Dziś do laski marszałkowskiej w Sejmie trafił dotyczący sądów projekt, opracowany siłami głównie Iustitii i przyjęty w ramach Porozumienia dla Praworządności przez wszystkie partie polityczne opozycji – z wyjątkami, jak się okazało na finiszu – i przez wiele ruchów obywatelskich (w tym KOD, OSK, Akcję Demokrację, Obywateli RP poza organizacjami prawniczymi). Ale równocześnie z inicjatywą występuje Duda, zaprasza na konsultacje i wśród partii opozycji uczestniczących w Porozumieniu słychać ochotę wzięcia w nich udziału, jak informuje Wyborcza, która już wcześniej, piórem red. Wrońskiego zachęcała, by Dudę potraktować rozsądnie… W tle dyskusja o listach wyborczych i porozumieniu. Warta tyle, co zwykle…
Nieporozumienie dla praworządności
Kiedy o tym czytam, opadają mi ręce. Główny spór wewnątrz Porozumienia dotyczył po prostu woli działania. Większość polityków uważała, że projekt Iusitii – jak każdy projekt opozycyjny – czeka sejmowa zamrażarka. Bo arytmetyka. Nie trafiało i nie trafia do ich przekonania, że choćby kadencje „starych sędziów” SN udało się wbrew tej arytmetyce i ich własnym prognozom utrzymać, co miało znaczny wpływ na to, że ofensywa PiS przeciw sądom utknęła w martwym punkcie, a sądy powszechne wykazują dziś niezawisłość niespotykaną w całej historii III RP. Nie zauważyli, że cofnięcie odpowiednich przepisów nastąpiło rękoma posłów PiS. Nie trafia do ich przekonania fakt, że kampanią protestów, ciężką pracą prawników i lobbingiem udało się odwrócić tradycyjną politykę bezradności Unii – do niedawna tak jaskrawo widoczną wobec Węgier i Orbana, którego poczynania spotykały się wyłącznie z werbalnym potępieniem – i że mamy dziś zasadę „pieniądze za praworządność”, która stawia PiS pod ścianą i zmusza do wycofania z demolki sądów. PiS to zrealizuje, jak już nie raz bywało, głosami własnych posłów. Tyle powoduje sejmowa arytmetyka w takich razach, kiedy siła nie na głosach polega. Mogło to być ukoronowaniem największej, najważniejszej i najbardziej kosztownej kampanii opozycji w latach rządów PiS. Najwyraźniej nie będzie i nie chcą tego politycy, którzy w tej kampanii po prostu nie uczestniczyli. Nadal nie zamierzają, co wbrew pozorom wspólnej inicjatywy w sprawie praworządności widać jak na dłoni.
A projekt mógłby przyjąć nie tylko Sejm, ale i Senat. Senat mógłby go oficjalnie przesłać KE, dając jej do zrozumienia, że twarde stanowisko Unii czemuś w ogóle służy i ktoś w Polsce chce niezawisłego sądownictwa. Mógłby go wysłać również Komisji Weneckiej, której opinia nie ma wprawdzie żadnej mocy prawnej, ale politycznie wiązałaby KE oraz wszystkie instytucje Unii. Marszałek Senatu mógłby w orędziach TVP wprost do wyborców PiS deklarować rozwiązanie sporu z Unią i uwolnienie zablokowanych funduszy, czemu przeszkadza już wyłącznie upór Kaczyńskiego i interes Ziobry. To wszystko mogło się dziać już od lata – bo tyle trwają rozmowy nad Porozumieniem dla Praworządności. Można by dziś – w miejsce dotychczasowych demonstracji, które swoje zadanie wypełniły – milionami zbierać podpisy pod obywatelskim projektem ustawy. Da się dziś łatwo pomyśleć nacisk po prostu skuteczny i powodujący wstrząsy niemożliwe do przetrwania dla władzy. O tym nie ma mowy ani na naradach polityków, ani w prasowej publicystyce. Patrzę na to i pytam po raz kolejny, w jakim kraju żyję i na jaką cholerę szarpałem się tak bardzo w gronie innych, z którymi całą tę bezprecedensową akcję prowadziliśmy i doprowadziliśmy do tak znaczących efektów?
Ok. do Dudy być może rozsądnie jest iść i konsultować. Ale dlaczego nie jako Porozumienie dla Praworządności? Łącznie z ruchami obywatelskimi? Ktoś z uczestników ma coś przeciw temu? Dlaczego o misji Porozumienia u Dudy nie poinformuje wyborców PiS w orędziu w TVP marszałek Grodzki? Dlaczego mamy nie chcieć pchnąć naprzód tej najważniejszej z naszych ofensyw?
Listy o listach
Czytam również analizę Agnieszki Kublik o listach wyborczych. Dalszy ciąg żenującego spektaklu, na który już nikomu nie chce się nawet patrzeć. Politycy wciąż gadają o nieprzekraczalnych różnicach programowych, choć nikt w Polsce nie umie powiedzieć, co takiego nieprzekraczalnego dzieli np. PO od PL 2050 Szymona Hołowni i niby jakim cudem temu ostatniemu mogłoby być programowo bliżej do Nowej Lewicy. W powszechnej opinii na przeszkodzie porozumieniu wyborczemu stoi natomiast ego liderów. Narzędzia analizy doprawdy zdumiewają. Zarzucać politykom polityczne ambicje, to doprawdy odkrycie.
Na przeszkodzie porozumieniu stoją w rzeczywistości bardzo podstawowe partyjne interesy. Wspólną listę proponuje PO i Donald Tusk – pod własnym przywództwem, co przecież jest naturalne, jeśli wziąć pod uwagę sondażowe notowania. W tej sytuacji wszyscy potencjalni partnerzy Tuska wspólnej liście się sprzeciwiają. Dla każdego z nich koalicja z PO jest pocałunkiem śmierci. W przypadku Hołowni byłaby samobójstwem, bo cała jego niebagatelna zresztą wartość polega właśnie na tym, że nie jest Tuskiem i nie jest z PO. Maciej Gdula pisze o problemie z Tuskiem, Hołownia też ma z nim problem, Tusk mówi z kolei o problemie z Czarzastym…
Rzeczywistość jest tymczasem taka, że wszyscy mamy problem z każdym z tych panów i z nimi wszystkimi na raz. A równocześnie musimy z nimi żyć – chyba, że ktoś wierzy w możliwość wymiany kadr w całości i zastąpienie partii jakimiś „politykami spoza polityki”. Ja nie wierzę i nikt nie powinien. Widzieliśmy już ileś takich inicjatyw. Zamiast się więc zżymać na interesownie kalkulujących polityków powinniśmy dziś znaleźć siłę zdolną dopisać do ich rachunków tę rozpaczliwie w nich nieobecną zmienną – społeczne postulaty, interes państwa, a także po prostu wolę zwycięstwa, jak się okazuje. Z oczywistych, niemal definicyjnych powodów tej siły nie da się znaleźć w partyjnych gabinetach. Tej potrzeby nie umieliśmy jednak dotąd nawet dostrzec, nauczeni popierać swoich bez względu na to, co wyprawiali – kiedy na przykład szli w 2019 roku do wyborów trzema blokami po pewną klęskę albo kiedy mylili przyciski w kolejnych kompromitujących głosowaniach.
63%, konstytucyjna większość, impotencja lemingów
Według dzisiejszych sondażowych trendów realnie brzmi hipoteza, że poparcie dla PiS utrzyma się do wyborów w granicach 27% (to przecież i tak bardzo dużo), a Konfederacja notować będzie nadal swoje około 10%. Dziś to niekoniecznie mrzonka, prawda? A jednak równocześnie czystą fantazją byłoby kalkulować, że wynikające wprost z tego rachunku pozostałe 63% procent puli przypadnie dzisiejszej opozycji. Co takiego powoduje tę niemożność, której przełamanie dałoby idącemu do wyborów ruchowi demokratów większość konstytucyjną? Swary liderów?
Z pewnością one również. Nie ego jednakże, a rozbieżność interesów. Patrząc jednak na polską rzeczywistość naprawdę trzeźwo, powinniśmy wiedzieć, że polityczne swary i interesy to niestety tylko część problemu. Trzeba jeszcze do tego widzieć, że ów żenujący spektakl fochów obchodzi najwyżej trzecią część społeczeństwa – głosujących dotąd na opozycję. Widzieć trzeba także inną jedną trzecią wyborców, którzy głosują przeciw polityce w ogóle, nie głosując po prostu wcale. Trzeba zobaczyć, że 70% z nas po obu stronach dzisiejszej wojny, ale zwłaszcza po naszej nie wierzy partiom i ich obietnicom. Że 80% ma dobrze uzasadnioną pewność, że żadna zmiana władzy w najmniejszym stopniu nie wpłynie np. na jakość ochrony zdrowia, albo na bezpieczeństwo naszych emerytur. Wiedząc to wszystko zrozumiemy być może, dlaczego nigdy żadnych 63% nie będzie w zasięgu partyjnej polityki.
Powodem tej niemożliwości jest zasadnicza niezdolność wykreowania politycznej nadziei. Jej źródłem nie jest ani skłonność do kłótni, ani interesowność. Zarazą powszechniejszą i o wiele bardziej obezwładniającą jest po prostu intelektualna impotencja. Niezdolność tworzenia wizji. Swego czasu – co gorsza – uczyniona cnotą, bo nie kto inny, jak premier Tusk w jednym ze swych znanych i cenionych bon motów odsyłał owładniętych wizjami na zamknięte oddziały psychiatryczne.
Dziś ten sam, choć być może nieco odmieniony Donald Tusk w opublikowanej niedawno książce pyta co i raz o określenie demokratycznych wartości, które zmobilizują społeczną emocję wystarczająco wielką, by móc stawić czoła populistycznym żywiołom – i odpowiedzi nie znajduje. Szuka jej w opowieściach o walce ze złem, w odwołaniach do europejskich wartości, do potrzeby bezpieczeństwa, pokoju. Cofa się przed żywiołem wielkich ruchów protestu, których dynamika fascynuje go wprawdzie, ale i niepokoi – bo jej nie rozumie. Cofa się także przed postulatami zrewoltowanych tłumów, uważając – nie bez racji przecież – że idą zbyt daleko w stosunku do pilnie poszukiwanego politycznego centrum. Będąc dzisiaj niemal jedynowładcą rządu dusz demokratów i mając jako jedyny zdolność mobilizacji tłumów jednym tweetem, używa tych tweetów z wahaniem. Wie, że recepty na 63% reszty po populistach nie ma – nie ma jej ani PO, ani żadna inna z partii.
Na tym polega stawka dzisiaj. Na tych 63 procentach. O tym trzeba wiedzieć, kiedy mamy odpowiadać, o czym mają być najbliższe wybory.
Obywatelskie listy
Mogę mówić za siebie. Będę kandydował i taką decyzję podjęli Obywatele RP. Dziesięć uchwał ich ostatniego kongresu powtarza w zaktualizowanej wersji program ogłoszony już 4 lata temu. Apelują o kandydatury innych środowisk obywatelskich. Uważają, że ani Polski po PiS, ani nawet samych wyborów nie wolno zostawić politykom bez silnej obywatelskiej kontroli. Nie zamierzają pozwolić, by najważniejsze postulaty społeczne ostatnich lat – i praworządność, i aborcja, i wiele innych – zostały odsunięte ad acta w poszukiwaniu większościowego poparcia albo partyjnej tożsamości. Przedstawiają radykalnie nową wizję politycznego centrum i polityki w ogóle.
Domagają się wyłonienia wspólnych list oraz kandydatów wszystkich demokratycznych partii i środowisk w otwartych, międzypartyjnych prawyborach. Startują, by mieć wpływ – by realną presją wymusić na partiach porozumienie o wspólnym starcie. Własne kandydatury uważają za niezbędny środek nacisku, by wspólne listy wymusić. Porozumienie o prawyborach jest dla Obywateli RP celem równie ważnym, jak program – zdecydowanie zmienia ono bowiem wszystkie reguły gry, a nie tylko jest konieczne dla zwycięstwa.