22.06.23. O warcholstwie
Ponad pół wieku temu wydano u nas zbiór studiów i artykułów Fernanda Braudela (1902-1985) pod tytułem Historia i trwanie (przeł. Bronisław Geremek, przedmowa: Bronisław Geremek, Witold Kula, Czytelnik, Warszawa 1999). Polska edycja tej książki, przygotowywana w roku 1967, miała się ukazać najpierw nakładem PWN, ale – co odnotował w Przedmowie do wydania drugiego profesor Geremek – „nowe kierownictwo PWN w 1969 roku zerwało umowę i odmówiło jej druku”. W następstwie opublikował ją Czytelnik. Po raz pierwszy w roku 1971. Teksty zamieszczone w opisywanym tomie francuski uczony tworzył w latach 1960-1967. O podejmowanych w nich problemach jest też mowa w jego Gramatyce cywilizacji, podręczniku, który we Francji ukazał się po raz pierwszy w 1963 roku, w Polsce zaś wydany został w roku 2006 (przeł. Hanna Iglason-Tygielska, Oficyna Naukowa).
Przypominam o tych książkach ze względu wypracowane przez Braudela, a istotne dla dzisiejszych Zapisków, pojęcie struktur długiego trwania. Nie tylko bowiem nie straciło ono z czasem na znaczeniu, lecz – jak dawniej – stanowić może nad wyraz użyteczne narzędzie odkrywania relacji między przeszłością a teraźniejszością. Autor objaśniał je w kontekście uwag na temat istoty oraz stałych elementów rozmaitych cywilizacji i w odróżnieniu od ujęć tzw. „historii wydarzeniowej”.
Pojęcie „cywilizacji” określał Braudel przy tym jako zbiór nieobojętnych wobec siebie cech i zjawisk kulturowych (Historia i trwanie, s. 254), na które – gdyby odwołać się do porównania z orkiestrą – składa się współgranie wielu dziedzin historii, więc
historii języka, historii literatury, historii nauki, historii sztuki, historii prawa, historii ustroju, historii wrażliwości, historii obyczajów, historii techniki, historii przesądów, wierzeń, religii (czy nawet uczuć religijnych), życia codziennego, nie wspominając już o zaniedbanej przez badaczy historii gustów i przepisów kulinarnych… (jw., s. 254).
Pisał poza tym: „Każda „teraźniejszość” łączy ruchy o różnym pochodzeniu i różnym rytmie; czas dzisiejszy wywodzi się jednocześnie z wczoraj, z przedwczoraj, z niegdyś” (jw., s. 60). A nieco dalej: „Teraźniejszość i przeszłość oświetlają się wzajemnie swym światłem” (jw., s. 64). W trakcie wykładu z 1967 roku – prezentowanego na Uniwersytecie Warszawskim zresztą – podkreślał zaś: „Historia jest w stanie dostarczyć klucza do zrozumienia współczesności” (jw., s. 345). Podręcznikowe rozwinięcie tych objaśnień w Gramatyce cywilizacji brzmi z kolei tak:
Mówiąc o cywilizacji, mówimy o przestrzeniach, o ziemiach, o ukształtowaniu powierzchni, sferach klimatycznych, roślinności, gatunkach zwierząt, korzystnych uwarunkowaniach naturalnych i sztucznych (wytworzonych później).
Mówimy o wszystkim, co z tego wynika dla człowieka: o rolnictwie, hodowli, sposobie odżywiania się, mieszkania, ubierania się, o komunikacji i przemyśle… Scena, na której rozgrywa się owa niekończąca się nigdy sztuka, ma do pewnego stopnia wpływ na jej przebieg i wyjaśnia poszczególne akty dramatu. Ludzie przemijają, scena w gruncie rzeczy pozostaje niezmienna (Gramatyka…, s. 43-44).
Tradycyjne, „wydarzeniowe” prezentacje historii uczony charakteryzował natomiast jako „wrażliwe na czas krótki, na losy jednostki, na wydarzenia”, więc jako te, które „przyzwyczaiły nas od dawna do swojej spiesznej, dramatycznej, zadyszanej opowieści” (Historia i trwanie, s. 49). Można o nich łatwo powiedzieć: było, ale się zbyło, podczas gdy badanie historii różnych cywilizacji dowodzi, iż ich przemijanie nie jest całkowite, że cywilizacje „znamionuje długie, niewyczerpane trwanie” oraz że „uchodzą [one] z życiem z przewrotów politycznych, społecznych, ekonomicznych, nawet ideologicznych, którymi zresztą skrycie i niekiedy z wielką siłą się kierują” (Historia i trwanie, s. 302).
W takim kontekście definiował Braudel pojęcie struktur długiego trwania:
W mowie epok powstają ruchome obrazy: zjawiają się na scenie cywilizacji, aby w chwilę potem ją opuścić. Jeśli jednak skoncentrujemy się i w czasie spektaklu spróbujemy znaleźć w głębi sceny coś trwałego, ujrzymy inne rzeczywistości, bardziej proste i interesujące. Jedne z nich trwają dwie, trzy odsłony, inne kilka wieków, jeszcze inne tak długo, że zdają się wieczne. […] To właśnie są „podstawy”, a raczej „struktury” wszystkich cywilizacji: uczucia religijne, trwałość społeczności wiejskich, postawa wobec śmierci, stosunek do pracy, rozrywki, życie rodzinne.
Struktury te zazwyczaj są bardzo głęboko osadzone w czasie, należą do „czasu długiego” i mają swoje „oryginalne cechy charakterystyczne”. Modelują oblicze cywilizacji, nadają im osobowość. Cywilizacje pilnie ich strzegą, uważając za wartości bezcenne. Owe „struktury”, wybory dokonane przed wiekami, odmowy zapożyczeń od innych cywilizacji, istnieją na ogół poza świadomością ogromnej masy ludzi (Gramatyka…, s. 62)
Pewne struktury, żyjąc bardzo długo, stają się elementami stałymi dla nieskończonej liczby pokoleń; przepełniają historię, utrudniają jej upływ, a zatem i kierują nim. Inne kruszą się szybciej. Wszystkie jednak są zarazem podporami i przeszkodami. Jako przeszkody odgrywają rolę granic, otoczek, których człowiek i jego doświadczenia nie mogą przekroczyć. Wystarczy pomyśleć o trudnościach, jakie napotyka wszelka próba przełamania pewnych ram geograficznych, pewnych wymogów biologicznych, pewnych granic wydajności pracy, produktywności, czy nawet takich czy innych wymogów życia duchowego: ramy myślenia są także więzieniami długiego trwania (Historia i trwanie, s. 55; wyróżnienie – ak).
Struktury „długiego trwania”, nomen omen, trzymają się u nas nad wyraz mocno, choć świat od czasów badań Braudela nad relacjami między teraźniejszością i historią zmienił się dość zasadniczo.
Korzystając z formuły, która wprawdzie nie dotyczyła historii, lecz biologii, także o tych historycznych strukturach „długiego trwania” powiedzieć można: „Wszystko się zmieniło, ale nic nie jest naprawdę inne” (Pier Vincenzo Piazza, Homo biologicus. Jak biologia wyjaśnia ludzką naturę, przeł. Krystyna Szeżyńska-Maćkowiak, Muza SA, Warszawa 2020).
Piazza – dodajmy – gdy pisze o „zadziwiającej tendencji [przedstawicieli różnych narodów] do podtrzymywania swoich obyczajów i tradycji, zwłaszcza typu relacji w rodzinie, nawet po drastycznej zmianie środowiska, jak w przypadku imigracji” (jw., s. 79), objaśnia za pomocą takich przykładów biologicznie motywowane reguły ludzkich działań. Tym samym jednak zwraca w jakiejś mierze uwagę również na zjawiska znaczące z perspektywy historii, Tak czy inaczej, warto chyba mieć świadomość tego rodzaju ludzkich uwikłań…
Przykłady zaś dają się obserwować wyraźnie. Choćby w kontekście opowieści, która w dzisiejszych Zapiskach stanowi propozycję lekturowego punktu wyjścia do namysłu nad wszystkim, co się właśnie dookoła nas dzieje. Mowa o książce Kamila Janickiego Warcholstwo. Prawdziwa historia polskiej szlachty (Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 2023), która – zaznaczmy od razu – pozwoli wspomnieć także o paru innych jeszcze tekstach podejmujących tematy tak lub inaczej z tą właśnie historią związane.
W przełożeniu na nasze doświadczenia historyczne i lekturę książki Janickiego „długie trwanie” oznacza w każdym razie – ni mniej, ni więcej – tylko fakt, że rozmaite zjawiska i zachowania, tak powszechne we współczesnej polskiej rzeczywistości politycznej, równają się całkiem po prostu warcholstwu, które – przypisywane niegdysiejszej szlachcie i czasom minionym – trwa i rozwija się jakby nigdy nic. W rozdziale, w którym warcholstwo czasów minionych jest charakteryzowane, czytamy: „tendencja do udowadniania swojej racji aż do upadłego, do ignorowania poleceń płynących z zewnątrz, do awantur i okazywania samowoli była powszechna. Na niej poniekąd zasadzała się polska kultura szlachecka” (Warcholstwo…, s. 209). Wprowadzający do tej książki Prolog ma zresztą znamienne rozwinięcie – Długi cień szlachectwa. Podobnie zresztą jak rozdział finalny – Długi sen. Koniec szlacheckiej idylli. Pierwsze zdanie wstępu nawiązuje przy tym do słów przypisywanych Ludwikowi XIV – „Państwo to ja” – których w istocie monarcha ten wcale podobno nie wypowiedział. Co nie znaczy, pisze w komentarzu Janicki, że nie mógłby ich „jednak wypowiedzieć dowolny polski szlachcic i wcale nie byłaby to z jego strony czcza przechwałka”. I dodaje: „nad Wisłą pełną kontrolę zawłaszczyła jedna tylko cząstka społeczeństwa” (jw., s. 9).
Dziś, jakby wbrew formule z rozdziału końcowego przedstawianej książki, także nie brakuje takich, którzy – szermując pojęciem demokracji – zdają się najwyraźniej twierdzić „państwo to my” lub wręcz „państwo to ja”. Ze szlacheckimi korzeniami rozmaicie wprawdzie przy tym bywa, ale przecież w pierwszym dziesięcioleciu XXI wieku starań o odkrywanie szlacheckich rodowodów z jakichś powodów nie brakowało, a dla wielu problem stanowiło przyznawanie się do chłopskich czy robotniczych korzeni. Nie tylko u nas zresztą, jak zaświadcza choćby w opowieści Powrót do Reims Diedier Eribon (przeł. Maryna Ochab, Wydawnictwo Karakter, Kraków 2019).
Książka Janickiego jest w każdym razie historią o tym między innymi, jak doszło u nas do wyodrębnienia szlachty jako uprzywilejowanej warstwy społeczeństwa, na czym to uprzywilejowanie polegało, w czym się wyrażało, czym skutkowało, a także o mitach z nim związanych i o tym, jak się ukształtowała magnacka oligarchia. Powinno być jasne, że nie braknie przy tym odniesień do Biblii, w tym historii Noego i jego synów…
Gładko się to czyta, co nie przesłania opisów prywaty, sobiepaństwa, anarchii, szczególnego – delikatnie mówiąc – stosunku do podatków, deklaratywności w demonstracjach „miłości do ojczyzny” i nagiej prawdy objawiającej się „w praniu”. Porażają opisy samowoli czy przekupstw, konstruowanie prawa zgodnie z życzeniem i interesem grupy rzeczywiście sprawującej władzę i utożsamianie warcholstwa z demokracją. Pańszczyzna, pogarda czy barbarzyńska przemoc w stosunku do słabszych okazują się w trakcie lektury znakami czasu nie całkiem minionego. Brzmi bowiem książka Janickiego w zasadzie jak opowieść o naszej współczesności. Kostiumy inne, ale wkład podobny. Wystarczy przypomnieć choćby dzisiejsze hasła dotyczące wartości „prawdziwej rodziny”. Wystarczy pomyśleć o wielokrotnie powtarzanym niedawno zdaniu pewnego ministra o konieczności ugruntowywania cnót niewieścich, które zdaje się jakoś nadzwyczajnie współgrać z przeświadczeniami Andrzeja Frycza Modrzewskiego, „cenionego – przypomina Janicki – do dziś za trzeźwą ocenę niedociągnięć ustroju, krytykę szlacheckiej samowoli i obronę ciemiężonych chłopów pańszczyźnianych”. O kobietach Frycz Modrzewski pisał mianowicie, że
rodzą się do kądzieli, powinny trzymać się blisko domu, a ich nienaruszalną podległość względem mężczyzn ustanowił sam Bóg Wszechmogący. Tytuł odpowiedniego rozdziału w jego traktacie O poprawie Rzeczpospolitej z 1551 roku to: Kobiety nie powinny mieszać się do spraw publicznych. Zgodnie z nim Modrzewski perorował, że każdy mężczyzna, który wspiera się w działalności publicznej sugestiami żony, okrywa się hańbą (Warcholstwo…, s. 161-162).
Z tego choćby widać, że niedarmo Braudel we wspominanej wyżej Gramatyce cywilizacji podkreślał, iż „Rola kobiety dla każdej cywilizacji jest swoistym testem, ponieważ w każdej cywilizacji należy do rejestrów długiego trwania, jest odporna na ataki z zewnątrz i niełatwo się zmienia z dnia na dzień” (Gramatyka…, s. 62).
O tych problemach była już zresztą kiedyś w tych Zapiskach mowa w związku z prezentacją książek Joanny Kuciel-Frydryszak (Służące do wszystkiego i Chłopki. Opowieść o naszych babkach (zob. tekst O rozliczaniu historii i kulturowych wojnach z 25.05.2023).
Jeśli natomiast idzie o los pańszczyźnianych chłopów, trzeba od razu dodać, że Kamil Janicki jest także autorem całej, wcześniej opublikowanej, książki temu zagadnieniu poświęconej (Pańszczyzna. Prawdziwa historia polskiego niewolnictwa, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 2021). Książki, która wpisuje się naturalnie w cykl prac zapoczątkowanych w 2020 roku przez Adama Leszczyńskiego Ludową historią Polski (Wydawnictwo A.B.W., Warszawa). Nie należy zapominać przy tym o Fantomowym ciele króla Jana Sowy (Universitas, Kraków 2011), dla którego symptomatyczne jest zarówno ujęcie ukazywanych problemów między innymi w kategoriach „długiego trwania”, jak i określenie sytuacji pańszczyźnianych chłopów jako niewolnictwa…
Zainteresowanym można by w tym kontekście polecić także Bękarty pańszczyzny Michała Rauszera (Wydawnictwo RM, Warszawa 2020) czy Chamstwo Kacpra Pobłockiego (Czarne, Wołowiec 2021), ale także pracę, która stanowi próbę swoistego wypośrodkowania wizji wzbudzających gwałtowne emocje w dyskusjach o „turbolechityzmie” i „turbochłopizmie”, to jest Andrzeja Chwalby i Wojciecha Harpuli Cham i pan. A nam prostym zewsząd nędza? (Wydawnictwo Literackie, Kraków 2022). Dosłownie dwa dni temu miała też mieć miejsce premiera nowej książki Adama Leszczyńskiego Obrońcy pańszczyzny (Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa). Z autorskich zapowiedzi wynika jednoznacznie, że reguły znane z czasów pańszczyzny dobrze pasują na przykład do opisów działania dzisiejszych korporacji…
Mamy dziś Internet i sztuczną inteligencję, bez zwłoki możemy się dowiadywać o zdarzeniach zachodzących właśnie na drugiej półkuli i z punktu udostępniać na ten temat swoje opinie, ale jako komentarz do opowieści ze wskazywanych wyżej lektur dziwnie jakoś adekwatne wydają się słowa cytowanego poprzednio neurobiologa:
Widowisko, jakie dają ludzie, jest bardzo przykre. Jaki jest ten gatunek, nieustannie narażony na wojny i rzezie w imię uświęconych idei, które próbuje sam sobie narzucać, lub niedostrzegalnych różnic, które chce usunąć? Kim są te istoty systematycznie niszczące własną planetę, bez której nie mogą żyć? Kto wydaje więcej pieniędzy na budowę samolotów bojowych niż na szukanie nowych źródeł energii albo terapii starych chorób?
Nawet nie wspomnę o nieustannych sporach o wątpliwe rozwiązania, które nikogo nie satysfakcjonują. Osiągnęliśmy punkt, w którym za sprawą demokracji XX wieku współczesny człowiek twierdzi, że każdy punkt widzenia, choćby diametralnie różny od pozostałych, jest równoprawny i zasługuje na szacunek. Jakby rzeczywistość nie istniała, a sam fakt, że coś myślimy, czynił to prawdą. Ta mnogość spojrzeń może się wydawać cennym atutem, w rzeczywistości jednak doprowadziła do powstania generacji ludzi, którzy nie są w stanie niczego uzgodnić, i społeczeństw, które de facto nie posuwają się zbytnio do przodu (Homo biologicus, s. 325-326).
Łatwo wszystko wypaczyć. Zwłaszcza zaś demokrację… Co w takim razie po tych dość pesymistycznych rozpoznaniach powiedzieć w ramach stałego elementu tych Zapisków o edukacji? Jak rozmaite koncepcje edukacyjne mają się do uporczywego trwania rozmaitych idei nieprzystających do współczesnego stanu świata?
Wróćmy w związku z tymi pytaniami do uwag Braudela, któremu problemy szkoły, reformy systemu kształcenia i koncepcji szkolnego poznawania historii były nadzwyczaj bliskie. Gdy już wyłożył istotę proponowanej reformy, stworzył cały program nauki historii i odpowiadający mu podręcznik, pisał o warunkach powodzenia przedstawianych założeń:
Historyk, któremu sprawy nauczania są bliskie zarówno z praktyki osobistej, jak i z pracy badawczej – nauczanie w ciągu wieków zmieniało nieustannie swój kształt – musi być świadom wagi swego doświadczenia. Zasadniczą lekcją historii, zgodną zresztą jak najbardziej ze zdrowym rozsądkiem, jest wskazanie, że reformę oświaty rozpocząć należy od jej piętra najwyższego – od szkół wyższych. Niemożliwością wydaje się zrewolucjonizowanie systemu nauczania na szczeblu podstawowym i średnim: siła inercji tego systemu, obejmującego w naszych krajach miliony młodzieży, jest zbyt wielka. Jedyna możliwość zasadniczej reformy oświaty – to uderzyć z całą siłą w nauczanie uniwersyteckie” (Historia i trwanie, s. 340).
Miał przy tym świadomość, że ze względu na bliską mu koncepcję „dla historyków […] nastąpić musiałaby zasadnicza zmiana kierunku: upodobania ich zmierzają instynktownie – dodawał – ku historii krótkiej. Ona też ma za sobą poparcie przenajświętszych programów nauczania uniwersyteckiego” (jw., s. 83).
Braudel starania o zmianę modelu edukacji przegrał, co tym wyraźniej potwierdza siłę objaśnianych przez niego struktur długiego trwania. Nasza szkoła doświadcza aktualnie ich oddziaływania w stopniu wręcz ekstremalnym. I, oczywiście, nie tylko nauki historii to dotyczy. Ma być tak, jak zawsze było. Słychać w związku z tym jednak, że studenci, którzy jakoś znoszą „przenajświętsze programy uniwersyteckiego nauczania”, po praktykach szkolnych rezygnują z kontynuowania studiów w zakresie nauczycielskiej specjalizacji. Praca w państwowej szkole staje się nie do zaakceptowania dla tych, którzy nie chcą rezygnować z używania własnego rozumu i z własnej godności oraz nie chcą tego pozbawiać innych…