21 lutego 2021. "Bierz i czytaj"...

W listopadzie minionego roku, w czterdzieści lat od literackiego debiutu (1980), ukazała się kolejna już polska edycja Imienia róży, pierwszej powieści Umberta Eco (1932-2016), włoskiego uniwersyteckiego profesora, światowej sławy semiologa, filozofa i przede wszystkim znawcy średniowiecza. Trudno się w takim razie dziwić, że akcja jego powieści, skoncentrowana w benedyktyńskim opactwie, rozgrywa się w średniowieczu właśnie (edycja rocznicowa przygotowana na podstawie wydania z 2012 roku, przejrzanego i poprawionego przez autora, z jego rysunkami, w przekładzie Adama Szymanowskiego, Noir sur Blanc, Warszawa 2020, ss. 760; dodatkowe informacje edytorskie zob. strona redakcyjna).

Czterdzieści lat obecności Imienia róży w czytelniczym obiegu równa się najdosłowniej milionom sprzedanych egzemplarzy książki, wydawanej w różnych krajach, w dziesiątkach języków, choć z wszelką pewnością nie stanowi ona „towaru pierwszej popkulturowej potrzeby”. Nie znaczy to zresztą także, by autor popkulturę miał w pogardzie (zob. Umberto Eco, Superman w literaturze masowej. Powieść popularna: między retoryką a ideologią, przeł. Joanna Ugniewska, PIW, Warszawa 1996, ss. 236).

Już na pierwszy rzut oka Imię róży wygląda na powieść historyczną. Według definicji samego autora, o specyfice takiej kwalifikacji stanowi zarówno sceneria, jak i działania bohaterów, które – wyjaśniał Eco – „służą lepszemu zrozumieniu historii” (zob. Dopiski na marginesie „Imienia róży”, s. 737 wskazywanego wyżej wydania). W tego rodzaju powieści – precyzował – „nie muszą wkraczać na scenę postacie mające swoje hasła w encyklopedii powszechnej”, choć akurat w Imieniu róży zobaczymy w działaniu na przykład Bernarda Gui, więc historycznego reprezentanta inkwizycji. Do tego przyjdzie jeszcze wrócić. W tle rozgrywającego się konfliktu będzie też mowa o innych wielkich tamtych czasów. Generalnie jednak – podkreślał Eco – historyczność tej powieści polega na tym, że: „Wydarzenia i osoby są zmyślone, lecz mówią nam o ówczesnych Włoszech rzeczy, których nigdy nie znaleźlibyśmy, tak wyraziście wyłożonych, w podręcznikach historii” (Imię róży, s. 737).

Zaznaczmy następnie, że charakteryzowanie Imienia róży jako powieści historycznej nie wyczerpuje opisu jej specyfiki. Istotne są dla niej również wyznaczniki powieści kryminalnej. Także to jest od początku jasne. Poza tym dałoby się chyba rozważać w jej kontekście na przykład oświeceniową ideę Bildung i Bildungsroman (o relacji grecka paideia, rzymska humanitas, niemieckie pojęcie Bildung zob. Umberto Eco, Mit amerykański trzech pokoleń nastawionych antyamerykańsko, przeł. Joanna Ugniewska, w: Tenże, O literaturze, Muza SA, Warszawa 2003, s. 239; zob. też: Maria Janion, Maria Żmigrodzka, Odyseja wychowania. Goetheańska wizja człowieka w „Latach nauki i latach wędrówki Wilhelma Meistra”, Wydawnictwo Aureus, Kraków 1998).

Imię róży charakteryzowane bywa ponadto w kategoriach postmodernizmu, co oznacza zabawę konwencjami, cytowanie intryg z innych utworów, generalnie zaś – intertekstualne gry i eklektyzm stosowanych form. Wiąże się to z wybranych form „fastrygowaniem i zwróceniem się nie tylko ku intrydze, ale także ku atrakcyjności” – powie sam Eco w Dopiskach na marginesie… z 1983. Doda przy tym prześmiewczo, że postmodernizm jest w zasadzie terminem dobrym „à tout faire” i że „dzisiaj ci, którzy go używają, mają na myśli wszystko to, co im się podoba”, oraz że łączy się z tym „tendencja, by sięgnąć nim jak najdalej wstecz”, co spowoduje, iż „wkrótce kategoria postmodernizmu obejmie Homera” (Dopiski…, s. 731).

Przede wszystkim jednak, okazuje się po czterdziestu latach funkcjonowania powieści w czytelniczym obiegu, że to postmodernistyczne historyczno- kryminalno-edukacyjne dzieło naznaczone jest przede wszystkim niesłabnącą aktualnością i stale, w nowych, zdawałoby się, kontekstach z nagła tę aktualność ujawnia (zob. Ryszard Koziołek, „Imię róży” kończy 40 lat. Wiecznie aktualna powieść o bezradności rozumu wobec nawrotów nietolerancji, „Książki. Magazyn do Czytania” z 12.11.2020 na portalu wyborcza.pl; w artykule linki m.in. do wywiadów Jarosława Mikołajewskiego z Umbertem Eco). O tej aktualności świadczą też bez wątpienia zarówno bogata literatura przedmiotu, jak i dostrzegana przez wydawców konieczność ciągłych wznowień powieści, choć żyjemy w świecie, w którym ubolewanie nad upadkiem wielkich narracji i w ogóle czytelnictwa dobrze słychać nawet bez specjalnych słuchawek.

Powstaje pytanie, co konkretnie, zanurzone w średniowiecznych, czternastowiecznych realiach, dzieło Eco ma w takim razie do powiedzenia dzisiejszym czytelnikom… Na pewno między innymi coś, co niespecjalnie akurat stricte średniowiecznej historii dotyczy. Coś, co nie liczy się tylko dla biegłych znawców literatury i ich fascynacji intertekstualnymi intencjami, które są w powieści do odkrycia (zob. Eco, Borges i mój lęk przed wpływem, przeł. Anna Wasilewska, w: O literaturze, dz.cyt., s. 115). Coś, co ostatecznie przyćmiewa nawet wpisany w powieść wątek kryminalny i grę w analogie z Sherlockiem Holmesem. Coś, co właśnie podsuwa ważne narzędzia analizy różnych aspektów otaczającego nas tu i teraz świata i pozwala odkrywać powtarzalne mechanizmy i zjawiska charakteryzujące także naszą społeczność…

Ta możliwość stałej aktualizacji powieściowego przesłania została zresztą przez Eco założona. Wyraził to w Dopiskach na marginesie „Imienia róży”:

Nie muszę mówić, że wszystkie problemy współczesnej Europy ukształtowały się, tak jak pojmujemy je dzisiaj, w wiekach średnich, od demokracji na szczeblu gminy po system bankowy, od monarchii narodowych po miasta, od nowych technologii po bunty biedoty. Średniowiecze jest naszym wiekiem dziecięcym, do którego trzeba ciągle powracać, by poznać historię naszych schorzeń (Dopiski…, s. 736).

„Bierz i czytaj” zatem („tolle et lege”, Imię róży, s. 694). Może się przy tym naprawdę okazać, że średniowiecze to dziś i tylko kostiumy inne, a czasem nawet niekoniecznie inne. Wizję takich właśnie relacji – między kiedyś i teraz, między światem przez kogoś opowiadanym i przez kogoś innego osobiście w innym czasie doświadczanym – wprost podsuwa czytelnikowi w pewnym momencie powieściowy narrator. Demonstruje to na własnym przykładzie, przywołując w komentarzu do obserwowanych i przeżywanych przez siebie zdarzeń wers z satyry Horacego: „De te fabula narratur” („O tobie mówi bajka”, s. 344). Może się z kolei okazać, że ta w średniowieczu usytuowana „bajka” całkiem wprost mówi także o nas dzisiejszych.

Obie cytowane formuły pochodzą z kroniki Adsa, więc z opowieści spisywanej przez bohatera i zarazem narratora powieści. Kontekst, w którym pada zaproszenie do lektury (Imię róży, s. 694), wydaje się jednak szczególnie istotny, zarówno w odniesieniu do przywoływanych wyżej pisarskich założeń samego Eco, jak i ze względu na interpretacyjne sugestie podpowiadane w tytule wskazywanego poprzednio szkicu profesora Koziołka. I o tym za chwilę.

Na razie przypomnienie biegu powieściowych zdarzeń. Wprawdzie są one chyba dość powszechnie znane, jeśli nie z bezpośredniej lektury, to za sprawą filmu z Seanem Connery w ekranizacji Jeana-Jacquesa Annauda (1986), ale może na bieżący użytek mała repetycja się przyda. Więc tak: stary, osiemdziesięcioletni prawie, austriacki mnich, Adso z Melku, opowiada historię ze swej młodości. Opowiada tak, jakby na bieżąco w niej uczestniczył (zob. uwagi Eco na temat sposobu traktowania historii Adriana Leverküna przez Serenusa Zeitbloma, bohaterów Doktora Faustusa Tomasza Manna, w: Borges i mój lęk przed wpływem, dz.cyt., s. 119).

Dzieje się ta historia w 1327 roku, w listopadzie. Pora roku ma dla powieściowych detali znaczenie, ale tu nie ma potrzeby się tym zajmować. Adso – jako osiemnastolatek, benedyktyński nowicjusz, szczaw zupełny, pod opieką „uczonego franciszkanina” (Imię róży, s. 27), Wilhelma z Baskerville, byłego inkwizytora, który ze swej funkcji, zniesmaczony nadawanymi jej sensami, zrezygnował, w roli jego ucznia i sekretarza, odbywa trzytygodniową podróż przez sławne miasta i stare opactwa włoskie (nieledwie jak współcześni nam absolwenci rozmaitych college’ów przed podjęciem studiów na poważnych uniwersytetach). Wilhelm był już wtedy, podkreśla Adso, „bardzo stary, miał z pięćdziesiąt wiosen” (Imię róży, s. 30). Był też bardzo przenikliwy. Nie tylko „potrafił czytać w wielkiej księdze natury, lecz również pojąć, w jaki sposób mnisi czytają księgi i jak za ich pośrednictwem myślą” (Imię róży, s. 42-43). Był poprzednikiem, ale i jakby równocześnie uczniem samego Sherlocka Holmesa występującego ze swym przybocznym Watsonem (rozmaite intertekstualne zależności tych kreacji analizuje Janusz Waligóra: Umberto z Bolonii albo jak działa literatura, w: Ani rytuał. Ani karnawał. O interpretacji tekstu literackiego w szkole, Collegium Columbinum, Kraków, 2014, s. 89-105).

Finalnie podróż Wilhelma i Adsa prowadziła do położonego na wysokiej górze, jednego z największych włoskich opactw benedyktyńskich (literaturoznawcy odnotowują w tym kontekście analogię z Czarodziejską górą Tomasza Manna). W klasztorze, do którego bohaterowie zmierzali, zaplanowane było spotkanie skonfliktowanych religijnie oraz politycznie zakonników reprezentujących stronnictwa cesarza i papieża. Przedmiotem dyskusji miała być kwestia ubóstwa Chrystusa – problem, który decydująco różnicował zarówno rozmaite reguły zakonne, jak i sposoby pojmowania rozlicznych herezji oraz charakterystyki poszczególnych grup heretyckich. Problem związany, niejako siłą rzeczy, z relacjami między władzą świecką i kościelną z przełożeniem na stosunek do finansów, które stanowią zwykle narzędzie sprawowania władzy i uprawiania polityki. Misja Wilhelma, stronnika cesarza, sprowadzać się miała do rozpoznania sytuacji i określenia w tym kontekście racjonalności działań planowanych przez jego konfratrów w relacjach z papieżem.

Poza tym jednak, tak Wilhelm, jak Adso, ciekawi byli tamtejszej biblioteki, w której było „więcej ksiąg niż w jakiejkolwiek bibliotece świata chrześcijańskiego” (Imię róży, s. 58) i w której skryptoriach pracowali uczeni mnisi delegowani tam również z całego chrześcijańskiego świata. Nasi bohaterowie nie wiedzieli jeszcze, że wolność wstępu do biblioteki i korzystania z jej zbiorów obłożona jest zakazami, a decyduje o nich ideologia wyznawana przez zakonnego cenzora!

I to właśnie stanie się osią powieściowego konfliktu na śmierć i życie. Istotne będzie przy tym poszukiwanie księgi szczególnej, a mianowicie jedynego na świecie egzemplarza drugiej części Poetyki Arystotelesa, która to część traktować miała o komedii i śmiechu. Wilhelm, jak wspomniany Sherlock Holmes, będzie miał co robić. Trupów nie braknie. Wtrąci się w to inkwizycja w osobie samego Bernarda Gui, wykreowanego na skrajnie bezwzględnego sadystę i dogmatycznego drania, który swoich interesów jednakowoż umie dobrze pilnować.

Nawiasem mówiąc, pretensje o taki wizerunek Bernarda Gui zgłasza na przykład wobec powieści Eco, jak i wobec utrwalonej w świecie opinii o działaniach inkwizycji, polski autor poświęconej tym problemom książki (zob. Roman Konik W obronie Świętej Inkwizycji Wydawnictwo Wektory, Wrocław 2004, ss. 216). W dwóch przynajmniej miejscach wymienia przy tym wprost nazwisko Umberta Eco jako autora Imienia róży, nazywając go – z użyciem cudzysłowu – „ekspertem mediewistą” (W obronie…, s. 87), który w swej powieści fałszuje i „dobrze o tym wie” obraz inkwizycji, Bernarda Gui czy historii herezji Dulcyna (W obronie…, s. 48, 88). U podstaw tego stanowiska wskazać można założenie powtarzane za św. Augustynem, że Kościół jest wewnętrznie święty [maculatis immaculta] (W obronie…, s. 8), a co złe, można by skomentować, to sprawa ludzkich ułomności. Zwłaszcza że sądy inkwizytorskie – podkreśla Konik – przekazywały swych klientów do rzeczywistego ukarania „ramionom świeckim” i to te świeckie ręce wykonywały wyroki, co odpowiednie archiwa precyzyjnie dokumentują. Taki Bernard Gui „w ciągu szesnastu lat sprawowania władzy przewodniczącego trybunału inkwizycyjnego orzekł winę w stosunku do 913 oskarżonych, jednakże tylko 42 osoby zostały przekazane ramieniu świeckiemu [co – trzeba zaznaczyć – nie było jednoznaczne z wyrokiem śmierci]” (W obronie…, s. 87).

Z taką relacją wiąże się próba rozbrojenia „czarnej legendy” inkwizycji, protest przeciwko przepraszaniu za jej działalność (tu nawet Jan Paweł II dostaje za swoje). „W analizach historycznych […] zapomina się – twierdzi profesor Konik – że „podstawowym celem Inkwizycji było ratowanie zagubionych dusz ludzkich, była to zatem walka o najistotniejszą wartość, o życie wieczne. Najczęściej pomija się fakt, że wartość duszy ludzkiej stoi tu ponad ideologią, historią czy ustrojem. Zatrucie dusz ludzkich błędem herezji powodowało i powoduje katastrofalne skutki” (W obronie…, s. 10).

Przy okazji, ze względu na referowaną krytykę pod adresem Umberta Eco, warto by może zajrzeć do jego epistolarnego dialogu z Carlo Maria Martinim – jezuitą, biskupem Mediolanu i „jednym z największych światowych autorytetów w dziedzinie egzegezy biblijnej” – jak informuje notka na skrzydełku tej książeczki (W co wierzy ten, co nie wierzy, przeł Ireneusz Kania, Noir sur Blanc, Warszawa 2018, ss. 96).

W każdym razie odniesienie się do sygnalizowanych tu kwestii wymaga przynajmniej paru innych jeszcze lektur… Na wejściu proporcje w myśleniu o inkwizycji przywrócić mogą teksty z książki historyka, ks. Jana Kracika (Święty Kościół grzesznych ludzi, Wydawnictwo Petrus, Kraków 2011, ss. 336). Czytamy w niej: „Zarówno prokuratorzy, jak adwokaci kościelnej przeszłości występują w rynsztunku rycerzy prawdy, choć służba tej pani interesuje ich znacznie mniej, niż jej wykorzystanie do z góry założonych tez, to jest maksymalizacji oskarżenia lub obrony. […] Pojęciem manipulacji, co widać i słychać, da się manipulować, i to jak!” (s. 18). Gdy chodzi natomiast o relacje kompetencyjne między sądami inkwizycyjnymi i świeckimi wykonawcami wyroków, Kracik wspomni o geście Piłata (s. 51). Ręce trzeba myć… Natomiast tendencje, które wchodzą przy tym w grę, dobrze określa z kolei tytuł książki Michaela Foucaulta, na którą Konik też się zresztą powołuje Nadzorować i karać (przeł. Tadeusz Komendant, Wydawnictwo Aletheia, Warszawa 2009, ss. 306). I tak dalej.

Istotne w takim kontekście wydają się pytania o to: jak dochodzi do tworzenia wizji i prawd jedynych, ostatecznych oraz do ewidentnych uzurpacji, które rodzą system przejmowania przez pewne grupy ludzi kontroli nad życiem innych i podporządkowywania jednych drugim, skąd się bierze nietolerancja jednych i głupota drugich – tu ze względu na opis funkcji mitów w kreowaniu ludzkich wspólnot do polecenia byłaby lektura Homo sapiens. Od zwierząt do bogów Yuvala Noaha Harariego (przeł. Justyn Hunia, PWN, Warszawa 2018, ss. 526). Przede wszystkim zaś uważnej lektury wymaga Tomasza Polaka System kościelny, czyli przewagi pana K, (Wydawnictwo Nauk Społecznych i Humanistycznych UAM, Poznań 2020, ss. 264).

Gdyby natomiast wrócić do Imienia róży… Siłą rzeczy, mowa w niej będzie o niezliczonej ilości herezji i heretyckich buntów obrazujących najrozmaitsze podziały wśród ludzkich społeczności. Ich przyczyny objaśnia Wilhelm, gdy zauważa:

[…] bogaty prałat głosi ubóstwo biednemu i wygłodzonemu ludowi. Zamieszki patarenów z tej właśnie zrodziły się sytuacji. Są pożałowania godne, ale nie są niepojęte (Imię róży, s. 219). Powiadam, że wiele z tych herezji, niezależnie od doktryn, których bronią, ma powodzenie u prostaczków, ponieważ podsuwają im nadzieję innego życia. Powiadam, że bardzo często prostaczkowie niewiele wiedzą o doktrynie. Powiadam, że nieraz tłumy prostaczków pomieszały kazania katarskie z kazaniami patarenów, te zaś z tym, co mówią duchownicy. Życie prostaczków […] nie jest rozświetlone mądrością i czujnym baczeniem na rozróżnienia, jakich dokonują mędrcy. Udręczone jest chorobą, ubóstwem, wyraża się z trudem wskutek niewiedzy. Dla wielu z tych ludzi przyłączenie się do grupy heretyków jest tylko jednym ze sposobów, ani gorszym, ani lepszym, wykrzyczenia swojej rozpaczy. Dom kardynała można spalić bądź dlatego, że pragnie się udoskonalić życie duchowieństwa, bądź że przeczy się istnieniu piekła, o którym owo duchowieństwo mówi. Lecz zawsze dlatego, że istnieje to piekło na ziemi […] widziałem na własne oczy, jak ludzi żyjących cnotliwie, szczerych zwolenników ubóstwa i czystości, lecz wrogów biskupów, owi biskupi oddawali sądom świeckim, pozostającym na usługach cesarstwa, bądź wolnych miast, oskarżając ich o wspólnotę płciową, sodomię, niecne praktyki – którymi może nie ci, lecz właśnie tamci zgrzeszyli. Prostaczkowie przeznaczeni są na rzeź, można ich wykorzystać, kiedy trzeba przysporzyć kłopotów wrogiemu obozowi, ale poświęca się ich, kiedy stają się zbędni (Imię róży, s. 220-221; w tym kontekście zob. Adam Leszczyński, Ludowa historia Polski. Historia wyzysku i oporu. Mitologia panowania, Wydawnictwo WAB, Warszawa 2020; zob. też: Howard Zinn, Ludowa historia Stanów Zjednoczonych. Od 1492 roku do dziś, przeł. Andrzej Wojtasik, Wstęp Artur Domosławski, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2016, ss. 914).

Tak czy owak, w mocy pozostaje pytanie: co na temat doktrynalnych sporów o wykładnię-interpretację pism sakralnych mogły wiedzieć niepiśmienne masy ludzi średniowiecza? A czy dziś wyznawane doktryny powszechnie się studiuje? Ale także, co uczeni uczestnicy organizowanej w opactwie dyskusji byli w stanie powiedzieć na temat oświeceniowo nacechowanego wystąpienia Wilhelma, gdy ten sugerował, „że sposobem wypowiadania woli przez lud mogłoby być powszechne zgromadzenie wyborcze” (Imię róży, s. 496), więc ni mniej, ni więcej tylko referendum albo wolne wybory? Kontekst swoje znaczy. Podziałów rozmaitych nigdy nie brakuje. Wprawdzie już niekoniecznie jedni rodzą się wprost królami, więc do rządzenia, podczas gdy inni mają służyć, ale jednak ciągle jeszcze przeważa spojrzenie na historię przez pryzmat funkcjonowania władców (zob. wyżej Ludowa historia Polski…,).

Idźmy dalej: w konsekwencji zdarzeń związanych z poszukiwaniem zakazanej książki, najpierw zginie wiele osób, a w końcu całe opactwo i jego biblioteka spłoną. Wilhelm i Adso ujdą jednak z życiem. Po latach, osiadły w Melku stary Adso napisze, że w pewnym okresie jego kontemplacyjnego życia, z rozkazu swego opata, odbył ponowną podróż do Italii:

Nie oparłem się pokusie i wracając, nadłożyłem kawał drogi, by zwiedzić to, co zostało z opactwa. […]

Szperając wśród gruzów, znajdowałem czasem strzępy pergaminu, które opadły ze skryptorium i biblioteki i przetrwały niby skarby zakopane w ziemi: i zacząłem je zbierać. Jakbym miał złożyć na nowo karty jakiejś księgi. […]

Spostrzegłem zbutwiałą od wody i robactwa szafę, która stała w cudowny sposób przy ścianie; nie wiem, jak przetrwała pożar. W środku pozostało jeszcze kilka kart. Inne strzępy znalazłem, szperając w ruinach na dole. Był to nędzny plon, ale cały dzień zszedł mi na zbieraniu, jakby w tych disiecta membra [rozproszonych fragmentach] biblioteki czekało na mnie jakieś posłanie. Niektóre kawałki pergaminu były odbarwione, inne pozwalały dostrzec cień obrazu, czasem zjawę jednego słowa lub paru. Niekiedy znajdowałem karty, z których dało się odczytać całe zdania, częściej zaś nietknięte jeszcze oprawy, chronione przez to, co było niegdyś metalowymi krawędziami… Widma ksiąg, z pozoru zdrowych jeszcze z zewnątrz, ale przeżartych w środku, czasem zaś ocalało pół karty, przezierał incipit, tytuł…

Zebrałem wszystkie relikwie, jakie udało mi się znaleźć, i wypychałem nimi dwie torby podróżne, porzucając rzeczy, które były mi użyteczne, byleby uratować ten nędzny skarb.

Przez całą drogę powrotną, a potem w Melku, wiele godzin spędzałem na odczytywaniu tych szczątków. Często poznawałem po jakimś słowie albo po jakimś obrazie, który przetrwał, o jakie dzieło chodzi. Kiedy w miarę czasu odnajdywałem inne kopie tych ksiąg, studiowałem je z miłością, jakby fatum pozostawiło mi ten spadek, jakby rozpoznawanie zniszczonej kopii było wyraźnym znakiem z nieba, który mówił tolle et lege (bierz i czytaj). Po zakończeniu tej cierpliwej rekonstrukcji zarysowała mi się jakby mała biblioteka, znak po tej wielkiej, po której nie został ślad – biblioteka składająca się z ustępów, cytatów, niepełnych okresów, kikutów ksiąg (s. 691-694).

W komentarzu można by chyba powiedzieć, że wszelkie odkrycia historyczne ostatecznie do tego się właśnie sprowadzają. Oznaczają poszukiwanie fragmentów, śladów przeszłości i przywracanie oraz nadawanie im znaczeń. Trzeba jednak pytać w związku z tym, w jakim stopniu wnioski wyprowadzane z takich działań opierają się na pełnych luk „ustępach, cytatach, kikutach” słów i zdarzeń, kto ustala między nimi relacje, jak to uzasadnia, jaką wizję historii na tej podstawie buduje, jakie znaczenia z nimi wiąże, kto te odkrycia autoryzuje, by podawać je innym do wierzenia i powtarzania, kto i na jakiej zasadzie upoważnia do kontrolowania ich prawomyślności, więc do nadzorowania i karania. Może trzeba zatem w przywoływanej tu literackiej fikcji dostrzec zarys niebezpieczeństw związanych z uprawieniem polityki historycznej i przestrogę przed nią.

Wyraźnego podkreślenia wymaga w każdym razie fakt, że nieco dalej Adso dystansuje się od dopiero co wyrażonej myśli, jakoby zgromadzone przez niego pozostałości wielkiej biblioteki stanowiły „znak z nieba – bierz i czytaj”. Dodaje bowiem:

Im dłużej czytam ten spis, tym bardziej się przekonuję, że jest dziełem przypadku i nie zawiera żadnego przesłania (s. 694).

Postawa Adsa, wyrażona poprzez tę kwestię, każe skupić uwagę na zasadniczym starciu między Wilhelmem i ślepym Jorgem z Burgos, „stróżem” tajemnic biblioteki benedyktyńskiego opactwa. To Jorge przywiózł tam w swoim czasie z Silos Poetykę Arystotelesa. I ta księga stanowiła przedmiot pożądania uczonych mnichów, a w konsekwencji przyczynę mordów, których Jorge na nich dokonał, gdy starali się księgę za wszelką cenę zdobyć i przeczytać. To on był bezwzględnym strażnikiem dostępu do biblioteki i uczonym pomysłodawcą różnych jej zabezpieczeń. Wilhelm w pewnym momencie zauważył wręcz, że „tego miejsca zakazanej wiedzy bronią liczne i nader kunsztowne wynalazki. Wiedza wykorzystana, by zakrywać, nie zaś oświecać” (Imię róży, s. 253). To Jorge spowodował pożar biblioteki.

Wilhelm i Jorge reprezentowali, z tego widać, odmienne idee, odmienne wizje świata, odmienne wizje człowieka. I pojedynek w obronie idei Wilhelm z Jorgem przegrał. Biblioteka poszła z dymem. Księga Arystotelesa o komedii pozostała wyłącznie legendą.

Przy okazji wypada zaznaczyć, że Jorge z Burgos w literaturze przedmiotu utożsamiany bywa z Jorgem Luisem Borgesem (1899-1986), znakomitym argentyńskim pisarzem, autorem między innymi Biblioteki Babel – z wpisanym w nią wyobrażeniem wszechświata jako biblioteki, z której nie ma wyjścia – w pewnym okresie także bibliotekarzem w Buenos Aires. Obciążony dziedzicznie ślepotą, w wieku 55 lat Borges oślepł całkowicie. Jego prace były dla Eco zasadniczo ważne (przy okazji warto może wspomnieć, że podobnie istotne były one na przykład także dla Witolda Gombrowicza). Eco był w każdym razie przepytywany o te relacje niejednokrotnie. W 1983 roku pisał: „Chciałem mieć ślepca pilnującego biblioteki (wydawało mi się, że to dobry pomysł literacki), a biblioteka nie mogła dać nic bardziej ślepego od Borgesa, także dlatego, że długi trzeba spłacać” (Dopiski na marginesie…, s. 712; zob. też tekst z 1997 roku: Borges i mój lęk przed wpływem, s. 113-128).

Przywołane poprzednio słowa dystansu Adsa do zgromadzonych przez siebie świadectw po spalonej bibliotece i swej możliwej roli w ich opracowywaniu świadczą, jak się zdaje, że jednak nauki Wilhelma nie poszły w las i że Wilhelm, który występuje w powieści w wielu rolach – jako uczony mnich franciszkanin, reprezentant cesarskiej frakcji w dyspucie, dyplomata czy detektyw – jako nauczyciel i mistrz pojedynek z Jorgem „o duszę Adsa” wygrał.

Nie wystarczy tylko „brać i czytać”. Trzeba jeszcze samodzielnie, krytycznie o przeczytanym myśleć, trzeba sprawdzać fakty. Trzeba umieć uznać nieostateczność swoich przeświadczeń, wycofywać się ze, zdawałoby się, niepodważalnych ustaleń, zaprzeczyć czasem, twardym, zdawałoby się, prawdom i przede wszystkim własnej roli jako rewelatora tych prawd.

Jorge, który też próbował swoimi ideami naznaczyć Adsa, reprezentował postawę odwrotną. Mówił:

[…] istotę naszej pracy […] stanowi studiowanie i przechowywanie wiedzy. Przechowywanie, powiadam, nie zaś jej poszukiwanie, albowiem właściwość wiedzy, rzeczy Boskiej, stanowi to, że jest kompletna i określona od samego początku w doskonałości słowa, które samo do siebie przemawia. Przechowywanie, powiadam, nie zaś poszukiwanie, gdyż właściwość wiedzy, rzeczy ludzkiej, stanowi to, że została określona i skompletowana w ciągu biegu wieków, które trwały od nauk proroków po interpretacje ojców Kościoła. Nie ma tu postępu, lecz najwyżej stałe i wzniosłe rekapitulowanie” (Imię róży, s. 560-561).

W tym kontekście Jorge przypomniał między innymi słuszną według niego decyzję o spaleniu Biblioteki Aleksandryjskiej. Pytanie, czy w tle takich przeświadczeń, przy zachowaniu stosownych proporcji, nie słychać czasem objaśnień dotyczących funkcji naszych obecnych programów szkolnych i skąd się biorą akcje w rodzaju całopalenia powieści o Harrym Potterze – czy nie jest to wyraz idei, która każe przekazywać wiedzę od dawna ustaloną, przepytywać z jej rekapitulacji, nie zawracać głowy pytaniami i poszukiwaniami, książki niezgodne z duchem własnych przeświadczeń spalić lub przynajmniej zakazać ich czytania, nakazując za to lekturę innych, „prawomyślnych”.

Jorge stosunek do ukrywanej przez siebie części Poetyki Arystotelesa na temat komedii i śmiechu uzasadniał tak:

Chrystus się nie śmiał. Śmiech jest zarzewiem zwątpienia” (Imię róży, s. 193, 233). Kto śmieje się, nie wierzy w to, co jest powodem do śmiechu. Tak zatem, jeśli śmiejemy się z czego złego, oznacza to, że nie zamierzamy onego zła zwalczać, jeśli zaś śmiejemy się z czego dobrego, oznacza to, że nie cenimy siły, przez którą dobro szerzy się samo z siebie (Imię róży, s. 191). Podobnie jak złe są rozmowy, tak i są złe obrazy. A to te, które kłamią co do kształtu dzieła stworzenia i pokazują świat na opak w stosunku do tego, jakim być winien, jakim zawsze był i będzie na wieki wieków, aż do końca czasów. Wszelki obraz jest dobry, by skłaniać do cnoty, albowiem arcydzieło stworzenia, jeśli pokazać je do góry nogami, staje się materią do śmiechu. I tym sposobem Słowo Boże przejawia się poprzez osła, który gra na lirze, durnia, który orze tarczą, woły, które same zaprzęgają się do pługa, rzeki, które płyną pod górę, morze, które płonie, wilka, który staje się eremitą. Poluj na zające z wołem, niech psy kąsają pchły, ślepi pilnują niemych, niemi proszą o chleb, niechaj mrówka rodzi cielę, niechaj latają pieczone kurczęta, podpłomyki rosną na dachach, papugi prowadzą lekcje retoryki, kury zapładniają koguty, zaprzęgaj wóz przed wołami, każ psu spać w łóżku i niechaj wszyscy chodzą głową w dół! Czemu służą te nugae? (Imię róży, s. 120-121).

Wilhelm podpowiadał natomiast, że realia trzeba obserwować i wartościować na własną odpowiedzialność. Już w drodze do opactwa podkreślał:

– Mój poczciwy Adso – […] W ciągu całej podróży uczę cię rozpoznawać znaki, przez które świat do nas przemawia niby wielka księga (Imię róży, s. 40).

Sytuację, o której w opactwie dyskutowano, komentował na użytek Adsa następująco:

w tym kraju od wielu lat dzieją się rzeczy zawstydzające, również w klasztorach, na dworze papieskim, w kościołach… Walka o władzę, oskarżenia o herezje, byle wyrwać komuś z rąk prebendę… (s. 590).

Symptomatyczny jest też dialog Abbona, tamtejszego opata, z Wilhelmem. Opat, pokazuje właśnie swym gościom niepoliczalny wręcz zbiór drogocennych świętych sprzętów. Demonstrując przy tym radość z klasztornego bogactwa (w tle dyskusja o ubóstwie Chrystusa), podkreśla:

[…] o ileż lepiej o Boskiej przyczynowości mówi mi cudowny skutek, jak złoto i diamenty, skoro mówić o niej potrafi nawet łajno i owad. Tak więc kiedy w tych kamieniach dostrzegam sprawy wyższe, dusza płacze ze wzruszenia i radości, i nie z ziemskiej próżności lub umiłowania bogactwa, ale z najczystszego ukochania przyczyny pierwszej, która swej przyczyny nie ma (Imię róży, s. 209).

Wilhelm na to „z pokorą” – zaznacza Adso: „– Doprawdy, oto najsłodsza z teologii”. Opat, przekonany do swych racji, bierze ten komentarz „dosłownie i porwany mistycznym uniesieniem” dorzuca – relacjonuje dalej Adso: „– Jest to najprostsza z dróg wiodących do Najwyższego, materialna teofania”. Wilhelm w odpowiedzi „chrząknął grzecznie: – Ech… och…” (Imię róży, s. 209).

Podobnie i wprost schłodził Wilhelm zachwyt Adsa po tym, gdy jeden z mnichów zademonstrował mu zbiór zgromadzonych w opactwie relikwii, w tym „kawałek czcigodnego drewna ze świętego krzyża, dostarczony do opactwa przez samą królową Helenę, matkę cesarza Konstantyna (Imię róży, s. 591). Według relacji Adsa, był

w relikwiarzu całkowicie wykonanym z akwamaryny, gwóźdź z krzyża. Był w ampułce spoczywającej na podłożu z małych zwiędłych róż, kawałek korony cierniowej, a w innej szkatułce, tak samo na całunie zeschłych kwiatów, pożółkły strzęp obrusa z Ostatniej Wieczerzy. A dalej sakiewka świętego Mateusza, ze srebrnych ogniwek; i w walcu przewiązanym fioletową wstążką, wystrzępiona od upływu czasu i zapieczętowana złotem, kość z ramienia świętej Anny. I […] cud na czerwonej poduszeczce wyszytej perlami – cząstka żłóbka z Betlejem i piędź purpurowej sukni świętego Jana Ewangelisty, dwa spośród łańcuchów, które ściskały w kostce nogi apostoła Piotra w Rzymie, czaszka świętego Wojciecha, miecz świętego Stefana, piszczel świętej Małgorzaty, palec świętego Wita, żebro świętej Zofii, podbródek świętego Eobana, górna część łopatki świętego Chryzostoma, pierścionek zaręczynowy świętego Józefa, ząb Jana Chrzciciela, rózga Mojżesza, rozdarta i zetlała koronka z sukni ślubnej Maryi Panny (Imię róży, s. 592).

Świat zna oczywiście ten problem od wieków do dziś. O zjeździe gnieźnieńskim w tysięcznym roku i o jego politycznych skutkach związanych z „grą w kości”, jak to nazywa współczesna nasza autorka powieści historycznych, więc o pielgrzymce cesarza Ottona III do Gniezna, spotkaniu z Bolesławem Chrobrym i zabiegach o traktowane jak relikwie doczesne szczątki świętego Wojciecha, słyszymy zwykle u początku edukacji szkolnej (zob. Elżbieta Cherezińska, Gra w kości, Zysk i S-ka, Poznań 2010, ss. 408). Polityczne skutki tej gry miały przecież niebagatelne znaczenie historyczne…

Adso wymienił zresztą jeszcze „wiele rzeczy, które nie były relikwiami, stanowiły jednak świadectwa cudów i cudownych istot z odległych ziem” (Imię róży, s. 592-593). Nie ma wątpliwości, że wszystkie te, wyliczone przez Adsa, cudowne przedmioty pasowałyby w sam raz do kolekcji bohatera Sienkiewiczowej historii z początków piętnastego wieku. Sanderus z Krzyżaków, Niemiec wprawdzie, ale biegle mówiący po polsku, sprzedawca relikwii i odpustów, miał przecież w ofercie między innymi „kopyto osiołka, na którym odbyła się ucieczka do Egiptu, […] pióro ze skrzydeł archanioła Gabriela, które podczas Zwiastowania uronił; […] dwie głowy przepiórek zesłanych Izraelitom na puszczy; […] olej, w którym poganie świętego Jana chcieli usmażyć – i szczebel z drabiny, o której się śniło Jakubowi – i łzy Marii Egipcjanki, i nieco rdzy z kluczów świętego Piotra… (Krzyżacy, Wydawnictwo Zielona Sowa, Kraków 2007, 149). O tym, że Krzyżacy „podobno drzewo Krzyża Świętego mają”, a także „krajkę z szaty Najświętszej Panny, […] trzonowy ząb Marii Magdaleny i głowienki z krza ognistego, w którym się sam Bóg Ojciec Mojżeszowi pokazał […] też w Krzyżakach opowiadano (s. 28). Okazało się na szczęście, że „większy jest nasz naród i Pan Jezus większą moc spuścił nam w kości. A co do relikwii – albo to u nas w klasztorze świętokrzyskim nie ma drzewa Krzyża Świętego” – uspokajał słuchającą go publiczność inny z bohaterów (Krzyżacy, s. 30).

O współczesnej nam gotowości do gromadzenia relikwii w postaci fragmentów ciała wielkich zmarłych lub ampułek z ich krwią, przechowywanych na przykład w krakowskich Łagiewnikach, nie ma chyba potrzeby przypominać. Gdyby zaś wrócić do relacji Adsa, przeczytamy, że Wilhelm ze spokojem znów nadał właściwą miarę jego entuzjazmowi, mówiąc:

A ty nie zachwycaj się za bardzo tymi relikwiarzami. Wiele innych kawałków krzyża widziałem w rożnych kościołach. Gdyby wszystkie były prawdziwe, Pan Nasz nie byłby umęczony na dwóch skrzyżowanych belkach, ale na całym lesie (Imię róży, s. 594).

Na koniec można więc chyba powiedzieć, że w roli nauczycielskiego mistrza jest Wilhelm wzorcem jak nieledwie metr z Sèvres. Także, a może nawet szczególnie, na dziś. Narzędzia przydatne do analizy jego mistrzostwa podsuwa książka George’a Steinera (Nauki Mistrzów, przeł. Jerzy Łoziński, Zysk – S-ka, Poznań 2007, ss. 196). Do Jorge stosowałoby się, według nomenklatury z rozważań Steinera, określenie „grabarz” i „zamykacz” uczniowskich zdziwień i ciekawości. Wilhelma można by natomiast określić jako „nauczycielskiego wirtuoza”, który dobrze wie, „jak splatają się ze sobą odpowiedź i odpowiedzialność” (Nauki…, s. 26). Zna wartość ironii, groteski, parodii i – generalnie – śmiechu. Wie, jak służą one zachowywaniu dystansu i niezależności myślenia wobec rozmaitych zdarzeń, sytuacji i ludzkich sądów, a przy tym zakłada możliwość własnych omyłek i klęsk…

O autorze

Zapiski na marginesach starych i nowych lektur

Fot. Wikimedia

Fot. Franciszek Vetulani

Zofia Agnieszka Kłakówna – mieszka w Krakowie, polonistka, literaturoznawczyni, od zawsze i stale zajmuje się problemami edukacji — w teorii i w praktyce, w różnych rolach, w różnych szkołach, w różnych miejscach, w Polsce i poza jej granicami, jest autorką paru książek na ten temat, współautorką koncepcji edukacyjnej i odpowiadających jej podręczników pod nazwą To lubię! Sztuka pisania, przez wiele lat redagowała czasopismo „Nowa Polszczyzna”. Zdaniem recenzentów jej prac – „skrajna indywidualistka, która przedziwnym sposobem prawie zawsze pracuje w zespole”. 

Wszystkie zapiski