Będzie z przytupem. Z powodu praworządności zablokowane są fundusze z planu odbudowy, jednak temat jakoś przeszedł, choć kłopot z tym związany PiS zawdzięcza wieloletniej kampanii oporu przeciw próbie podporządkowania polskiego sądownictwa. Sezon miał się zacząć nie od opozycyjnej inicjatywy w sprawie sądów – tę oddano rządzącym z przyczyn, których określić nie umiem inaczej jak tylko impotencją – ale od Lex TVN, kłopotów Kaczyńskiego z większością, planów opozycji dotyczących odwołania Witek, snutych przy równoczesnych zapewnieniach, że ani konstruktywne wotum nieufności wobec rządu, ani przedterminowe wybory nie wchodzą w grę. Tymczasem zaczyna się od stanu wyjątkowego.
Knajacka złośliwość Łukaszenki, próbującego wzorem podobnie okrutnego Erdogana wymusić ustępstwa i być może także fundusze od UE, sprowadzeni przezeń uchodźcy i imigranci na polsko-białoruskiej granicy – ta akcja skutecznie doprowadziła do katastrofy humanitarnej, którą chyba tylko Polacy potrafią zafundować bliźnim, jeśli tylko mają do tego partnera tak obrzydliwie podłego, jak właśnie Łukaszenka. 32 osoby niemal umierające na oczach ludzi i pod lufami karabinów, to jest naprawdę coś, czego trzeba bardzo chcieć. Kryzys państwa kosztem nawet kilku tysięcy osób, nie mówiąc o kilkudziesięciu? Tylko my to potrafimy. Sezon polityczny zaczniemy od stanu wyjątkowego i jego zatwierdzenia przez Sejm.
Kaczyński najwyraźniej uznał, że spośród kilku kryzysów, jak praktyczny upadek Polskiego Ładu (praworządnością samą w sobie słusznie się już nie przejmuje), Lex TVN i Witek, ten z uchodźcami, imigracją, granicą i stanem nadzwyczajnym będzie dlań najłatwiejszy w Sejmie i najbardziej korzystny społecznie, czyli np. sondażowo. Obawiam się bardzo, że ma rację. Jak wypadnie poniedziałkowe głosowanie, boję się nawet zgadywać. Jak będzie wyglądała społeczna reakcja, w tym reakcja obywatelskich ruchów protestu – też się boję.
Kłopot polityków budzi oburzenie wśród społecznych aktywistów, którzy w zwyczajowym kluczeniu i niejednoznacznych deklaracjach widzą wyłącznie hipokryzję. Ten kłopot jest jednak najzupełniej zrozumiały, co koniecznie trzeba widzieć, żeby nie zwariować i nie stracić kontaktu z rzeczywistością. Kłopot wynika bowiem z brutalnie prostej obserwacji, że zwolenników „uszczelniania granic” oraz tych, którzy się obawiają „niekontrolowanej fali imigrantów”, jest daleko więcej niż zwolenników PiS. Polityczne deklaracje i głosowanie w ślad za „odruchem serca” nie tylko uchodzi w tej sytuacji za szaleństwo, ale po prostu nim jest. Polityk odpowiedzialny za to, że chcący „obrony granic” wyborcy będą skazani na głosowanie na PiS, będzie odpowiedzialny za kolejną kadencję Kaczyńskiego. Przegra na pewno. „Odruch serca” i tak pojmowana Realpolitik jest w moim przekonaniu alternatywą głęboko fałszywą, bo przy elementarnej przytomności umysłów „odruch serca” jest w ostatecznym rachunku polityką jak najbardziej racjonalną, podczas, gdy Realpolitik nie jest w stanie odsunąć nieuniknionej w ten sposób katastrofy – ale to osobna sprawa trudna, dla której rozwiązania oczywistości stojące za Realpolitik i tak pojąć trzeba.
Społeczny „odruch serca” natomiast. Cóż, Obywatele RP oraz kilka mniejszych nawet od nich środowisk zaangażowanych w niszczenie zasieków na granicy szukali możliwości czynnego sprzeciwu i jakiegoś porozumienia w tej sprawie – w zgodzie z wcześniej ogłoszoną deklaracją o przekroczonych przez PiS „Granicach przyzwoitości”. Deklaracją, jak można sądzić, bardzo oczekiwaną, skoro podpisów pod nią, póki była „świeża”, przybywało w tempie kilku setek na godzinę, a poza początkowymi podpisami m.in. Adama Bodnara, Magdaleny Środy, Andrzeja Ledera, Agnieszki Holland, Wojciecha Sadurskiego i wielu innych, w tym sporej reprezentacji dziennikarzy, głównie z Wyborczej, były wśród nich nazwiska np. Krystyny Jandy, Janusza Gajosa, Barbary Engelking, Andrzeja Seweryna. Rzadki przypadek, kiedy ludzie wpływowi podpisywali się np. na 884 miejscu listy, zupełnie niewyróżnieni wśród setek ludzi „zwykłych”.
Trudno powiedzieć, na ile czytelna była dla podpisujących myśl, że dziś nie wystarczy już tylko „wykrzyczeć stanowcze nie”, że trzeba stawić opór realny, np. świadomie łamiąc zakazy stanu wyjątkowego, i na ile wyraźna była deklaracja solidarności ze wszystkimi, którzy na różne sposoby – a nie jakiś jeden „kanoniczny” i akceptowany przez wszystkich – próbują wymusić realizację społecznych postulatów.
Stan na weekend jest w każdym razie taki, że żadnego działania poza zwyczajowym już wiecem protestu z estradą i oburzonymi przemówieniami organizacje obywatelskie nie zdołają ze sobą uzgodnić. Próby ewentualnych blokad instytucji państwa – od Sejmu w trakcie jego głosowań poczynając – podejmą co najwyżej nieliczne środowiska, jak Obywatele RP i inne – otwarcie mówiąc – przecież garstki aktywistów, jak Protestea, Homokomando, Forum Młodych LGBT+ i ODF. Kilkanaście, najwyżej kilkadziesiąt osób. Folklor ulicznej polityki i towarzyszące mu uśmiechy, jak te, które wywołał u „dorosłych” biegający po łące młody poseł Sterczewski.
Co to wszystko oznacza? Ano, żeby to dobrze zrozumieć, potrzeba spojrzenia z szerszej perspektywy i długiej, poważnej rozmowy, na którą nie zdobyły się dotąd ani partie, ani organizacje obywatelskie. Rzecz na osobny, długi tekst, który sam mogę obiecać, ale który przeczyta przecież najwyżej kilka osób. Ludzi takich jak ja każdego dnia to przekonuje coraz bardziej, że jednak chyba po prostu pora umierać. Tej spokojnej konstatacji od dawna już nie są mi w stanie wyperswadować żadni „młodzi w proteście” i żadne marsze nawet setek tysięcy szczerze, serio i naprawdę wściekle „wkurwionych”.
Wszystkie słowa, które padły w ciągu ostatnich sześciu lat nie były niczym więcej, jak słowami na wiatr. Tak było również z gromkim, bojowym „wypierdalać”, bo tylko w rozpalonych do pełnej nieprzytomności głowach mogła pojawić się myśl, że ostrość słów nada im sprawczą siłę. Tak było też z moimi własnymi słowami, choć przecież upierałem się bardzo, by wszystko, co robimy osiągało jakiś dobrze zdefiniowany cel. Żeby nie było nieporozumień – nie chodzi o wypalenie, ani żaden podobnie depresyjny stan ducha. Chodzi o fakty.
Niech więc nie depresja wyznacza ocenę. Tusk wrócił, notowania PiS lecą w dół, wyniki opozycji już od dawna dają jej zwycięstwo, a w dodatku wciąż rosną, stan nadzwyczajny i okrucieństwo wobec ludzi z Usnarza jest wyrazem desperacji Kaczyńskiego. On wie, że przegrywa. My wiemy, że przegra. Jest więc dobrze, a nie źle. Nie słychać okrzyków triumfu? Nie czuć chociaż nastroju podekscytowanego oczekiwania? Ano, jakoś nie. Dziwne, prawda? A jednak… Coś tu jest na rzeczy. Co? O tym osobno.
Fot. Agnieszka Suszko