Nie będę pisał o bredniach, które wczoraj wygłaszał Putin, ani o „republikach”, z których jedna jest parodią na Stadion 10-lecia lat 90, a druga — na breżniewowski subotnik. A ponieważ pracowałem w Moskwie jako dziennikarz, napiszę lepiej o tym, co mi przeszkadza w naszej dyskusji o Rosji
Jeszcze z czasów Chruszczowa Kreml wyrobił sobie mit irracjonalnego szaleńca. Była to całkiem racjonalna i skalkulowana reżyseria dla Zimnej Wojny. Kiedy właśnie trzeba było coś uszczknąć, Moskwa robiła z siebie błazna na całość. To także teraz obserwujemy.
Dlatego irytuje mnie argument o szaleństwie Putina i Rosji — ci, którzy to mówią, po prostu zwalniają siebie z odpowiedzialności intelektualnej. Nawet najinteligentniejsi ludzie wpadli w pułapkę, kiedy wytłumaczeniem samym w sobie staje się: „wszyscy tam są szaleni” i „kto wie, co się kryje w głowie Putina”.
Zamiast apelowania do tej katastrofalnej ułudy, przegapiliśmy moment, w którym przestaliśmy jakoś tam głębiej analizować Rosję i jej elity. A zrobiliśmy to, bo Kreml wypędził z kraju już absolutną większość tych, którzy mogli coś o tym powiedzieć czy napisać w sposób otwarty. Choć niewątpliwie dawny konflikt między Patruszewem (FSB) a Szojgu (wojsko) ma bezpośredni wpływ na to, co się teraz rozgrywa.
Rosyjska inwazja w Ukrainę to proces, który łączy się z permanentnym badaniem opinii publicznej Rosjan. Póki co ponad 50 proc. jest przeciwko dużej wojnie z Ukrainą — stąd Kreml włączył guzik propagandy na najmocniejszym poziomie dziczy. Nie uwierzycie, ale wiele uzależnionych od telewizora mieszkańców Rosji obawia się teraz ataku Ukrainy. Jednak to opinia Rosjan, dopóki w większości nie podniecają się tym tematem, jest naszym bezpiecznikiem.
Kreml tryumfalnie wyniszczył opozycję — i tego się przestraszył. Nie ma już wrogów w środku kraju, a jego problemy pogłębiają się i niezadowolenie rośnie. To jest kolejne wytłumaczenie zajęciem się ofensywą w sprawie Ukrainy. Putin zrozumiał już na przykładzie sąsiadów, że bezpiecznej emerytury nie będzie, musi więc grzać Ukrainę. Ma się jednak postarać, acz jest — wbrew przekonaniu — leniwy, i boi się odważnych kroków.
PRZECZYTAJ TAKŻE: A więc wojna lub przyzwolenie na zabór…
Musimy nie tylko pomagać Ukrainie. Musimy pomyśleć o opozycji rosyjskiej, która jakoś bez większego echa w naszej debacie publicznej (w przeciwieństwie do Białorusinów) okazała się także w Polsce, tuż obok nas. Zaryzykuję stwierdzenia, że teraz mamy największą w ciągu ostatnich stu lat falę migracji politycznej Rosjan w Polsce. Poprzednia, „biała”, szybko stąd wyjechała do Francji, Czech, Jugosławii — bez śladu. Ta też może szybko wyjechać, a potrafilibyśmy coś zrobić wspólnie. Bo Kreml ma poczuć, że póki on zajmuje się rozbiorem Ukrainy, wymyka mu się spod kontroli nie tylko Sacha-Jakucja, Tatarstan czy Marij-Eł, ale także Woronież, Riazań czy nawet podmoskiewska Bałaszycha z Odincowem.
Kreml ma bać się wypędzonej opozycji tak, jak boi się Łukaszenka Cichanoŭskiej. A wbrew przekonaniu, że Putin dogadał się z Chinami, Kreml czuje nad sobą ogromną pięść Państwa Środka, zresztą Pekin gra z Kremlem w rozgrywce o Ukrainę jak piłeczką.
No i na koniec — pocieszająca rzecz dla bojących się dużej wojny. Człowiek, który boi się koronawirusa, który siedzi na odległości 20 metrów od własnych, obsesyjnie testowanych i odkwarantannianych ministrów, który wozi za sobą toi-toi, by ktoś nie ukradł jego szczyny — nie jest w stanie nacisnąć guzik.
fot. Pixabay