Przyłębska jak co roku. Skutki dzisiejszego „wyroku” omawiają wszyscy, więc nie ma wielkiego sensu pisać akurat o nich. Te skutki są zresztą dość oczywiste i równocześnie tak niepewne, jak wszystko, co PiS wyprawia od 2015. To niby jeszcze niekoniecznie Polexit, podobnie jak śmierć na granicy i jakiś typ z wielkim krzyżem na bluzie wymachujący pałą nad nieprzytomnymi ludźmi „o niesłowiańskim wyglądzie” to jeszcze niekoniecznie faszyzm… Pytanie, co można zrobić – to jest rzecz ważniejsza. Na co nas stać.
Będzie wiele oświadczeń i haseł. Może nawet będą demonstracje i być może będą nawet znów duże – choć, jak mi się zdaje, nikt w to nie wierzy. Będziemy mówić, że „nie ma naszej zgody”, że „stanowczo się sprzeciwiamy”, może powiemy, żeby „wypierdalali” albo coś. Raymond Aron, francuski intelektualista, publicysta, trochę filozof polityki, a trochę praktyk, niewątpliwy znawca stosunków międzynarodowych i czynny polityk, który jako jeden z pierwszych w Europie przestrzegał przed faszyzmem i tym, czym kończy się polityka „niedrażnienia bestii” – tenże Raymond Aron mawiał, że w dyplomacji komunikat „nie ma naszej zgody” jest właśnie wyrazem zgody, akceptującym porażkę wyznaniem własnej bezsilności. Ilekroć w polityce międzynarodowej ktoś zapowiada, że „nie zgodzimy się nigdy”, znaczy to najpewniej, że powstrzyma się nawet od sankcji. Że ów nieakceptowany fakt będzie trwał jak niegdyś żelazna kurtyna, a dziś okupacja Krymu i Donbasu.
Ogromna większość naszych demonstracji od 2015 roku miała właśnie tę cechę. „Nie ma naszej zgody”. Moja własna aktywność w smutnych latach rządów PiS wzięła się z przekonania, że istnieją inne metody działania niż właśnie owo „nie ma naszej zgody”, stąd wzięła się także odrębna tożsamość Obywateli RP. Dziś nie wygląda na to, by sponiewierani ludzie zdobyli się nawet na jakąkolwiek masową akcję w starym stylu. Ta apatyczna niechęć – zawsze to powtarzałem – bierze się z poczucia (niekoniecznie uświadomionego) daremności dotychczasowych działań. I jak to bywa w takich razach, gdzieś w mediach społecznościowych czytam znów o „ostrzejszych” działaniach, o potrzebie „masy krytycznej”. Cóż, być może wielki tłum uzbrojony np. w cegły zdołałby „uczynić różnicę”. Ale jeśli nawet by zdołał, zawsze byłem i pozostaję przeciw.
To, co wydaje mi się wciąż minimum w tej sprawie – i zresztą we wszystkich innych naprawdę ważnych – to społeczne fakty dokonane. Jakie one mogą być? Cóż, zebrałbym podpisy pod wnioskiem o referendum. Czy chcesz Polski w UE? Czy Polska powinna wykonywać podpisane traktaty międzynarodowe, w tym Traktat o UE? Czy polskie władze powinny wykonywać postanowienia instytucji UE? Pisowska większość odrzuci wniosek o referendum. Wtedy referendum powinniśmy umieć przeprowadzić mimo to. W oparciu o samorządy – tam, gdzie się na nie da liczyć – lub siłą społecznej samoorganizacji, jeśli na samorządy liczyć się nie da. Jeśli to jest mrzonką – a jest, wszyscy to powtarzają – to na co właściwie liczyliśmy kiedykolwiek? Jakim cudem mielibyśmy w tym stanie rzeczy przeprowadzić skuteczną kampanię, wywołać mobilizację i wygrać jakiekolwiek wybory? Poważnie pytam. Czy ktokolwiek zaproponuje cokolwiek? Czy już tylko będziemy pieprzyć, że „nie ma naszej zgody”, albo roić o polskim Majdanie i sile cegieł zamiast białych róż?
Sam mam wrażenie, że po wszystkich tych latach pozostał nam wyłącznie lament. Nadchodzi rocznica samospalenia Piotra Szczęsnego…