Za kilka chwil sejmowa Komisja Sprawiedliwości i Praw Człowieka zbierze się, by przygotować stanowisko w sprawie ustawy przygotowanej przez Dudę, przepchniętej przez Sejm (z przełamaniem oporu Ziobry), a potem opatrzonej w Senacie trzydziestoma poprawkami przegłosowanymi następnie jednogłośnie przez wszystkich senatorów PiS i opozycji. Sytuacja stała się absurdalna i jest przedziwną konsekwencją absolutnie błędnej diagnozy obu stron politycznej wojny, która poprzedziła ubiegłotygodniową wizytę w Polsce Ursuli von der Leyen.
Ta diagnoza polegała na założeniu, że KE odblokuje pieniądze z KPO, a ustawa Dudy jest pretekstem, który w Brukseli postanowiono zaakceptować. Czasy się zmieniły, jest wojna w Ukrainie, Polska stała się kluczowym partnerem w tej sytuacji, stosunki trzeba unormować. Unia nie będzie się przejmować polską praworządnością, potrafiła się przecież dogadać nawet z Erdoganem, więc z Polską powinna tym bardziej. Opozycja zdecydowała się więc na konstytucyjnie podejrzany ekstraordynaryjny tryb pośpiesznego procedowania w Senacie – grubo przed czasem. Celem – deklarowanym całkiem jawnie – było opatrzenie ustawy opozycyjnymi poprawkami, które da się uznać za sukces i powód, dla którego Europa mogła wreszcie przekazać nam pieniądze. Nieco zaskakującą reakcją PiS było wspomniane solidarne głosowanie. Jego cel był również jasny i równie mało poważny. Nie – to nie opozycja, to my zrobiliśmy wszystko, co było potrzebne. Ten szczegół warto zapamiętać.
Diagnoza była błędna. Von der Leyen powiedziała w Polsce niezwykle twardo, a potem powtórzyła to w Parlamencie Europejskim, że najpierw twardo określone kamienie milowe, a potem dopiero – zgodnie z wielostopniowymi, drobiazgowymi procedurami Unii – granty i kredyty w ramach KPO. W świetle tych faktów zarówno PiS, jak i opozycja zostały z ustawą Dudy i senackimi poprawkami jak Himilsbach z angielskim – to kompletnie bezużyteczny, niczego nie załatwiający kawał papieru. Z punktu widzenia opozycji jakąś korzyścią jest fakt, że choć ustawa niczego nie załatwia, to jednak w kilku fragmentach jest słyszalną wyraźnie trąbką do odwrotu od tej jednej z największych ofensyw PiS, od zamachu na sądy. Jeśli nawet ma to wyłącznie prestiżowy charakter, jest to i tak ważne. Walorem PiS w oczach ich entuzjastycznych zwolenników była dotąd zawsze właśnie sprawczość nie licząca się z niczym. Ona więdnie, choć można się spodziewać, że jeszcze nie raz PiS może zechcieć spróbować ją odzyskać i być może za chwilę to zobaczymy w sejmowej komisji i potem na obradach plenarnych.
Sytuacja jest absurdalnie ciekawa. Nie wiadomo, jak kto będzie głosował i właściwie po co. Ziobro może chcieć odzyskać twarz, PiS może chcieć albo temperować Ziobrę, albo odzyskiwać własne silne przywództwo, partie i politycy opozycji mogą chcieć szukać własnej tożsamości, jakiejś racjonalności w podejrzanych kompromisach – widzieliśmy przecież nadzieje wiązane z „samodzielnym Dudą” i ośrodkiem wokół niego, który mógłby być dla PiS alternatywą. Wynik tej sytuacji wydaje mi się nie do przewidzenia. Poprawki senackie mogą wylądować w koszu w całości, ale mogą też w całości przejść. Wszystko to będzie jednak kompletnie bez znaczenia. Przez Senat przeszły wprawdzie buble prawne według najgorszych pisowskich wzorów. Art. 10 poprawionej przez senatorów ustawy przewiduje „rozwiązanie stosunku pracy z sędzią”, co przeczy sztandarowym pryncypiom sędziowskiej nieusuwalności i co każdy z neosędziów byłby w stanie wygrać nie tylko w Sądzie Pracy, ale również w Europejskim Trybunale Praw Człowieka – ale przecież trudno sobie wyobrazić, by którykolwiek z neosędziów rzeczywiście miał okazję to wykorzystać.
Ustawa Dudy – z poprawkami, czy bez – nie ma dziś żadnej wartości ani dla Komisji Europejskiej, ani co za tym idzie dla PiS i opozycji. Choć i PiS, i opozycja będą udawały, że jest inaczej i że ubiegłotygodniowe wspólne głosowanie w Senacie ma doniosłe znaczenie. I tylko to – wydaje mi się – można przewidywać przed obradami, które rozpoczną się za chwilę.
Dla opozycji znaczenie powinien mieć własny projekt. Ten, który w ramach Porozumienia dla Praworządności wniesiono do Sejmu niestety dopiero równocześnie z projektem Dudy i który został potem odrzucony oraz który wreszcie uzgodniono włączyć do osobnej własnej inicjatywy ustawodawczej Senatu. Dotychczas tego nie zrobiono w całym tym zamieszaniu. Czy tak się stanie? Śmiem wątpić, choć rozmowy wciąż trwają.
Wczorajsze obrady w Parlamencie Europejskim pokazały dowodnie, że sprawa polskiej praworządności jest tam istotnym priorytetem i o żaden „zgniły kompromis” nie będzie łatwo. O tym samym świadczy bezprecedensowo niejednomyślne stanowisko KE, dającej w dzień dziecka „zielone światło” polskiemu KPO. Nawet jeśli von der Leyen miała ochotę na ugodowe stanowisko i akceptację byle pretekstu, to spotkała się z silną opozycją. O Komisję Europejską i Ursulę von der Leyen możemy więc być w miarę spokojni. Ona ma na karku wyroki TSUE i ETPCz. Stosunkowo łatwo zadbać o to, żeby musiała się z nimi należycie liczyć. Swoje już w tej sprawie zrobiliśmy. Nawet jeśli teraz sami nie dopilnujemy sprawy, zadba o to Frans Timmermans, Viera Jourova i inni, którzy tworzą w KE opozycję.
Albo znajdziemy podobny sposób na naszych polityków – dopisując nasze postulaty do ich rachunków i powodując, że handel pryncypiami może mieć groźne dla nich koszty – albo już zawsze będziemy w lęku patrzeć na głosowania. Z głosowania w Senacie w ubiegłym tygodniu płynie jeszcze jedna lekcja, choć i jej udzielono nam nie po raz pierwszy. Podział parlamentarnych mandatów w sprawach naprawdę ważnych traci na znaczeniu. Jeśli wynika to z rachunku sił i interesów parlamentarzyści PiS głosują, jak tego oczekujemy i w Senacie byliśmy tego świadkami nie po raz pierwszy, choć nigdy dotąd nie było to aż tak spektakularne. W Sejmie PiS już tak głosować nie będzie na pewno. Dlaczego? Bo nie ma w tym interesu. Ustawa Dudy z senackimi poprawkami również nie załatwi KPO.
Jeśli PiS miałby jakąś ustawę poprzeć – to raczej tylko taką, która mogłaby to zapewnić. Znamy dzisiaj jeden taki projekt. To jest projekt Iustitii.