Od kilku lat redaguję od czasu do czasu książki dla wydawnictw. A wielokrotnie dłużej robiłem to samo z tekstami dziennikarskimi i przez dobre dwie dekady usiłowałem z różnym skutkiem uczyć innych pisania. Dlatego wiem, jak trudno jest o dobrą książkę reporterską i dobry warsztat dziennikarski
Z tymi książkami akurat nie jest w Polsce źle, acz w dużym stopniu przez to, że dobre pióra emigrują z redakcji na samodzielność. Uciekają na ogół dlatego, że redakcje dają im coraz mniej swobody, czasu i środków, a coraz bardziej wpędzają w pańszczyznę: szybciej, prościej, byle jak, byle co i za coraz mniejsze pieniądze.
Co prawda na książkach też zarabiają psie pieniądze, ale przynajmniej pozostają niezależni i samorządni. Problem w tym, że ich coraz mniej liczni czytelnicy, wymagający i inteligentni, z trudem trafiają do tych najlepszych pozycji. A jeśli nawet o nich słyszą, to coraz rzadziej stać ich na kupowanie. I kółko się zamyka.
Dlatego jednak nie potrafię się opanować, by nie polecić właściwie przypadkowo przeczytanej książki „Kanada. Ulubiony kraj świata” Katarzyny Wężyk. I od razu zastrzegę: mam panią Kasię wśród znajomych na FB. Ale nasza znajomość ogranicza się do jednej rozmowy telefonicznej (z kiepskim rezultatem: stanowczo i bezlitośnie odmówiła mi udziału w moim programie na portalu Obywatele.News) i jednego spotkania na żywo: przez jakieś 5 sekund podczas marcowej Manify… Czyli to nie kumoterstwo lub kolesiostwo!
A polecam, bo się zachwyciłem.
NAJPIERW: tym, jak Autorka pisze. A pisze, jak się oddycha, albo jakby z szybkością karabinu maszynowego strzelała w czytelnika pasjonującą opowieścią. Z tym, że zamiast kul spomiędzy kartek lecą słowa. Kadencja zdań: krótko, dłużej, napięcie – zwolnienie, znów łubudu… i puenta.
POTEM: bibliografia. A właściwie jej skutki. Bibliografia jest iście benedyktyńska. Nie liczyłem dokładanie, ale na oko kilkaset pozycji: książek, artykułów. Wszystko uczciwie zasygnalizowane już w samym tekście, zacytowane lub omówione, ale wplecione weń tak płynnie, że nie sposób odróżnić autorskiej narracji od przytoczenia… jakby autorka po prostu oddychała pełną piersią całą wiedzą o Kanadzie. Albo całą Kanadę miała w swojej głowie.
A do tego niesłychana bystrość, wręcz ekwilibrystyczna, w zestawianiu setek faktów i danych z tych setek różnych źródeł. Żaden program komputerowy, z tego, co wiem, w takiej patchworkowej robocie nie pomoże. Jeśli nie masz tego dziesiątki, a może i setki razy naczytanego, przetrawionego, leżysz i kwiczysz. Jak masz – puzzle układają się jak z nut! Po setkach godzin pracy zapewne. Ale tego czytelnik przecież nie widzi. Tak jak nie widzi lat katorżniczych treningów sportowca, który potem tak wydawałoby się lekko ustanawia kolejny rekord w skoku wzwyż czy na setkę. Tylko sportowiec staje za to na podium, z medalem. Książka reportera – w magazynie z niesprzedanymi egzemplarzami. Wśród setek książek marnych, banalnych, złych. Ale tego po okładkach nie odróżnisz.
DALEJ: dobór rozmówców i źródeł: zawsze za i przeciw, ale sama autorka nie narzuca się ze swoim zdaniem. Owszem, ma je, ale podawane dyskretnie, w tle, na domysł i inteligencję czytelnika, na pierwszym planie zaś są zawsze świadkowie-protagoniści, źródła, cytaty, fakty, dane – istny to wzorzec z Severes najlepszej próby dziennikarstwa: „Znasz, domyślasz się mojego zdania, ale masz ode mnie wszystko, by samodzielnie wyrobić sobie własne”.
DYGRESJA: pamiętam jak przed laty czytałem polskie tłumaczenie tekstu z „New Yorkera”, uchodzącego w świecie dziennikarskim za Himalaje jakości. To był duży – dobrze ponad 20 stron maszynopisu – nawet jak na miesięcznik, tekst o genezie sukcesu Nokii. Ciekawy temat, ale przecież nie jakiś nadzwyczaj pasjonujący, prawda? A jednak czytałem go z wypiekami na twarzy. I sam się tym tak zdumiałem, że przeczytałem go potem jeszcze raz. I jeszcze… Tajemnica, poza oczywistym talentem autora do składania słów do kupy, stała się dla mnie oczywista. Ten tekst musiał powstawać co najmniej z pół roku. A reporter odwiedził w tym czasie ponad 20 miejsc na całej kuli ziemskiej. No i zapewne, jak to bywa w anglosaskim dziennikarstwie, miał jeszcze kilku reasercherów do pomocy. Czyli ludzi, których jedynym zadaniem jest przekopywanie ton papierów – gazet i książek (dziś pewnie bardziej stron w internecie, ale nadal nie tylko, bo internet wciąż nie oferuje tego, co wielka prawdziwa tradycyjna biblioteka) w nadziei, że znajdą jeszcze jeden fakt, jeszcze jeden cytat czy zapomniane dane, które być może przydadzą się autorowi w kompozycji całości. Być może – bo w efekcie przydaje się może co setna z nich, ale… nigdy z góry nie wiadomo która.
AD REM: no więc u Wężyk widzę ten sam efekt, co w „New Yorkerze”. Z tym, że – idę o zakład za każde pieniądze – bez sztabu reasercherów i za stawkę zapewne o rząd, dwa lub trzy a może i pięć razy mniejszą.
Takie dziennikarstwo powinno być podstawą naszej prasy, jeśli nie dzienników, to na pewno tygodników. Nie jest. Dlaczego? Bo – jak już wspomniałem – tego nie da się zrobić w kieracie i pracy na akord, przy taśmie. Odkąd zaś czytelnicy zaczęli traktować „pisane” media jak coś, co im się należy za darmo lub za grosze, odkąd liczy się tylko byle gówniana telewizja, wydawcy potrafią ratować się tylko jednym: byle jak, tanio, ale szybko i sensacyjnie. Bez wgłębiania się w temat, bo czytelnik się nudzi. Nie za trudno, bo czytelnik się znudzi. Nie za długo, by czytelnik się znudzi.
PUENTA: nawet jeśli kogoś do lektury (i zakupu!) „Kanady” przekonam, nie zbawimy tym polskiego dziennikarstwa. Nawet wątpliwe, że w odczuwalny sposób podniesiemy tantiemy autorce. Ale można przynajmniej samodzielnie przypomnieć sobie, na czym mogłoby polegać polskie dziennikarstwo, gdybyśmy żyli w normalnym kraju. Czy może na odwrót… Bo moja teza od lat brzmi, że gdybyśmy mieli prasę wysokiej jakości, to bylibyśmy znacznie normalniejszym krajem. Ale wybraliśmy inaczej.