Rada Konsultacyjna OSK chce wielu rzeczy. Z dziś zaproponowanych zajmę się religią w szkołach, bo na religii średnio, ale na szkole trochę się znam. Religia ma ze szkół zniknąć. Słusznie! Ale ta oczywistość świadczy o głębokiej nienormalności stanu rzeczy w Polsce. W polskiej szkole, w polskim państwie i w polskim społeczeństwie.
Po pierwsze jest tak, że religia w szkole powinna cieszyć wojujących ateistów. Powinni się cieszyć, bo brednie, które w szkołach wygadują katecheci, cyrk, który urządzają na szkolnych akademiach, styl tego wszystkiego – trudno sobie wyobrazić skuteczniejszą ateistyczną reedukację. Jej skutkiem jest oczywiście przekonanie – zbudowane na osobistym przeżyciu tego doświadczenia przez dzieci, więc bardzo trwałe – że kościół nie jest miejscem dla ludzi, a religia jest stekiem bzdur, których opowiadać po prostu nie wypada w gronie ludzi elementarnie wykształconych.
Problem w tym, że to samo dotyczy choćby zestawu obowiązkowych lektur. Trudno o lepszy sposób zniechęcenia dzieciaków do czytania niż zmuszanie ich do czytania czegoś, na co absolutnie „nie mają melodii”. Cała szkolna matematyka – treść tych lekcji nie zasługuje na określanie ich matematyką, z religią jest zresztą podobnie – pełni tę samą funkcję. Powoduje lękowy, post-traumatyczny uraz do matematyki stwierdzany w badaniach u ¾ populacji, powodujący istotne kulturowe wykluczenie, jakim jest niezdolność do lektury zgoła niematematycznych tekstów, w których pojawiają się jakieś równania lub liczbowe dane. Lepiej byłoby matematyki w szkole nie uczyć.
Na szkole każdy się świetnie zna, bo każdy sam przez nią przeszedł, a w dodatku system przeświadczeń o tym, co w szkole jest oczywiście konieczne i „podstawowe”, bez czego „się nie da”, jest ugruntowany od pokoleń, więc nikt go nie kwestionuje. Jak niegdyś wojsko, które było niekoniecznie Bożym, ale jednak dopustem i przez to „szkołą życia” niemal niezbędną do tego, by wychować mężczyznę. Jak w Sparcie.
Wszystko to, Szanowni Państwo, jest kompletną bzdurą. Istotną treścią lekcji szkolnej matematyki bynajmniej nie jest matematyka – co jak co, ale tyle powinniśmy wiedzieć. Dzieci uczą się tam głównie specyficznych – raczej nie zawsze godnych pochwały – zachowań społecznych. To sztuka przetrwania. Jak oszwabić panią od matmy. Jak skutecznie ściągnąć. Jak sprawić wrażenie, że się cokolwiek wie i rozumie. Jak odczytać oczekiwaną przez panią od matmy odpowiedź. Nie prawda, nie sztuka rozumowania, nie twórcza intelektualna aktywność, co zresztą już dawno bardzo świadomie wyłączono z podstawy programowej nauczania. Kojarzące się z matematyką umiejętności, które szkoła jakoś jednak wtłacza do dziecięcych głów, samej matematyce raczej szkodzą. To algorytmy, sposoby, metody, wzory – użyteczne na testach, ale tylko szkolnych, szkodliwe w myśleniu. Szkolna fizyka utrwala nam w głowach z gruntu nieprawdziwy obraz świata, szkolna literatura zniechęca do czytania, myślenia i przeżywania piękna. Szkolna religia? No, ona w dodatku deprawuje, uczy oportunizmu, hipokryzji, łamie charaktery. Ale czy ona jedna?
Kiedyś Kaczyński już raz stracił władzę. Powiedział wówczas, że jeśli ją odzyska w szkole nie będzie miejsca na żadną edukację seksualną. Na sali sejmowej odpowiedział mu rechot pozostałych – zupełnie, jakby edukacja seksualna kwitła pod innymi rządami. Nikomu natomiast nie przychodzi do głowy, że jest czymś głęboko nienormalnym, że Kaczyński i jakikolwiek inny polityk może w ogóle tego rodzaju deklaracje wygłaszać – w tę, czy inną stronę. Że o tym, czy wszystkie dzieci jednakowo uczyć o seksualności człowieka, czy im tej wiedzy odmawiać, czy może tak pojmowana edukacja nie narusza przypadkiem innej wolności, decyduje jednoosobowo, rozstrzygająco i nieodwołalnie, jednolicie za wszystkich rodziców i wszystkie dzieci jakiś urzędnik w ministerstwie i sam minister bez żadnej kontroli. Że w istocie mamy tu do czynienia z konfliktem dwóch chronionych konstytucyjnie wolności, dla których nie urzędnik, ale sąd byłbym właściwszy do rozstrzygania. Że podobnie nienormalny i w gruncie rzeczy niekonstytucyjny jest sam pomysł, by szkolnym programem próbować jednolicie umeblować umysły wszystkich naszych dzieci pozbawiając je – oraz ich rodziców – jakiejkolwiek indywidualnej swobody w sprawach, które leżą w samym centrum sensu pojęcia indywidualnej wolności.
Zamiast tej dość podstawowej refleksji przy każdym skandalu Amber Gold rozmaici światli ludzie proponują uczyć dzieci o stopach procentowych i wprowadzać odpowiednie przedmioty. O ekologii, o tolerancji, o zbawieniu świata. Wszystko to, Drodzy Państwo, będzie jednak równie skuteczne jak właśnie lekcje religii produkujące ateistów, lekcje matematyki produkujące traumatyczne urazy, czy lekcje polskiego, po których rosną rzesze wtórnych analfabetów. Tego się nie da zrobić. I nie wolno próbować, bo czyniąc tak próbujemy ze szkół uczynić narzędzia reedukacji w wersji soft. Szkoła nie nadaje się do społecznej inżynierii – to tak nie działa. Słynne „kanony lektur” nie wychowają ani „patriotów”, ani „liberałów”, zapomnijcie o tym. Naprawdę zapomnijcie, bo próby zrobienia czegoś podobnego nie dość, że są naiwnie nieskuteczne, to są zamachem na wolność.
Na tym tle natomiast… Cóż, teoretycznie lekcje religii są wybieralnym przedmiotem. Praktykę oczywiście znamy, ale w teorii… Być może cała szkoła powinna być oparta na wyborze. Podobno religii w szkole ma nie być, bo ona musi być sterylnie świecka. Ja nie wiem, czy na pewno musi. Na pewno nikt, kto tego nie chce, nie powinien być w żaden sposób narażony na choćby kontakt z jakąkolwiek religijną symboliką w instytucji, jakby nie patrzeć, publicznej. Jeśli jednak mielibyśmy wykluczyć religię, jako coś pozaracjonalnego i nienaukowego, to podobnie powinniśmy postąpić z wszelkimi próbami proponowania dzieciom literatury dla wzruszeń, piękna, emocjonalnych przeżyć, koncentrując się zamiast tego wyłącznie na kompozycyjnych technikach. Poważnych pytań, do czego potrzebna jest szkoła, czy wolno w niej widzieć miejsce swobodnego rozwoju intelektualnego, osobowościowego i również duchowego każdej indywidualnej jednostki – nigdy sobie nie zadaliśmy.
Nie tylko jednak temperaturę dyskusji, ale racje w niej wyznacza oczywiście nie teoria i marzenia o dobrym państwie i dojrzałym, tolerancyjnym społeczeństwie, ale praktyka. A ta jest brutalna. Mamy do czynienia z tym kościołem, z którym do czynienia mamy. Księża gwałcą dzieci. Ich szefowie kryją sprawców gwałtu. Państwo gwarantuje im pełną samowolę w szkolę, pozbywa się narzędzi wpływu i kontroli. W tej sytuacji nie tylko religię ze szkół należałoby wyprowadzić, ale trzeba by było dla księży ustanowić zakaz zbliżania się do szkół, przedszkoli oraz jakichkolwiek miejsc przebywania dzieci na odległość mniejszą niż 500 metrów. Należałoby założyć księżom te same elektroniczne obroże, które zakłada się skazanym na ograniczenie wolności. Koloratka jest niezłym miejscem do ich zainstalowania. Powinny nie tylko ostrzegać policję o złamaniu zakazu, ale również razić prądem.
Uważać wszakże należy, by nie porazić wraz z tym własnego zdrowego rozsądku, właściwego rozumienia ról. Myśleć należy też o tym, że w normalnym świecie na tego rodzaju dyskusje nie powinno być w ogóle miejsca. Nikt – ani ksiądz, ani minister – nie ma prawa urządzać świata i mózgów dzieci, które powinny być przede wszystkim wolne i w tej wolności powinny wyrastać na wolnych ludzi. Każde po swojemu. Amen 😉