To, że demokracja przedstawicielska jest zagrożona, raczej nie ulega wątpliwości. Widzieliśmy przecież Kapitol. Bez wątpienia widzimy upadek znaczenia i wiarygodności przedstawicieli politycznych i jakichkolwiek, również pozapolitycznych autorytetów. Czy jednak znana nam dzisiaj demokracja przedstawicielska jest już formułą wyczerpaną? Czy istnieje szansa obrony demokracji jaką znamy i czy powinniśmy próbować? W świecie realnej polityki pytania tego rodzaju uchodzą za akademickie, niemniej mogą one mieć i już mają niebezpiecznie praktyczne znaczenie, kiedy np. stajemy wobec Brexitu, czy wyboru Trumpa w USA, by jeszcze na chwilę pozostać poza polską rzeczywistością i nabrać w ten sposób dystansu niezbędnego, by dało się dostrzec w politycznym kryzysie głębokie uwarunkowania systemowe, a nie wyłącznie niekorzystne zbiegi okoliczności, pecha, czy niedostatki kampanijnego PR.
W obu zagranicznych przypadkach mamy do czynienia zarówno z bezbronnością tradycyjnego politycznego mainstreamu wobec nierzadko agenturalnej manipulacji wielkimi grupami ludzi, jak i z naturalną, spontaniczną, więc w wielu przejawach „dziką” demokratyzacją, w której do głosu dochodzą i przesądzają ludzie, grupy społeczne, postawy i instynkty dotąd skutecznie marginalizowane w życiu publicznym. To najbardziej powierzchowne spojrzenie, ale nawet z niego nie wyciągnęliśmy dotąd żadnych wniosków na poziomie codziennie uprawianej polityki.
Czy bezpośrednie formy demokracji, jak referendum, są dzisiaj szansą, czy zagrożeniem? To jedno z innych możliwych sformułowań problemu. Potencjalnie doniosłe w skutkach, jeśli pomyśleć, że możliwe byłyby referenda zarówno w sprawie np. aborcji, jak kosztów transformacji energetycznej. Obywatele RP, z całą świadomością zagrożeń, opowiadają się za radykalnym rozszerzeniem bezpośredniego udziału obywateli w rządzeniu.
Z innej strony: czy chcemy kontynuować utrwalający się w Polsce dwupartyjny system, czy może zależy nam na proporcjonalnej i różnorodnej politycznej reprezentacji? Nieobecność tego pytania w debacie publicznej Polski w głębokim kryzysie należałoby uznać za zawstydzającą – jednak prawdopodobnie mamy dzisiaj jakieś większe zmartwienia, choć trudno o pewność, jakie dokładnie. Pytając zaś dalej: czy chcemy trwać przy klasycznych, wielkich, tożsamościowych partiach jak Republikanie i Demokraci lub może tożsamościowych i w dodatku wodzowskich jak PiS, PO lub Polska 2050 Szymona Hołowni, czy też szukamy nieznanych wcześniej i dziś wciąż kontrowersyjnych modeli w rodzaju włoskiego Ruchu Pięciu Gwiazd lub inicjatyw związanych z konkretnymi projektami? Każde z możliwych rozwiązań tego w rzeczywistości ogromnie skomplikowanego problemu wymaga myślenia z perspektywy podmiotowości obywateli, a nie wyłącznie gabinetowo pojmowanej stabilności politycznej – po prostu dlatego w największym skrócie, że kryzys zaufania do polityki, wyrażony m.in. spadkiem frekwencji wyborczej, stał się dziś najpoważniejszym czynnikiem destabilizującym.
W tej grupie zagadnień chodzi także o wciąż bardzo mało w Polsce znane rozwiązania z zakresu demokracji deliberatywnej, jak panele obywatelskie, po angielsku zwane obywatelskimi zgromadzeniami, a czasem wręcz „trzecią izbą parlamentu”. Obywatele RP widzą w tego rodzaju rozwiązaniach warunek niezbędny zarówno dla referendów, jak i dla funkcjonowania tradycyjnych form reprezentacji.
Obywatele RP zauważają przy tym wszystkim, że wyzwania demokracji przedstawicielskiej, jaką dzisiaj znamy, stawia z największą mocą nie tyle nawet przypadek Brexitu, Trumpa, czy PiS, ale przyszłość wyznaczona kryzysem klimatycznym, migracyjnym, pandemicznym, demograficznym. To bardzo ostry problem i zajmiemy się nim osobno w kolejnym z pytań tego cyklu. W tym miejscu o tym, co dzisiaj wynika z kryzysu kwestionującego podstawy demokracji – nie o wyzwaniach przyszłości.
W Polskiej rzeczywistości możliwych kontekstów rozmowy jest bez liku i – jak zwykle w naszych pytaniach, tak i tym razem – interesuje nas tutaj nie ten podkreślany najczęściej i skoncentrowany na zniszczeniach dokonanych przez PiS, bo tu sprawy są oczywiste i znane powszechnie w obozie, do którego się zaliczamy. Rozmowa o polskiej demokracji – jeśli to naprawdę ma być rozmowa poważna – musi więc dotyczyć jej stanu „po naszej stronie”. Obywatele RP uważają – i to już jest w uderzająco mniejszym stopniu oczywiste – że demokracja III RP skompromitowała się w oczach wyborców, czego efektem, a nie przyczyną, był wynik wyborów w 2015 roku. Stało się to zaś – i to jest element diagnozy najbardziej kontrowersyjny – nie z powodu niechęci wyborców PiS do demokracji, a z powodu odczuwanych przez nich (słusznie lub nie) deficytów. Odpowiedzią demokratów powinno być więc „więcej demokracji”. Tego właśnie wciąż poszukujemy we własnym myśleniu programowym oraz w naszych działaniach.
Wojna o aborcję i demokratyczna kondycja demokratów
Z mnóstwa możliwych kontekstów wybierzmy te najbardziej bieżące: trwającą wciąż wojnę o aborcję i pandemię. Ostry konflikt o prawa kobiet trwa w obecnej fazie już pół roku. Czymś uderzającym w tej sytuacji jest, że nie widzieliśmy w publicznej przestrzeni żadnej debaty polityków demokratycznej opozycji na ten temat. Platforma Obywatelska podjęła próbę sformułowania wyraźnego stanowiska, w dodatku sygnalizując znaczącą zmianę – a choć tego procesu najwyraźniej nie dokończono, to sama próba wymaga odnotowania jako zjawisko i tak wyjątkowe w polskiej rzeczywistości. Znamy również jako tako wyraźne stanowisko Polski 2050 Hołowni dotyczące sposobu rozwiązania konfliktu.
Nie widzieliśmy jednak publicznej rozmowy liderów partii opozycji (to są przy okazji sami mężczyźni, co również mówi wiele) wobec tego kryzysu – jednego z ostrzejszych w ostatnich latach, potencjalnie groźnego, ale i tworzącego potencjalne szanse. Nie rozmawiano w „demokratycznym froncie” ani o kształcie pożądanego prawa aborcyjnego, ani o tym, kto powinien tu podjąć decyzję, w jakim trybie i kiedy. Nie widzieliśmy żadnej debaty o tym, co począć w sytuacji spowodowanej atakiem Przyłębskiej i jak pomóc ofiarom tej decyzji, czy i jak wesprzeć ruch protestu, nie widzieliśmy nawet próby diagnozy, na ile groźną i poważną sytuację tworzy obecny konflikt. Protesty uliczne przeszły przez niezwykle ostrą i chwilami niebezpiecznie gwałtowną fazę, co doczekało się wyłącznie rytualnych komentarzy polityków. Wszyscy zauważamy manewry obozu władz w oczywisty sposób obliczone na przeczekanie fali protestów. Rzadziej widzimy podobną i wyraźną tendencję po stronie politycznej opozycji – najwyraźniej z niechęcią patrzącą na rosnącą rolę niezależnego od niej ruchu społecznego. Niechęć jest zresztą obustronna. Nie ma żadnej widocznej dla publicznej opinii współpracy pomiędzy partyjnymi politykami, a ruchami obywatelskimi prowadzącymi protest w coraz trudniejszych warunkach i – jak to zwykle bywa – w rosnącym osamotnieniu. Nie widać cienia zainteresowania wspólnym planem działania. To powinno szokować, a nie szokuje nikogo – stało się to normą w tym specyficznie polskim stylu dialogu klasy politycznej z ludźmi, których ona ma (rzekomo?) reprezentować.
Charakterystyczne dla polskiego kontekstu kryzysu przedstawicielskiej demokracji, ilustrowanego tu przykładem wojny o aborcję, wydaje się przekonanie polityków-przedstawicieli, że sprawę da się załatwić „normalnie”. Zatem prezentując odpowiednie stanowisko w kampanii wyborczej (to i tak nowość, bo wiodące partie na ogół unikały tu przecież jakichkolwiek deklaracji, opowiadając o „tematach zastępczych”), wygrywając wybory i potem realizując (być może) wyborcze obietnice w drodze ustaw poprzedzonych międzypartyjnymi uzgodnieniami. Kryją się za tym trzy niewypowiedziane wyraźnie, ale przesądzająco istotne założenia o polityce.
- Politycy-przedstawiciele milcząco lub jawnie zakładają zatem, że decyzja o prawach kobiet (prawach człowieka w ogóle) należy właśnie do nich. Do nich należy też zatem ustalanie innych podstawowych, konstytucyjnych reguł demokracji.
- Zakładają również, że publiczna debata i jakikolwiek dialog z obywatelami następuje – jeśli w ogóle – raz na cztery lata przy zmianie kadencji i polega na głosowaniu w wyborach (a skoro rozmawiamy poważnie, to darujmy sobie gadanie o konsultacjach w procesie legislacji).
- Wreszcie są przekonani – jak w niedawnym, głośno komentowanym wywiadzie Borysa Budki – że w opozycji niczego zrobić się nie da. Że zatem polityka to w zasadzie wyłącznie ustawy głosowane parlamentarną większością i nie istnieją żadne inne instrumenty politycznej zmiany.
Wszystkie trzy streszczone tu założenia o oczywistościach polityki budzą głęboki i bardzo zasadniczy sprzeciw Obywateli RP.
- Decyzja o prawach człowieka nie należy do polityków, z pewnością zaś nie wolno jej uzależniać od zmiennych politycznych większości. Podobnie nie do polityków powinny należeć wszystkie inne podstawowe ramy konstytucyjnej demokracji –rolą polityków jest gra w ramach reguł, których przekraczać nie wolno, a nie decyzja o tych regułach. To absolutny fundament współczesnego, liberalnego myślenia o demokracji, w której każda władza ma przede wszystkim ograniczony zakres.
- Demokracja musi się realizować nie tylko w głosowaniu, zaś sam akt wyborczy jest dziś zdecydowanie przereklamowany wobec marketingowych manipulacji kampanijnych i wojenno-plebiscytarnej sytuacji, wykluczającej wybór rzeczywisty.
- Głosowania w parlamencie nie są jedynym i nie są najważniejszym instrumentem realnej zmiany – w istocie są w ogóle cokolwiek warte wyłącznie wtedy, jeśli są zwieńczeniem innych procesów.
Wypowiedziawszy to wszystko – a była o tych rzeczach mowa w poprzednich pytaniach cyklu – Obywatele RP wiedzą jednak z drugiej strony, że tego rodzaju myślenie o polityce nie istnieje w żadnej większej społecznej skali, a sposób myślenia klasy politycznej nie budzi zauważalnego sprzeciwu, choć w świetle wszelkich dostępnych badań nie podziela go niemal nikt poza twardymi partyjnymi elektorami liczącymi dziś nie więcej niż połowę wyborców (choć to oszacowanie wymagałoby osobnego komentarza). Choć więc Polacy nie ufają dziś ani partiom, ani polityce jako takiej, to jednak własne sprawstwo obywateli nie jest dziś w żadnym zauważalnym stopniu poszukiwaną wartością.
Pandemia i pytanie, skąd się bierze demokracja oraz przywództwo
Tradycyjnie liberalna demokracja przywództwo widzi w ustrojowych instytucjach (choć nie tylko konstytucyjnych) kształtowanych prawem i demokratycznymi procedurami. Jakiekolwiek pozbawione prawnej i wyborczej legitymacji pozainstytucjonalne „przywództwo ludowe” budzi zaś zrozumiały lęk i sprzeciw. Pytanie w dzisiejszym kontekście brzmi nie tylko, co poprawić w wyraźnie i od dawna szwankującym ustroju albo – co jest nieco bardziej oczywiste – co zrobić, gdy instytucje państwa, przejęte i zrujnowane, nie wypełniają swych funkcji. Pytaniem poważnym jest również, jak ukształtować system reprezentacji – przywództwo po prostu prawdziwe. Pandemia, jej ofiary i koszty stawiają te problemy szczególnie ostro. Warto tu zwrócić uwagę, że bardzo niewiele państw było w stanie prowadzić jakąkolwiek skuteczną antypandemiczną politykę – nie oceniając nawet jej sensowności. Jakakolwiek byłaby ta polityka – z nielicznymi wyjątkami, działającymi zresztą na ogół krótko, zaleceń władz po prostu się nie słucha. Polska z jej kryzysem politycznym nie jest w tym względzie wyjątkiem.
Przywództwo politycznych liderów i ich instytucji jest kwestionowane powszechnie i pandemia pokazała to szczególnie wymownie. Znakiem czasów jest dziś nie tylko szturm Kapitolu, ale i ogień wzniecany przez „antyszczepionkowców” w trakcie ich „wyzwolicielskich” demonstracji.
Da się zaryzykować dziś spostrzeżenie, że lockdown w pierwszej fali nie nastąpiłby tak łatwo i tak powszechnie, gdyby nie siła mediów społecznościowych – przez niektórych krytykowana jako źródło „społecznej histerii”. Podobne źródła ma jednak z drugiej strony – co bardzo charakterystyczne – również powolność i niezdecydowanie widoczne w aplikowaniu obostrzeń w obecnej fali, choć jej przebieg w wielu krajach, w tym w Polsce, jest bez wątpienia ostrzejszy. Jeśli próbować się pozbyć emocji wywołanych rzeczywistą stawką wszystkich tych wymuszonych lub zaniechanych decyzji, z punktu widzenia demokracji ta sytuacja niesie w sobie jakiś być może przynajmniej potencjał. Widzimy wyraźnie z jednej strony potrzebę przywództwa wobec zagrożeń, a z drugiej – wotum nieufności wobec przywództwa obecnego.
Rozmawiamy zaś u progu drugiego roku ciężkiego kryzysu o dramatycznych konsekwencjach. W trakcie pierwszej fali pandemii wykorzystywanej przez obecną władzę z pełną i bardzo świadomą premedytacją wyłącznie do utrwalania pozaprawnych rządów dekretami i rozporządzeniami, demokratyczna opozycja, ulegając szantażowi, zaakceptowała tę praktykę. Co również powinno szokować, a nie zaszokowało nikogo – przez długi czas jedynym źródłem miarodajnej informacji o skali i zasięgu epidemii był pewien nastolatek i zorganizowana przezeń ad hoc grupa wolontariuszy działająca w Internecie. Nie sztab zorganizowany siłami czterech partii opozycji ani nie zespół powołany przy Senacie, który mógłby być dzisiaj politycznym centrum demokratów i świadomie budowanym, konkurencyjnym ośrodkiem władzy. Ani nie zespół działający przy Marszałku Senatu – nota bene, profesorze nauk medycznych, wyposażonym w dodatku w unikalną i bezcenną możliwość adresowania swych orędzi wprost do wyborców obozu władzy, którzy z tym jednym wyjątkiem są dziś szczelnie izolowani od politycznego przekazu opozycji. Opozycja miewa w zwyczaju powoływać gabinety cieni – a choć one służą wyłącznie recenzowaniu działań rządzących i kształtowaniu projektów na czas po zwycięskich wyborach zgodnie z pojmowaniem polityki opisanym wyżej, to dzisiaj w Polsce nie dzieje się nawet to. W sytuacji, w której chodzić powinno nie o gabinet cieni, ale o działania rozpaczliwie potrzebne dla ratowania ludzi, gospodarki i upadających instytucji państwa. Ekspercki zespół wspierany mandatem politycznym mógłby wydawać rekomendacje sieci zespołów samorządowych z ich wszystkimi możliwościami obejmującymi samorządowe szpitale, szkoły, miejskie straże, służby pomocy społecznej. Mógłby organizować przesiewowe badania, współtworzyć politykę monitorowania źródeł zakażeń, organizować własną politykę pomocy i interwencji – mógłby po prostu sięgać po przywództwo tam, gdzie go dramatycznie brakuje. I gdzie mogłoby ono zostać społecznie uznane – bo pandemia z jej wszystkimi zagrożeniami stwarza również tego rodzaju szanse.
Opozycja zaś zamiast tego, ulegając prymitywnemu szantażowi władzy, wspiera niekonstytucyjne tarcze, uczestniczy w głosowaniach i co najwyżej sugeruje poprawki w sytuacji, w której jasnym i rzeczywistym celem władzy jest po prostu gwałt na konstytucji następujący w dosłownie już każdym z tych głosowań – wszystko to opozycja robi po to, by nie wyjść na tych, którzy swymi „niezrozumiałymi” obiekcjami powstrzymują „realną pomoc dla ludzi”. Nikt nigdy nie zdobył się na żadną próbę odwrócenia tego szantażu, choć ona jest tak oczywista – „oddajcie część uprawnień władzy, by ratować ludzi.”
Jeśli w dzisiejszej Polsce sam kryzys demokratycznego przywództwa nie jest istotnym powodem dla poszukiwania rewolucyjnego potencjału zmiany, to ciężki kryzys pandemiczny i gospodarczy w warunkach rozpadu instytucji i służb państwa z pewnością uzasadniałby rewolucję.
Mit racjonalnego wyborcy
Od głośnej w politycznym świecie Zachodu publikacji Mitu racjonalnego wyborcy Briana Caplana minęła ponad dekada. I zmieniło się niemal wszystko. Caplan oczywiście nie był ani pierwszym, ani ostatnim, który krytycznie przyglądał się słabościom demokracji z punktu widzenia racjonalności decyzji możliwych do podjęcia przez ogół – to nurt tak stary, jak sama demokracja, której od zawsze towarzyszy Platona spostrzeżenie o tym, że demos z zasadniczych powodów musi być jakościowo gorszy od wymarzonego przezeń królestwa filozofów. To najbardziej fundamentalny poziom możliwej dyskusji. Czego chcemy – władzy ludu, czy może władzy po prostu dobrej? Na przykład wystarczająco światłej? Albo sprawowanej przez ludzi szlachetnych? Może rzeczywiście te cele nie są wcale tożsame? Bardzo wiele przecież na to wskazuje i da się tu widzieć jeden z istotnych powodów kryzysu ujawnionego w 2015 roku – niezależnie i obok wskazanej tu już tezy, że przyczyną były niedostatki demokracji, a nie ona sama.
Przywołana tu praca – w swoim czasie bestseller na Zachodzie, w Polsce wydana z opóźnieniem i zaledwie odnotowana – zmaga się z mitem, który w dość powszechnym przekonaniu jest prawidłowym opisem rozwiniętych demokracji współczesnych. Większość wyborców to z różnych względów ludzie po prostu bez kompetencji. Popularny, choć fałszywie przypisywany Churchillowi cytat mówi z tej okazji, że najlepszym argumentem przeciw demokracji jest pięć minut rozmowy z przeciętnym wyborcą. Cóż, w ostatecznych rachunku prowadzi to do spostrzeżenia kolejnego i w dzisiejszej Polsce niestety dobrze potwierdzonego fatalnymi przykładami z obu stron politycznej wojny: równie mocnym argumentem przeciw demokracji bywają partyjne przekazy dnia lub złote myśli polityków, albo wyborcze „sześciopaki” obietnic. Dziś już dość dobrze wiemy – albo przynajmniej powinniśmy wiedzieć – dlaczego tak się dzieje.
Caplan rozprawia się przy tym z poglądem optymistycznym. Mówi on, że w świecie zdominowanym ze statystycznej konieczności przez politycznych ignorantów (również ekonomicznie niewykształconych i pozbawionych kompetencji w każdej innej dziedzinie „eksperckiej”) każdy wybór będzie oczywiście obarczony wynikającym stąd błędem. Ale – wciąż z czysto statystycznego punktu widzenia – te przypadkowe, chaotyczne błędy będą się wzajemnie znosić z pewnością gwarantowaną przez prawo wielkich liczb. W tej sytuacji o wyniku każdego demokratycznego głosowania powinien przesądzić nie tyle „głos ludu”, co niewielki margines głosów „świadomych” – i nie ma tu wielkiego znaczenia, czy będzie on pochodził od jednego, czy np. pięciu procent populacji zdolnej do myślenia w racjonalnych kategoriach.
W ten oto sposób w demokratycznej procedurze populacja złożona w 95% z „idiotów” (wg klasycznego greckiego określenia ludzi, dla których sprawy publiczne są obojętne) zachowa się jak populacja złożona w stu procentach z „filozofów” (by znów użyć klasycznej, platońskiej terminologii). System zadziała, jakbyśmy wszyscy byli naprawdę takimi ekspertami, za jakich się zresztą często uważamy.
Racjonalność w ujęciu Caplana sprowadza się nie tylko do racjonalnych decyzji podejmowanych przez zbiorowość. Racjonalna jest również w tym ujęciu decyzja pojedynczego wyborcy, by zaakceptować własną niekompetencję – i to między innymi w tym miejscu Caplan odróżnia się od całego nurtu krytyki „rządów motłochu”. Trzeba bowiem ogromnego wysiłku, by zdobyć kompetencje eksperckie, a efekt będzie przecież statystycznie pomijalny: co znaczy mój pojedynczy głos?
Wśród licznych „drobiazgów”, które trzeba byłoby uwzględnić koniecznie w tego rodzaju rozważaniach, jest i ten, że jeśli istotnie tak ma działać demokracja, to parlament ukształtowany w wyborach proporcjonalnych będzie się również składał z 95% idiotów i tylko wybory większościowe byłyby w stanie temu zaradzić. Na ten nieco egzotyczny i w rzeczywistości tylko rzekomy drobiazg warto zwrócić uwagę, bo podkreślenia wymaga, że jako społeczeństwo nigdy nie zdecydowaliśmy świadomie, jakiego systemu wyborczego i jakiej reprezentacji rzeczywiście chcemy i dlaczego.
Ale Caplan dowodzi, że racjonalność tak działającego mechanizmu jest właśnie fałszywym mitem i dostarcza twardych dowodów na to, że głosowanie nieświadomej większości nie jest w rzeczywistości chaotyczne i że obarczone jest systematycznym błędem. Pokazuje, że ignoranci głosują zawsze w określony sposób i zawsze błędnie.
Dowodów Caplana podważyć się nie da, są bez wątpienia poprawne. Ale dotyczą ekonomii, której prawa przeczą oczywistościom ukształtowanym w ludzkich umysłach prawdopodobnie ewolucyjnie. Tu zaś – właśnie w ekonomii – bardzo wiele, o ile nie wszystko, zmieniło się w ostatnich dekadach. To jest jednak wciąż bardzo słaba pociecha, bo doszedł czynnik kolejny, zdecydowanie przesądzający, a chaos niekompetencji i trwałe zniekształcenia obrazu świata ukształtowanego doświadczeniami odległej przeszłości okazują się dziś wszystkie niczym wobec np. nowych mediów i ich wpływu na decyzje „tłumów”, co już tu sygnalizowaliśmy z okazji pandemii.
Sam Caplan proponuje przy tym nader ograniczony i bardzo konserwatywny zestaw remediów. Pisze więc np., by odpowiedzialność polityków za błędne decyzje była surowa i nieproporcjonalnie wyższa od normalnej karnej odpowiedzialności obywateli. Nie proponuje natomiast żadnego myślenia o sposobie funkcjonowania przedstawicielstwa w demokracji. Platońskich filozofów chciałby zastąpić ekspertami od ekonomii i na tym w zasadzie własne rekomendacje kończy, co żadną miarą nie jest przecież receptą realistyczną. Nie prezentuje nawet prawdziwego obrazu przedstawicielskiej demokracji. Władza „zwykłych ludzi” jest, owszem, deklarowaną cechą i wartością wszystkich współczesnych demokracji – to fakt. Faktem jest jednak również, że w żadnej z nich nie jest ona realizowana. Większość z nas sądzi przy tym – choć niemal nigdy tego nie przyznajemy otwarcie – że to dobrze. Właśnie dlatego, że dzisiaj wiemy, czym jest pięć minut rozmowy ze statystycznym wyborcą – jak nie wiedział tego Churchill, z upodobaniem gawędzący z wyborcami w wagonach londyńskiego metra.
W rzeczywistości znany nam dzisiaj system przedstawicielski jest zawsze – jeśli nań patrzeć z tego punktu widzenia – efektem swego rodzaju, najczęściej nieświadomie zawieranych kompromisów pomiędzy „wolą ludu”, a „władzą filozofów”, którzy do rządzenia „się nadają”. Niezawisłe sądy nie pochodzą wprost z demokratycznego wyboru, tymczasem ich kontrolne funkcje akurat bardzo świadomie rozciągnęliśmy również nad wolę większości, którą sądy mogą uznać za bezprawną. Zasada prymatu prawa nad wolą większości jest jedną z tych cech demokracji, która nie poddaje się platońskiej krytyce i wywodom Caplana.
Sama idea checks and balances nie tyle jest od władzy większości niezależna, co z nią w istocie sprzeczna. Ale również zasada reprezentacji w polityce oczywiście odbiera realną władzę ludowi, przekazując ją nie filozofom wprawdzie, ale przedstawicielom-zawodowcom, na których kompetencję można przynajmniej mieć nadzieję. Tyle tylko, że właśnie ten porządek został zakwestionowany. Nie tylko Brexitem, zwycięstwem Trumpa, czy PiS i szturmem na Kapitol. Również występującymi wszędzie na świecie wystąpieniami „antyszczepionkowców”, powszechnym pospiesznym lockdownem w pierwszej fali pandemii i powolnością obostrzeń w fali trzeciej.
Dzisiejsi odpowiednicy greckich „idiotów” niekoniecznie chcą władzy dla siebie i na ogół przecież Kapitolu nie szturmują. Zamiast tego tworzą te wszędzie najsilniejsze stronnictwa, które w żadnych wyborach nie głosują. Nie dlatego, że przywództwo „filozofów” uznają. Przeciwnie.
W ostatnich wyborach w Polsce widzieliśmy trzy mniej więcej równoliczne grupy: wyborców Dudy, Trzaskowskiego i tych, którzy nie głosowali wcale. To oczywiście nie tylko polski problem. Brexit podzielił głosujących na dwie zaciekle walczące grupy, z których jedna przeważyła o kilka procent – a jednak najwięcej brytyjskich obywateli zasiliło trzecią stronę sporu: tę, która w brytyjskiej wojnie o samostanowienie nie wzięła udziału. Jeszcze wyraźniej widać to było w USA, kiedy wygrywał Donald Trump – to również niegłosujący stanowili wówczas najliczniejszą grupę, o 1/3 większą od zwycięskiej, a choć proporcje nieco się poprawiły, kiedy Trump ostatecznie przegrał, to sytuacja nie zmieniła się jakoś bardzo zasadniczo pomimo frekwencji rekordowej w historii amerykańskich wyborów. Wyborcy nie ufają politykom. Wybieranym przez niektórych z nich – bynajmniej nie przez wszystkich. Ci wybierający w coraz mniejszym stopniu głosują z entuzjazmem. Entuzjazm wyborców zresztą – sądzi się dziś oczywiście nie bez racji – jest cechą raczej „idioty” niż „filozofa”, człowieka rozumnego, który z racjonalnych powodów na politykę i jej obietnice patrzy ze sceptyczną i dobrze uzasadnioną rezerwą. Brak zaufania bierze się z przekonania – słusznego przecież – że polityka to gra interesów odbywająca się za zamkniętymi drzwiami. Że politycy mają zbyt wiele władzy, że nie liczą się z wyborcami pomimo całego sztafażu demokracji. Efektem jest pozostawianie polityków samym sobie. To w ten sposób rośnie śniegowa kula – efektem politycznej apatii społeczeństwa jest dalszy zanik społecznej kontroli, wzrost realnej władzy lub wprost samowoli polityków, dalszy spadek ich zaufania, a co za tym idzie – dalszy wzrost społecznej apatii. Co jakiś czas apatia zamienia się we wściekłość i wtedy lud szturmuje Kapitol, albo podpala witryny sklepów w proteście przeciw obostrzeniom pandemicznym, głosuje na ofiary zamachu smoleńskiego lub rozpaczliwie gorąco wierzy w „nową politykę” – czy ją oferuje w USA Trump, czy w Polsce Konfederacja, Kukiz albo może Palikot, Petru, Biedroń lub dzisiaj Hołownia.
„Rządy filozofów” nie są odpowiedzią. Ani nie rządy ekonomistów, jak być może chciałby postulować wspomniany tu Brian Caplan. Każdy Balcerowicz musi odejść – zupełnie niezależnie od własnych racji lub też ich braku.
Odpowiedzią nie jest władza podejmująca racjonalne decyzje, choćbyśmy w tej roli obsadzili sztuczną inteligencję o ściśle potwierdzonych, udowodnionych przewagach. Przeciwnie – nawet najlepsza władza sprawowana bez udziału obywateli i lepiej od nich wiedząca, co dla nich dobre, jest prostą receptą na własny upadek. Przy wszystkich podnoszonych od zawsze zastrzeżeniach, stabilny ustrój może być wyłącznie władzą ludu, której mandatu żadna grupa społeczna nie tylko nie będzie w stanie, ale przede wszystkim nie zechce zakwestionować.
Czy to jest w ogóle możliwe? Tego nie wiemy – w poszukiwaniach trzeba by się wybrać na teren dotąd nieznany – mamy jednak powody sądzić, że takiej wyprawy uniknąć się nie da.
Nie bronić status quo – walczyć o demokrację
Skoro chodzi o „więcej demokracji”, to wśród postulatów znajdą się między innymi referenda. Uważamy, że dzisiejsi „obrońcy demokracji” – a są tacy przecież nie tylko w Polsce, ale również w USA, Wielkiej Brytanii i np. w Unii Europejskiej, której instytucje z oczywistych powodów są postrzegane jako bardziej od innych oderwane od demokratycznego wpływu wyborców – powinni porzucić myślenie i retorykę obrony na rzecz walki o poszerzenie i utrwalenie demokracji. Znamy argumenty przeciw referendom i rozumiemy ich znaczenie, choć wiemy równocześnie, że wiele z nich da się odnieść również wprost do wyborów, w których w widoczny sposób znaczenia nabiera polityczny marketing podobny nieprawdom sprzedawanym w reklamie komercyjnej i w których daje o sobie znać groźny populizm. Argumenty przeciw referendom i innym formom bezpośredniej partycypacji obywateli powinny być naszym zdaniem traktowane nie jako powód do rezygnacji, ale jako wyzwanie – jako problem do rozwiązania.
Referenda – podobnie jak wszystkie inne formy powszechnie i dla każdego dostępnej demokracji – potrafią być groźne z powodów znanych od czasów Antyku. Ale znamy też choćby doświadczenie Irlandii, w której w referendum rozwiązano konflikt angażujący wybuchowe społeczne emocje dzięki „trzeciej izbie” i poważnej ogólnonarodowej debacie, w której namysł przeważył nad demagogią i politycznym marketingiem.
Rewizji wymagają podstawowe przeświadczenia kształtujące znany dzisiaj system reprezentacji. Na przykład wiemy już wystarczająco dobrze, że reprezentację „zwykłych ludzi” łatwiej jest wylosować niż wybrać. Nie tylko jest to mniej kosztowne – redukcja kosztów nie jest tu zresztą żadną zaletą, jest raczej wadą, bo chodzi przez cały czas właśnie o konieczne zaangażowanie ludzi, a nie o komfort niezaangażowania. Przede wszystkim wiemy jednak przy tym dobrze, że losowanie „wybiera lepiej niż wybory”, bo w wyborach o sukcesie decydują czynniki i cechy polityków zupełnie inne niż te, których oczekujemy od odpowiedzialnie rządzących. Nie „filozofów” wyłaniają i promują, a raczej „komiwojażerów”.
Umiemy dzisiaj wylosować prawdziwą reprezentację „zwykłych ludzi” i umiemy w dodatku sprawić, by wypowiadali oni nie mierzoną zwykłymi sondażami „wolę ludu” obciążoną wszystkimi wadami „motłochu” opisywanymi od dziesiątków stuleci, ale wiedzę „filozofów” zderzoną z interesami rządzonych, których ci ludzie statystycznie reprezentują. Umiemy dzisiaj zaprojektować procedurę, w której ci „zwykli ludzie”, za których czas i wysiłek płacimy, rozwiązują powierzony im problem z wykorzystaniem najlepszej dostępnej wiedzy, a nie konkurują między sobą w nadziei politycznych karier, bo tego rodzaju motywacji ci ludzie nie mają. Mamy więc powody ufać tym ludziom bardziej niż wybranym politykom. Mamy za sobą dość doświadczeń potwierdzających to zaufanie, a przed sobą dość okazji, by nad tego rodzaju mechanizmami pracować. Obywatele RP uważają, że panele obywatelskie – „trzecie izby” – powinny się stać sposobem odzyskiwania obywatelskiej władzy w demokracji jeszcze przed wyborami, a nie po nich. Uważamy, że „trzecie izby” powinny powstać już dzisiaj na krajowym poziomie w sprawach aborcji, kryzysu pandemicznego i funduszu odbudowy, kryzysu klimatycznego i polityki energetycznej, reformy konstytucyjnej. Na lokalnym poziomie „izby obywatelskie” powinny decydować o szeregu spraw, od lokalnych spalarni śmieci i polityki antysmogowej poczynając, a na „strefach wolnych od LGBT” kończąc.
Uważamy również za niezbędne, by w coraz większym zakresie tradycyjnie powołane organy władzy przedstawicielskiej uznawały uchwały „izb obywatelskich” za obowiązujące dla siebie. Opinię publiczną należy organizować, by wywierać w tej sprawie presję na polityków zwłaszcza z obozu demokratycznej opozycji. Jesteśmy również przekonani, że przynajmniej w sprawach kluczowych niezbędne jest potwierdzenie wyników debat „trzecich izb” w powszechnych referendach poprzedzonych prawdziwą debatą.
Uważamy, że zadaniem ruchów obywatelskich jest organizowanie akcji demokracji bezpośredniej niezależnie od tego, czy godzą się na nie władze, czy też nie. Istota prawdziwej demokracji zrealizuje się bowiem właśnie wtedy, kiedy rządzeni będą w stanie skutecznie ustanowić granice władzy rządzących.
Czyja jest demokracja
Jeśli porównać treść wystąpień przeciw rozpanoszonej władzy polityków, politycznej interesowności, cynizmowi przeczącemu wartościom, każde zestawienie będzie uderzające. Nie dałoby się odróżnić wielu wypowiedzi Bernie Sandersa nie tylko od haseł Occupy Wall Street, ale również od wypowiedzi Donalda Trumpa. W polskiej tradycji łatwo byłoby pomylić tyrady Piłsudskiego przeciw politycznej korupcji poprzedzające Zamach Majowy z kampanijnymi wypowiedziami Kaczyńskiego z 2015 roku, ale podobnie brzmi nie tylko Kukiz, bo również Biedroń i Hołownia, kiedy obiecują „nową politykę”. Jakkolwiek groźne jest to zjawisko, pokazuje również ogromny potencjał.
Granice należy wyznaczyć wszystkim politykom – nie tylko tym z PiS. To postulat zgodny z powszechnym, potwierdzonym wszystkimi możliwymi badaniami przekonaniem o wyobcowaniu polityki. „Obywatelskie izby” z samej swej natury idą w poprzek frontów politycznej wojny, ze statystycznej konieczności gromadząc obok siebie ludzi z każdej z politycznych stron, ze wszystkich politycznych tożsamości – w tym również z tej najliczniejszej i nigdzie niereprezentowanej grupy niegłosujących. W odróżnieniu od politycznych przywódców ci ludzie nie mają innych powodów do wojowania niż sztucznie zbudowana polityczna tożsamość z premedytacją kształtowana w konflikcie z użyciem urągających rozumowi i człowieczeństwu sztuczek politycznej reklamy. Polityczna wojna wszędzie na świecie trwa w interesie prowadzących ją polityków. Jeśli wciąż jeszcze jest szansa na pokój, to tylko rządzeni mają szansę go zawrzeć.
Być może ceną jest niestety kolejny konflikt. Wydaje się jednak, że jeśli miałby to być bunt rządzonych przeciw rządzącym, podjęty w imię obywatelskiej sprawczości i pokoju społecznego, to ze wszech miar warto podjąć taką szansę.
1 thought on “10. Więcej demokracji. Obywatele RP proszą o stanowisko, przedstawiając własne”
Być może ceną jest niestety kolejny konflikt. Wydaje się jednak, że jeśli miałby to być bunt rządzonych przeciw rządzącym, podjęty w imię obywatelskiej sprawczości i pokoju społecznego, to ze wszech miar warto podjąć taką szansę.
Pitu pitu Nie wspomniał autor o art 4 Konstytucji oraz art 104 pkt 1 ,ktory to artykuł zaprzecza art 4 Pozdrawiam z NY Stefan Michal Dembowski Ps a kto powiedzial że bez partii mafii Narody popadły by w haos??A moze ukształtował by się nowy,lepszy system sprawowania wladzy??