Nasi dziadkowie i babcie w latach 20-tych i 30-tych, a matki i ojcowie w 50-tych oraz 60-tych zeszłego stulecia mieli przed sobą wyzwania na miarę budowy nowego państwa: powołać do życia służbę zdrowia, zbudować od podstaw powszechną oświatę, instytucje kultury, wyższe uczelnie i instytuty naukowe oraz utworzyć po I wojnie światowej publiczne radio, a po II światowej publiczne radio i telewizję
Potem przyszedł czas stabilizacji i nasze wyzwania stały się bardziej osobiste i prywatne. W latach 70-tych Adam Słodowy, taki polski MacGyver, uczył nas jak z puszki po konserwach i listewek zrobić łódź, a Sławomir Mrożek instruował w Przekroju, jak „uszyć frak z cajgu”. I my się dzielnie tego uczyliśmy, bo tak było trzeba.
Państwem jako takim już obywatele nie zajmowali się, a ich marzeniem było, żeby państwo nie zajmowało się nimi.
W tamtych czasach słusznie minionych, musieliśmy sprostać tylko małym wyzwaniom, takim jak brak czarnych pantofli czy cytryn, tymi wielkimi zajmowało się państwo. Państwo było wtedy wszędzie, było go nawet za dużo, wielu to się nie podobało i marzyli o tym, że przyjdą czasy, kiedy to się skończy i państwa nie będzie.
Nie, nie chodziło o to, żeby Polski nie było na mapie, chodziło o to, żeby Polski nie było w pustej lodówce i łóżku.
Kiedy kończył się XX wiek, wydawało się nam, że nareszcie mamy to, co chcieliśmy. I że tak będzie już zawsze.
Ale w XXI wieku to się zmieniło. Państwo znowu jest w naszym łóżku, a my, tak jak kiedyś ale inaczej, musimy dzisiaj ratować z zapaści służbę zdrowia, oświatę, kulturę i naukę a media publiczne – radio i telewizję – zamienić na obywatelskie.
Tylko, że wtedy, w XX wieku, było o dziwo łatwiej, bo robiliśmy to za państwowe pieniądze, było ich mało, ale były, i z pomocą państwa.
Tak, wiem, nie każdy był zadowolony z efektu. Ale nawet ci, którzy byli niezadowoleni przyznawali, że to było nasze. Złe, stronnicze, ale nasze.
Dzisiaj robimy to wbrew państwu i za nasze, prywatne pieniądze i kosztem naszego, osobistego czasu.
Mamy sukcesy: lekarze mają fartuchy i maseczki, pisarze dostają ufundowane przez czytelników stypendia, by mogli przeżyć jeszcze jeden miesiąc, naukowcy pieniądze na książki i wyjazdy, szkoły kupiony przez rodziców papier, dziennikarze publikują niecenzurowane materiały w portalach utrzymywanych ze składek czytelników, a dyrektorzy teatrów mogą wypłacić kawałek pensji aktorom, bo widzowie wykupili promesy na bilety.
Cieszy mnie to, że nam się chce i, że nas stać.
PRZECZYTAJ TAKŻE: Czy doczekamy się buntu miast?
Martwi mnie, bo nie wiem na jak długo starczy nam zapału, samozaparcia, cierpliwości i pieniędzy. Martwi mnie też dlatego, że widzę, co robi moje państwo i nie rozumiem tego.
Nie wiem: czy ONI tam żyją w jakiejś rzeczywistość równoległej i nie widzą, co się dzieje wokół, czy też aż tak bardzo nami pogardzają, bo myślą, że im wszystko wolno?
Może to zabrzmi dziwnie, ale wolałbym, żeby ONI jednak żyli w świecie równoległym.
Upokorzenie mniejsze.
fot. Pixabay