Ubrana podobnie jak dzień wcześniej powlokłam się, wściekła już przy wyjściu z domu, w kierunku mojej nieulubionej poczty. Byłam tam o 12.30. Poczta czynna do 14.00
Kolejka przed pocztą to ludzie porozrzucani malowniczo na szerokim chodniku, wokół każdego strefa ochronna o promieniu 2 – 3 metrów. W środku dwa stanowiska czynne, tylko dwie osoby mogą wchodzić. Takie zarządzenie.
Ustaliłam, że jestem jedenasta. Przysiadłam na murku, nawet fajnie było, słońce świeciło, w żywopłotach i winobluszczu na ścianach bloków chmary ćwierkających wróbli. Za mną przyszła z dzieckiem w wózku młoda dziewczyna. Ustaliła, że ja jestem ostatnia, powiedziała, że będzie dalej stała, bo z dzieckiem. Mały brzdąc, na oko około dziesięciu miesięcy, prowadzany za dwie łapki uczył się chodzić. Dziewczyna mówiła po polsku, ale sądząc po akcencie – Ukrainka, wyglądała na przestraszoną, bardzo miła i grzeczna. Nie wiem, czy mama, czy niania.
Czekałam 40 minut, weszłam, jeden list (z sądu) odebrałam, drugiemu wczoraj upłynął termin, już został zwrócony, powiedziała mi z satysfakcją „pani urzędniczka”. I nie mogę się dowiedzieć skąd był. Zmełłam w ustach wyrazy obelżywe, jakoś mnie to słońce roztopiło, nie chciało mi się awanturować. Wiedziałam, że nic nie ugram, szkoda energii.
PRZECZYTAJ TAKŻE: Dziennik czasu zarazy. Na poczcie
Drugie stanowisko było okupowane przez jakiegoś wściekłego klienta, któremu zagubili przesyłkę, więc dziewczyna z dzieckiem wchodziła na moje miejsce. Poszłam obok do przychodni weterynaryjnej, gdzie są też psie zabawki, chciałam kupić piłkę kauczukową na lince, bo Agnieszka rzucając takie piłki Kumplowi, zawiesza je wysoko na gałęziach drzew i potem one znikają.
Piłek u weterynarza nie było. Po kilku minutach byłam z powrotem przed pocztą, a tam stała dziewczyna z dzieckiem. Otóż nie weszła do środka. Nie pozwoliły jej wejść z dzieckiem „panie urzędniczki”. Pewnie dlatego, że dzieci przenoszą koronawirusa. Słyszał ktoś z Was o zakazie wstępu z dziećmi do urzędów pocztowych? Ponieważ widać było już wcześniej, że jest chyba przestraszona moim sztafażem (maska, rękawiczki, tym razem nitrylowe w kolorze granatowym i ta czerwona kartka na piersi) więc nie chciałam się zbliżać. Zasugerowałam, że może ktoś z kolejki popatrzy na wózek i żeby weszła, ale odmówiła, powiedziała, że przyjdzie sama jutro po południu.
Brawo panie z poczty przy ulicy Zamiany 12! To jest wasz moment w historii! Macie władzę. Taka władza upaja, jak najlepsze wino!
Kiedy odchodziłam stamtąd około 13.30, w kolejce stało kilkanaście osób. Przy tempie, w jakim te panie obsługiwały klientów, mogły do magicznej godziny czternastej obsłużyć najwyżej kilka. Pisałam już, że w normalnych czasach chodziłam na pocztę dziesięć minut przed zamknięciem. To jest pora, kiedy panie obsługują jak na dopalaczach i nie trzeba długo czekać. A drzwi wcześniej zamknąć nie mogą. A teraz?
To jest tekst na temat poczty narodowej (to niedopatrzenie, że ciągle obowiązuje nazwa Poczta Polska). No, to macie jeszcze jedną historyjkę o poczcie, tym razem nie warszawskiej.
Moja zakopiańska przyjaciółka przechodząca leczenie biologiczne, poza aplikowaniem w klinice krakowskiej właściwego leku, co kilka tygodni potrzebuje jeszcze innego leku. Jest on niedostępny w zakopiańskich aptekach, a i w Krakowie trudno go kupić, dlatego od roku realizowała recepty na Słowacji, w Trstenie. To było nawet korzystniejsze, bo w słowackiej aptece lek, płatny w euro, był tańszy niż w Polsce i zawsze dostępny. Ale ponieważ zamknięto granicę zrobił się problem.
Wnuczka przyjaciółki studiuje na UJ i mieszka w Krakowie, znalazła tam aptekę, w której mieli ten lek, więc przyjaciółka wysłała jej priorytetem w czwartek rano receptę na poste-restante do urzędu pocztowego w Galerii Krakowskiej, gdzie wnuczka do stypendium dorabia w sklepie. List miał być na bank w piątek do odbioru.
W piątek listu nie było. W poniedziałek poczta w Galerii została zamknięta (w piątek nic o tym wnuczce nie powiedziano). Maryna pobiegła na pocztę w Zakopanem, gdzie ją – nieelegancko mówiąc – olali. Powiedzieli, że nie wiedzą, gdzie teraz jest ten list i zaproponowali, żeby wnuczka sama chodziła po krakowskich pocztach i go szukała. Na stronie internetowej poczty narodowej, gdzie można zlokalizować przesyłkę po numerze, wisiała informacja, że list wyszedł z Zakopanego. I przepadł.
Przyjaciółka załamana. Nie mam już siły opisywać poszukiwań, które są dowodem na całkowitą indolencję i – uwaga, ulubione słowo prezesa – imposybilizm „urzędników pocztowych”. Wnuczka miotała się między różnymi pocztami w Krakowie, poczynając od Poczty Głównej na Westerplatte 1 (powiedzieli, że nie ma i odesłali na Plac Dworcowy), Maryna naciskała na kierowniczkę [?] czy naczelniczkę [?] w Zakopanem, wreszcie sprawę wzięła w swoje ręce jej przebojowa siostra z drugiego końca kraju. I strasząc przez telefon, że to recepta na lek ratujący życie i obiecując zemstę Ziobry, znalazła przesyłkę. Na poczcie przy Westerplatte 1, w rozdzielni.
Życie niesie ze sobą masę niespodzianek, ciekawe co będzie jutro.
fot. Pixabay