłem na to, nie dołączyłem, patrzyłem z bólem. Wiedząc, że to nie tylko próżny wysiłek, ale również, że im głośniej krzyczą, tym miej będą słyszani.
Kiedy Piotr zmarł, policzyłem świeczki i znicze na jego symbolicznym grobie w Warszawie. Sprawdziłem dziś stare notatki, bo potem myliłem i pamiętałem liczby większe – pewnie dlatego, że wydawało mi się, że większe być musiały – chociaż odrobinę większe. Naliczyłem tego 123. Nie 123 tysiące, ale właśnie 123. Piotr miał zatem rację, czując nakaz rozpaczliwego krzyku. Nie byłoby takiej potrzeby, gdyby świec było 123 tysiące… Ponieważ jednak było ich 123… Ponieważ było ich tyle, obudzić nikogo się nie dało…
Wtedy jeszcze chodziłem czasem do swojej dawnej pracy. Mogłem chwilę pobyć wśród ludzi, których lubiłem, często bardzo ceniłem. Fajnych, porządnych. Zwykłych. Żyjących własnym życiem. Znali mnie oczywiście wtedy nie tylko z pracy, ale i z „rewolucji”, polityki, czy jak to zwać. Zawsze dotąd klepali mnie po plecach, mówili „tak trzymać” – no, zwykłe rzeczy w takich razach… Tak mówili nawet ci bardzo nieliczni, którzy głosowali na PiS, bo i z nimi lubiliśmy się z wzajemnością i wzajemnie mieliśmy się za porządnych… Kiedy się Piotr podpalił, wpadłem znów do pracy – i nikt nie zamienił ze mną słowa. Za dużo. Nie da się o tym mówić. Ten krzyk jest zbyt rozpaczliwy. Nie daje żyć normalnie. To wszystko porządni ludzie. Nie będą przecież szydzić, nie będą pieprzyć o samobójstwie, o chorobie psychicznej – nie, nic z tych rzeczy. Ale rozmawiać o tym nie był w stanie nikt. Dlaczego? Dobrze to wiem, ale do dziś nie umiem tego nazwać.
O ile może być coś straszniejszego od samej śmierci w płomieniach, to właśnie to – ta sprzeczność pomiędzy trafną oceną rzeczywistości, pomiędzy potrzebą budzącego ludzi krzyku, a tym, że krzyk im bardziej jest rozpaczliwy i im bardziej wprost w twarz wykrzyczany, tym częściej powoduje wyłącznie odwrócenie wzroku. Kiedy Jan Palach spłonął i umarł w Pradze, na pogrzeb przyszły setki tysięcy wstrząśniętych ludzi. Śmierć Jana Zajica niedługo potem przeszła w porównaniu z tym niemal niezauważona. Rok później osamotnioną rodzinę Palacha terrorem zmuszono do ekshumacji i przeniesienia zwłok. Pochowano go w innym miejscu pod innym nazwiskiem – i nie protestował nikt. Znający rzecz mądrzy ludzie mówią, że czeska normalizacja przyspieszyła dzięki czeskim żywym pochodniom.
O tym właśnie – o tej nieusuwalnej samotności ginących w podobny sposób – mówi Miłosza Campo di Fiori, które już kilka razy cytowałem, wspominając Piotra.
Tytuł pochodzi zaś od Edwarda Stachury, którego od Miłosza różniło wszystko. „Rozdzierający jak tygrysa pazur antylopy plecy” jest dla Stachury smutek. Mój własny smutek był i pozostaje właśnie taki. Rozdzierający. Raniący. Nie taki, że człowiek siedzi w kącie bez ruchu, ale raczej taki, w którym się człowiek wije, choć wie, że to daremne. Nie ma rezygnacji, śladu spokoju i pogodzenia. Jest niedający szans na spokój wyrzut sumienia. Bo gdyby nas nie trzeba było budzić… Bo gdybyśmy dali ludziom nadzieję…
Stachura zmarł samobójczą śmiercią i wiele wskazuje, że również on o śmierć walczył. Ponawiał te próby wielokrotnie, coraz częściej, do skutku. Z zupełnie innych niż Piotr Szczęsny pobudek, z zupełnie innych powodów. Zostawił ostatni wiersz, a w nim:
Umieram
za winy moje i niewinność moją
za brak, który czuję każdą cząstką ciała i każdą cząstką duszy
(…)
bo nawet obłęd nie został mi zaoszczędzony
bo wszystko mnie boli straszliwie
(…)
bo samotna jest dusza moja aż do śmierci
bo kończy się w porę ostatni papier i już tylko krok i niech
Żyje Życie
bo stanąłem na początku, bo pociągnął mnie ojciec i stanę na końcu
i nie skosztuję śmierci.
„Przerażający jak ozdoba świata, co w malignie bredzi jest obłęd człowieczy” – napisał wiele lat wcześniej Stachura w tym samym Nie brooklyński most, w którym było o tygrysie, antylopie i smutku. I przerażające jest to jego „stanę na końcu i nie skosztuję śmierci”. Przerażająco prawdziwe jest „nie skosztuję śmierci” – chyba, że ktoś wierzy w ulatywanie duszy, a Stachura nie wierzył. Piotr zaś zostawił po sobie manifest i list. Zginął tą straszną śmiercią w płomieniach właściwie po to, byśmy zechcieli przeczytać te dwie strony maszynopisu…
Wśród wielu innych rzeczy czytamy w nim:
Szczególnie boli mnie niszczenie (na szczęście jeszcze nie całkowite) Trójki – radia, którego słucham od czasów młodości.
Niesamowite. Spłonąć z powodu ulubionego radia? A nie z powodu bólu, samotności, choroby? Nie dla żadnej z wielkich spraw? No, tam w manifeście było wprawdzie sporo lepszych powodów, jak się pod tym względem zdaje, ale Piotr Szczęsny swoje przesłanie dobrze przemyślał. Więc z powodu Trójki też spłonął. To jeden z bardziej dla mnie wstrząsających fragmentów i jedyny, który natychmiast budzi we mnie uśmiech, łagodząc to rozdarcie, którego opisać nie umiem i w związku z tym uciekam do Stachury.
Inaczej niż Edward Stachura, Piotr Szczęsny miał dobre i ładne życie. Zwykłe. Wartość i dobro widział w tym życiu w rzeczach zwykłych – ono się w nich przejawiało i na nich polegało. Piękno też na tym polegało. Zginął w obronie zwykłych rzeczy oraz dobra i piękna w zwykłej codzienności. Ks. Boniecki w żałobnej homilii mówił o Piotra proroczej nadwzroczności. O tej wiele razy opisanej w Biblii zdolności widzenia rzeczy, których inni nie dostrzegają. Zdolności widzenia rys, które zwiastują runięcie budynku i które widzą tylko prorocy. Może Piotr był właśnie taki. Może jego krzyk tyle znaczył, mówił Boniecki. Dobro i piękno zniszczono. To jest powód, dla którego można umrzeć za rzecz tak zwykłą, jak ulubione radio. Nie za niepodległość. Nie za honor. Nie – za zwykłe dobro i najzwyklejsze piękno.
Na większości zdjęć Piotra widzimy uśmiech. Nie widzimy go na niemal żadnym ze zdjęć Edwarda. Mimo to – nie poradzę – smutek jest wciąż rozdzierający.