Marsz narodowców państwowy. Najprostsze, wielokrotnie ćwiczone wyjście z sytuacji. Stosowano je w rocznice Smoleńska i okrągłą rocznicę niepodległości. Nie chciałem wspominać, że prawdopodobnie właśnie tak będzie i tym razem, żeby nie podpowiadać i nie wykrakać. Ale chłopaki z PiS też pamiętają, co i ja pamiętam.
Wydarzenie państwowe oznacza, że przestrzeń wokół jest zamknięta. Zgromadzeń publicznych w okolicy się nie rejestruje. To do sztambucha tym, którzy radośnie krzyczeli, że „my idziemy legalnie, mamy zgodę, a Bąkiewicz nie”. Tak się kończy myślenie o wolnościach zależnych od zgody. Gadanie o legalnych i nielegalnych demonstracjach. To dlatego prawo międzynarodowe i konstytucja mówią wyraźnie, że wolność niczyjej zgody nie wymaga — niezależnie od tego, jak kłopotliwe bywają czasem konsekwencje.
Co innego wydaje się tu jednak tym razem ważniejsze.
Tym razem nie mamy okrągłej rocznicy, która dotychczas uzasadniała „państwowe obchody”. Skąd więc ten pomysł i po co? Poza tym oczywiście, żeby Bąkiewicz przeszedł, a Czternaście Kobiet z Mostu mogło sobie w kieszeń schować zadowolenie z „legalności” własnego marszu? Cóż, mamy właśnie „prawdziwą wojnę” na granicy (patrz wczorajszy komentarz dnia) i wyższe konieczności, które wynikają jednak bardziej z sondaży niż ze „szturmu na granicę”. Reakcje PiS są charakterystyczne — i są złowrogie. Uderzenie w skrajnie nacjonalistyczny ton będzie miało ciąg dalszy i dalsze konsekwencje.
Istnieje dobra strona tego smutnego medalu. Kto się łudził, że PiS spokojnie odejdzie w przegranych wyborach, ten był skrajnie naiwny. Jeszcze niejedno nas czeka. Gwałtowność brutalnych reakcji jest tym, czego się należy spodziewać u końca tego gnoju, w który popadliśmy. Może więc jesteśmy świadkami sygnałów końca. Może. W tej sytuacji sporo zależy od nas. Ale to jest osobny rozdział. Niestety też dość smutny.