SB i pytanie o odpowiedzialność – uwagi do Kasprzaka

Drogi Pawle,

jak każdy normalny i wrażliwy człowiek mam wielki szacunek dla ofiar. Ich opowieści bywają dosyć przerażające w tym co i jak się dokonywało. Pedofilia to chyba najohydniejsze przestępstwo przeciwko człowiekowi, zaraz po morderstwie. Co jednak my mamy z tym wspólnego? Widząc świat niejednowymiarowo, a oceniając skutki dochodzimy do przyczyn. Nie do „ślepego miecza” a do „ręki”. Czytając wiele wpisów w tych tematach mam wrażenie, że wszyscy ślizgają się bardzo płytko po problemie pedofilii w kościele. Dlaczego? Postaram się to wyjaśnić. Muszę też dodać, że odnoszę się do rzekomych win kościoła do 1989 roku. I tu go bronię. Nie mam zamiaru natomiast bronić tego, co działo się po 1989 r do dziś. To już inna sprawa. Za ten czas kościół odpowiada samodzielnie.

Dokonujesz samobiczowania jak mantrę powtarzając #metoo. Nie ma to najmniejszego sensu. Ani moralnego ani praktycznego. Ludzie dziś odsądzający od czci i wiary niegdysiejszych bohaterów są albo dzieciakami, albo nie mieli dostatecznej odwagi by stanąć w tamtym trudnym czasie po tej samej stronie co Ty i Twój przyjaciel Maciej Zięba. Radykalizm ich wypowiedzi dobitnie o tym świadczy. Jakiś czas temu czytałem taką anegdotę. Stoi młodzież „narodowa”, obwieszona przeróżnymi akcesoriami jak jarmark bożonarodzeniowy i drze japy „Pamiętamy!”, a dzieje się to podczas obchodów kolejnej rocznicy Powstania Warszawskiego. Stojący niedaleko zasuszony staruszek, kombatant z powstania popatrzył i rzucił oczywiste dla nas słowa: ” ch…ja tam pamiętacie”. Tak, dokładnie tyle mogą te dzieciaki z tego, a nawet z naszych czasów „pamiętać”. Z pewną zgrozą muszę przyznać, zaliczam do dzieciaków dzisiejszych…czterdziestolatków. Tak, dziadersem się stałem.

Możemy napisać wiele słów, jednak w dzisiejszych czasach, kiedy odwaga niezwykle potaniała, kiedy za sprzeciw władzy grozi naprawdę niewiele, śmiesznie brzmią radykalne porównania i walenie młotem w komary. Z pełnym szacunkiem dla Twojego i innych poświęcenia w walce o nie zawsze rozumiane sprawy, to jednak nie da się tego zrównać ze stanem wojennym. A takie porównania dzieci rzucają. Pomijając śmieszność w jaką popadają w oczach znających temat, to jest oczywistym obrażanie tym ofiar ponoszonych przez ludzi walczących z komunizmem i okupacją sowiecką. Robiąc podobne wygibasy dzieci nie mają szansy nawet zbliżyć się do rzeczywistości jakiej doświadczaliśmy dzień po dniu. I żadne ich zaklęcia tego nie zmienią, rzeczywistość była jaka była, jest jaka jest.  Rzucone na klawiaturę myśli mają za zadanie opisać nieco atmosferę czasów, kiedy na widok milicjanta odruchowo szukało się drogi do ucieczki.

Do dziś mam w pamięci wiele scen z Wrocławia, w którym wtedy mieszkałem. Chłopaka z zakrwawioną twarzą uciekającego ulicą Świdnicką 31 sierpnia 1983. Ostre pałowanie ludzi 31.08 1985 pod wrocławską katedrą. Śmigłowce zrzucające gaz w grupy ludzi. Patrole ZOMO bijące za dziwny uśmiech przy kontroli dokumentów. Widok zakrwawionej twarzy kolegi siedzącego na krześle w pokoju przesłuchań i zapach moczu. Pokoje przesłuchań, w których bito pachniały moczem. I to wszystko w trakcie i po „zniesionym” stanie wojennym. Tak, po „zniesionym” stanie wojennym. Zniesionym formalnie, ale dzieci będą Ci recytować datę zakończenia stanu wojennego dnia 22 lipca 1983. Oczywiście jeśli uważały w szkole (a to wątpliwe czytając ich wypowiedzi). Ty i ja wiemy o tym, że prawo stanu wojennego pozostało z nami do 1986 roku (jako ciekawostkę dodam, że niektóre prawa obowiązują do dziś!!!). Do amnestii ogłoszonej chyba 17 lipca 1986 nadal za kilka ulotek lądowało się w areszcie i stawało przed „sądem”. Bezkarni milicjanci bili, mordowali. Władza w osobie Jerzego Urbana pluła w twarze Polaków. Ale dla dzieci, po 1983 roku nie było stanu wojennego, Do 1983 zaś to ot, jak powiedział pewien pułkownik, odbywało się to w „kulturalny” sposób. No, a władza PiSu to dopiero straszne uciemiężenie. Co tam stan wojenny do nich… Dla porządku tylko przypomnę, że komuniści mordowali nawet w roku 1989. Także księży.

Dzieci, budując swoje dzisiejsze kombatanctwo nie są nawet w stanie zbliżyć się do uczuć młodego chłopca, pobitego do krwi, rzuconego jak szmata do celi bez ubikacji. Naruszone nerki dawały znać o sobie poprzez wstydliwy objaw jakim są mokre spodnie w pewnym miejscu. Mocz często był czerwony. Przy okazji moczu – wiesz, że w ciele człowieka jest punkt, w który jeśli uderzyć to zsikasz się nie mając nawet szansy zatrzymania tej strugi? Esbecy to wiedzieli.  A może być gorzej… opowiadał mi jeden z naszych przyjaciół, korowiec, że widział jak po uderzeniu w plecy przesłuchiwany zwyczajnie puścił kupę (gówno, kał itd.). Nie był w stanie zatrzymać. Nie dotyczyło to człowieka strachliwego, wszak w KOR nie było przypadkowych ludzi. Niektórzy nasi „styropianowi” przyjaciele też byli torturowani. Rozmawialiśmy z nimi. Pamiętasz naszego kolegę „J” gwałconego w celi? Wielokrotnie. Bity, poniżany. Jego kat i współwięzień otrzymał za to zmniejszenie wyroku. Nie jestem pewien, czy ten czy ów dzisiejszy „wszystkowiedzący bohater” byłby w stanie to wytrzymać. A „J” dołączył do nas jak doszedł do siebie po wyjściu z pierdla. I był niezwykle ważnym uczestnikiem opozycji. Kto mu pomógł? Wrocławski kościół – także Maciej Zięba. Jeśli nie bezpośrednio ( był cały czas inwigilowany – jego żona też swoje przeszła), to pośrednio. Otrzymywano wsparcie psychiczne i materialne. Wychodząc z więzienia ciężko było o pracę. Nie mówiąc o pracy zgodnej z kwalifikacjami. Osądzając tych ludzi za zbliżenie z kościołem, dzisiejsi radykałowie popadają w naszych oczach w śmieszność. To kościół uratował tego człowieka od zwariowania. Na pomoc innych instytucji nie mógł liczyć.

Jestem zwykłym robolem i jak robol Ci napiszę. Owijasz Pawle w bawełnę to, co było niezwykle proste. Nie ma szansy, by dzieciak nie czytając wspomnień z tamtych czasów zbliżył się nawet na kilometry do zrozumienia, co się działo w naszych głowach. Jaką rolę odegrali bohaterscy wtedy księża. Nie ma najmniejszych szans, by zrozumiano sens Twojego wyznania, że nie jesteś bez winy. Wszak smrodkiem myszy i jakimś dziwnym interesem dla nich trąci wielkie wydarzenia jakim było „Wybaczamy i prosimy o wybaczenie”. Nieco tłumaczy ich zachowanie postawa pełna nienawiści. Oni nie potrafią wybaczać – chyba że sobie i podobnie myślącym. Całe lata po tym wydarzeniu, jeszcze w 20 lat później, kiedy było to wygodne, propaganda komunistyczna używała listu polskich biskupów do niemieckich na walkę z kościołem. Tym samym kościołem, pomagającym w wielkiej akcji opozycjonistom lat osiemdziesiątych i siedemdziesiątych. Na wskroś chrześcijańskie wybaczenie, będące jednym z mitów założycielskich III RP jest przez młodych odrzucane. Zgadzają się w odrzuceniu go zarówno młodzi związani z dzisiejszą opozycją, jak i Konfederacją, choć z innych pobudek (taka zgodność rozsadziła Republikę Weimarską). Dlaczego więc mają nie odrzucić tych, dzięki którym mogą się dziś bawić najnowszymi smartfonami zamiast grzebać na polu w poszukiwaniu podgniłych kartofli by zaspokoić szaleńczy głód? Żaden przytomny ekonomista nie zaprzeczy, że kilka lat po 1989 pod rządami komunistów i z okupującą armią sowiecką nas to czekało. Wielkie ofiary wielu ludzi takich jak Maciej Zięba i innych księży, Twoja, Władka Frasyniuka, Adama Michnika, Lecha Kaczyńskiego, Antoniego Macierewicza, Jacka Kuronia, Zbigniewa Janasa, Kornela Morawieckiego, Mirka Jasińskiego, Jarka Brody, Leszka Budrewicza (lista dość długa, rzuciłem tylko kilka nazwisk) pomogły odzyskać wolność. Tą wyśnioną. Ale i zaraz strąciły kraj w kryzys, przez który niektórzy nasi znajomi popadli w wielkie kłopoty. Kłopoty, które były dla nich nie do uniesienia. Wszyscy uczyliśmy się tego dzikiego, dziewiętnastowiecznego kapitalizmu. Sam pomagałeś wielu naszym kolegom wydobyć się z tarapatów i dobrze wiesz, że niektórzy cierpią na syndrom stresu pourazowego. A jest ich dużo. Stanowczo za dużo. Nie nabyli go przechodząc na czerwonym świetle, a w ciężkiej, wieloletniej walce. Przechodząc areszty, czasem więzienia, ścieżki zdrowia, ucieczki od śledzących ich, rewizje w domu. Dziś taki gówniarz patrzy na dziadersa i gardzi nim, że poszedł po pomoc do kościoła.  A gdzie miał pójść?! Do Komitetu Centralnego PZPR? Może do Carrefoura? Dzisiejszy żołnierz będący pół godziny na polu bitwy ma do swojej dyspozycji sztab psychologów, kliniki i nawet rentę w razie czego. Ludzie opozycji będąc pod presją tajnej policji politycznej przez lata nie mieli i nie mają niczego. Dlaczego wychodząc z więzienia przychodziło się najpierw do kościoła? Do Maćka Zięby, Stanisława Orzechowskiego czy Henryka Gulbinowicza? Lub do innych. Bo słowa jakich używali trzymały nas przy życiu, ratowali nasze obolałe psychiki. Bo mogliśmy się w czymś nie zgadzać, ale nigdy nie odmawiali nam pomocy. Plebanie, kościoły były otoczone jakimś częściowo szanowanym przez SB azylem – komuniści liczyli się z kościołem, a niektórzy milicjanci też byli wierzący. Można było tam usiąść bez strachu i odprężyć się. Tego nie dało się zrobić na ulicy czy w podsłuchiwanym mieszkaniu. Władek Frasyniuk – przecież nikt przy zdrowych zmysłach nie uzna go za klerofila – sam biegał na plebanię na Bujwida. Jak wielu w tamtym czasie. I co? Ma teraz zapomnieć, gdzie i od kogo otrzymywał pomoc? Tylko dlatego, że jakiś dzieciak strzeli focha? A co temu pampersowi dzisiaj grozi? Jak mu się nie spodoba, bierze swoją „bohaterską” dupę w troki i hamletyzując jedzie na zmywak w Niemczech. Tam oczywiście głuchnie, ślepnie na panujący antysemityzm i rasizm. O wiele większy niż w Polsce. Wiem coś o tym, widziałem go.

Ilu poznałeś, o ilu słyszałeś sędziach za komuny, którzy odważyli się nie skazać opozycjonisty? Jednego – dwóch na całą Polskę? Ilu poznałeś prokuratorów, co nie zarządzili aresztu do rozprawy jako środka zapobiegawczego? Jednego? A pamiętasz jak niewielu było chętnych adwokatów by wystąpić w sprawie choćby na kolegium w obronie opozycjonisty za komuny? Ja pamiętam z Wrocławia dosłownie kilka twarzy. Kiedyś znałem ich nazwiska na pamięć, bo to oni nas odwiedzali przed sprawą lub dochodzili na salę. Na szybko, na kolanie podpisywaliśmy pełnomocnictwo. Ich odwaga była tym cenniejsza, że przychodzili na sprawę wiedząc z góry o przegranej. Baśka Labuda miała ciężkie przeżycia z pupilem eseldowskich salonów nieżyjącym już prokuratorem Kauczem. Jak sama o nim mówiła – był nikczemny. Nie był jedyny, byli pewni bezkarności, łamali nawet to komunistyczne, ułomne prawo. To był czas strachu. Ogromnego STRACHU. Ktoś, kto nie zaznał tego uczucia, wie tyle ile wskazał wspomniany  powstaniec. Gdzie szliśmy po pomoc w kłopotach kiedy represje zaczynały być zbyt ciężkie? Zawsze do kościoła. Ateista, katolik, prawosławny, protestant czy wyznania mojżeszowego – wszyscy spotykali się w kościele. Tam nie odmawiano pomocy. U Maćka Zięby, na alei Pracy, Bujwida, Kasprowicza.  Teraz sędziowie na wyścigi okazują nieposłuszeństwo, a to co ich spotyka jest raczej drobną nieprzyjemnością. Patologią w samych sądach nie będę się zajmował, bo to nie temat na ten artykuł.

Teraz będzie wyznanie osobiste. Nie będę używał nazwisk ani nazw. Prywatnie, przy herbacie chętnie powiem o kogo chodzi.

Mając lat osiemnaście jeszcze biegałem do kościoła. Od dwóch lat byłem dumnym uczestnikiem podziemia, bawiłem się w różne rzeczy w jego ramach, ale nie o tym mowa. Do kościoła chodziłem często, szukając tam pociechy w swoim milczeniu. Podziemie to nie zabawa, nie da się opowiedzieć czemu nie idziesz z kolegami na dyskotekę, czemu nie zaprosisz dziewczyny do siebie chociaż chata wolna. Masz inne zadania i nie możesz o tym mówić. Ale masz wyglądać jak każdy. Nie można się narażać, to i grono kolegów nieco się zawęża. Nie porozrabiasz z dotychczasowymi kumplami, a oni będą mieli Cię za ćwoka. I tak miało być – ćwokami mało która policja się interesuje. Odpowiedzialność, nienarażanie się, nieprowokowanie. Ze śmiechem dziś wspominam, jak w kręgu kolegów byłem uważany za lalusia. Tak o mnie mówili, zanim rozeszła się wieść o moim pierwszym aresztowaniu i rewizji w domu.

Do rzeczy. Chodziłem na wieczorne nabożeństwo ( w końcu laluś ) do kościoła we Wrocławiu przy ul. Jakiejśtam. Daleko od domu, kilka kilometrów. Trochę zabawiłem, lubiłem tych młodych ludzi i ich przełożonego. W rezultacie zaproponowali bym został na noc. Nie było to pierwszy raz. Chwila namysłu i … czemu nie? Położyłem się w pokoju. Jakiś czas później przyszedł „przełożony” i zaczął się do mnie dobierać. Udało mi się wyrwać, machnąłem ręką w kierunku jego twarzy, on upadł i wyszedłem ubierając się. Zdążył tylko rzucić do mnie, bym nikomu niczego nie mówił. Byłem w szoku, na piechotę wróciłem do domu. Po kilku dniach nie wytrzymałem i w kręgu naszych znajomych „przykościelnych” powiedziałem komuś, co mnie spotkało. To co się stało było okropne. Ta grupa ludzi, u których wtedy byłem oskarżyła mnie o bycie ubekiem. O prowokację. Dziś wiem, że jedyny ubek jaki tam był to „przełożony”.

Po co ta historia? Nikt mi nie wierzył. Skoro mnie to spotkało, a z relacji wielu wiemy, że tak było zawsze w tamtych latach – to nie wierzył też pewnie w takie opowieści zarówno Maciej Zięba jak i kardynał Gulbinowicz. To tylko ludzie i nie mieli szklanej kuli, ani nie kładli Tarota by się czegoś dowiedzieć o siedzącym naprzeciwko nich człowieku. To był czas wielu prowokacji. Kościół był atakowany cały czas akcjami mającymi zachwiać jego wizerunkiem w społeczeństwie. Poprzez zdarzenia obyczajowe pozyskiwano wielu księży ( także świeckich) do współpracy. W przypadku księży szacuje się, ze szantażom uległo około 8% ich społeczności. To i tak niewiele wiedząc, że wszyscy księża w Polsce byli inwigilowani i nakłaniani do donoszenia. Ale jednak byli i było ich na tyle dużo, że byli niezwykle ważnym źródłem wpływu na kościół. KAŻDY ksiądz pedofil był esbecką wtyczką. Kiedy źródło było zagrożone wykryciem, jakieś brudne pedofilskie sprawy wychodziły na wierzch, esbecy chronili je różnymi metodami. Także oskarżając pokrzywdzonych o bycie tajniakami. Mnie to dotknęło – musiałem się z tym zmierzyć. Dla człowieka podziemia nie ma większego dramatu, niż podejrzenie o współprace z aparatem komunistycznej policji politycznej. Wali się świat.  Tak chronili swoje źródła informacji. Nikt w kościele nie mógł być pewny tego, czy coś jest prawdą, wymysłem chorej wyobraźni czy kolejną prowokacją Służby Bezpieczeństwa.  Jak w takiej atmosferze oblężonej twierdzy, doświadczeniu licznych prowokacji zobaczyć prawdę w człowieku? A Ty Pawle tłumaczysz się. Z czego? Że w przeciwieństwie do ponad 95% społeczeństwa miałeś odwagę? Że nie byłeś tchórzem czy prostackim konformistą biegającym na „wybory” by dostać paszport? Niech ci „sprawiedliwi” w pampersach spytają się swoich rodziców, czy w latach osiemdziesiątych chodzili na wybory. Większość usłyszy, że tak. I co wtedy? Rodzice jako kolaboranci do wymiany? Tu nie ma nic do rozumienia. Rację mają Ci, którzy twierdzą, że Polacy nie znają historii. Nawet tej najbliższej. Bo znać nawet fakty, to nadal nic nie wiedzieć. Wiedzieć, to wejść w czyjeś buty i zmierzyć się z jego dylematami. I uwaga. Nie z dzisiejszą wiedzą. Po bitwie, nawet największy przygłup wie jak ją wygrać. Niech te cwaniaczki wygrają przed. Mając te same dane i tę samą wiedzę.

Niedawno przez telefon omawialiśmy starą sprawę naszego kolegi Y. Ten kolega został przez znanego opozycjonistę Z oskarżony o bycie tajniakiem. Oczywista bzdura wywołała potężną burzę. Na szczęście prawie nikt Z nie uwierzył. Po latach, czytając dokumenty IPN natrafiliśmy na informację, mówiącą, że cechą Z jest podejrzliwość. Dalej nastąpiła sugestia by ją wykorzystać podsuwając materiały na mniej wygodnych opozycjonistów. Dziś, około 35 lat po tych wydarzeniach Z nadal czuje ból to wspominając. Esbecy byli dobrze przygotowani i wiedzieli, jak uderzyć. Uderzali też w księży, którzy nam pomagali. A gdzie znalazł pomoc Wałęsa? W kościele. Nie podobają mi się jego wystąpienia, ale rację ma Władek Frasyniuk (co ja z tym Władkiem? Kolejny raz…), że niech te cwaniaczki co wyzywają Wałęsę od donosicieli za jego upadek po roku 1970 powiedzą co sami wtedy robili. Jakże łatwo kogoś osądzać.

Mając takie tło zastanawia mnie dwulicowość niektórych zwolenników grillowania kościoła. Czytając ich wpisy wiele razy widziałem, jak porykują o konieczności wybaczenia komunistom, ubekom. Niezwykle są wyrozumiali dla donosicieli z czasów komuny. Dla niszczących ludzkie życia, czasem dosłownie, ponieważ z powodu ich informacji popełniano morderstwa. Ale im trzeba wybaczyć ich zdaniem. Jest już dawno itd. Ale nie można wybaczyć ich ofiarom. Ich ofiarami byli ludzie walczący z komuną. Ci nie zasługują na wybaczenie tylko dlatego, że w morzu prowokacji nie wyłowili tej jednej, tej jedynej gdzie oskarżenie było prawdziwe. Tylko jak to mieli zrobić, skoro ci ubecy, którym tak ochoczo dzieci wybaczają dbali o to by decydenci w kościele nie doszli do prawdy. Jak dbali? Przez swych agentów, także pedofili. 

Znany nam wszystkim, młodszym gorzej, Paweł Jasienica w swoich esejach historycznych pouczał, by być niezwykle ostrożnym w formułowaniu ocen ludzi podejmujących pewne decyzje przed laty. Pisał o czasach dawnych, ale w ten sposób ominął cenzurę dając znać, że potępiani wtedy żołnierze wyklęci znikąd się nie wzięli. Łatwo oceniać przy kubku ciepłej herbaty, tłukąc zapamiętale w klawiaturę nowoczesnego komputera. Gorzej, kiedy człowiek musi podejmować decyzje siedząc od dwóch lat w lesie, wiedząc o zamordowaniu kolegów, którzy się „ujawnili”, kiedy zdrajcami okazali się ludzie bliscy – nawet rodzina, ma się wszy i ucieka przed każdym spotkanym człowiekiem. Bo jeśli to komuch, to może go zabić bez mrugnięcia okiem. Co mieli robić ci ludzie? Byli zdesperowani. Jakie śliczne oburzenie można zobaczyć na młodych twarzach, że Wyklęci zabijali komunistów i ich współpracowników. A co mieli robić jak ich zabijano? Głaskać? Ojoj. I jeszcze ten przebrzydły kościół. Dawał im schronienie, więc współwinny. Dla Ciebie i mnie oczywisty bełkot, tylko nie dla wielu młodych.

Czasem, jak stare dziady spotykamy się i wspominamy. Wspominamy głównie dobre chwile, śmieszne nawet. Czasem głowy rozgrzeje informacja medialna o jakimś księdzu przyłapanym na pedofili. Homoseksualizm czy posiadanie kobiety u księży już nas nawet nie ekscytują. Jednak jesteśmy zgodni w potępieniu i żądaniu ukarania pedofilów. Kiedy taka informacja przyszła na temat ks. Henryka Jankowskiego, niezbyt lubianego przez nas z powodu nachalnego czasem wręcz antysemityzmu, długo to trawiliśmy. To było coś niewiarygodnego. Dlaczego? Ponieważ każdy ksiądz-pedofil był współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa w PRL. Przełom w naszym myśleniu przyniosły dopiero kolejne informacje nie pozostawiające złudzeń. Ksiądz Jankowski był cennym źródłem dla SB. To uwiarygodniło informację o jego pedofilii. Dziś wspominamy go powściągliwie, czując ogromny ból, że koło nas przeszło wiele ofiar, ofiar, których nie widzieliśmy. Każdej ofierze należy się zadośćuczynienie od sprawcy.

Właśnie zahaczyłem o coś ważnego. Jest to bardzo ważne, dlatego do tego powrócę na koniec mego biadolenia. Cała atmosfera, jaką wytworzyli komuniści służyła jednemu. Bezwzględnemu utrzymaniu przez nich władzy. By to uczynić posuwali się do morderstw, bicia, więzienia, niszczenia ludzi plotkami (!), podważania zaufania wszystkich do wszystkich. I to ostatnie było najgorsze, ponieważ traciło się zaufanie do drugiego człowieka, człowieka mówiącego Ci coś ważnego, czasem coś niszczącego mu życie. Tak jak z ofiarami ks. Jankowskiego. Nikt im nie wierzył wtedy, ponieważ Jankowski był chronionym przez komunistyczną tajną policję. Nie przez kościół, nie przez opozycję, a przez Służbę Bezpieczeństwa.  Nie jest winą ówczesnych hierarchów, że nie wierzyli w oskarżenia o pedofilię księży. To jest wina komunistów, także tych z SLD bełkoczących coś o wartościach lewicy. To na ich zlecenie tajna policja chroniła księży pedofilów używając do tego różnych sztuczek. A powinni ich aresztować, przekazać prokuraturze i skazać. A oni ich chronili!  Jeszcze dziś w stacjach TV i radiowych możemy spotkać te sieroty po PZPR jak moralizują. Obrzydzenie bierze, jeśli się wie co w latach osiemdziesiątych firmowali. Czemu wtedy dawali twarz. A dawali twarz właśnie ubekom burzącym zaufanie człowieka do człowieka. To działania ich i ich wspólników w tej bandzie doprowadziły do tego, że kościół był jak oblężona twierdza i myśl o oczyszczeniu równała się odebraniu wszelkiej nadziei. Do takich wyborów doprowadzili komuniści. Nie anonimowi. Znamy ich nazwiska i twarze. Rechoczą teraz w zaciszach domów widząc jak pampersy atakują uczciwych ludzi. Czy wygrali w ten sposób?

O autorze

1 thought on “SB i pytanie o odpowiedzialność – uwagi do Kasprzaka

  1. Grzegorz, dzięki. To ważna perspektywa, bardzo różna od mojej. Sam bym tak nie napisał, ale to, co napisałeś powinno być napisane.

    Mamy różne doświadczenia i w związku z tym — tak to widzę — mocno różne oceny PRL. Z zasadniczym tematem to jest luźno związane, ale ważne. Ja na przykład mam w sobie dużo większą tolerancję na winy ludzi zaangażowanych w tamten system na różnych poziomach — łącznie nawet z esbekami, czy konfidentami. Kłopotliwa jest dla mnie właśnie ta różnica doświadczeń. Jestem odrobinę starszy i pamiętam lata siedemdziesiąte, w których jako nastolatek, którym Ty byłeś w osiemdziesiątych latach, rozrabiałem w ówczesnym ruchu dysydenckim. To była izolowana wówczas garstka ludzi, wokół dominował oportunizm. Ja miałem to szczęście — pod wpływem kilku ważnych dla mnie potem lektur i kilku doświadczeń — że mam za sobą od bardzo dawna próby zrozumienia tych nie moich postaw i potem na zawsze zostało we mnie to, że najpierw próbuję zrozumieć. Mają natomiast rację wszyscy ci — Ty również — którzy mnie opieprzają, że zrozumienie i wybaczenie, jeśli jest w ogóle możliwe, należy się co najwyżej od ofiar. Obaj wiemy zresztą, że w przypadku Maćka Zięby także tak jest — nie może być inaczej.

    Ta różnica między nami również na tym polega, że mnie się nic nie stało. Ja nie mam wspomnień grozy. Żyłem we Wrocławiu, a nie np. w Wałbrzychu, gdzie rzeczywistość wyglądała zupełnie inaczej — z wrocławskiej perspektywy to był niemal stalinizm. Byłem też odrobinę starszy, a milicja i SB, jak dzisiejsza policja, zresztą wszędzie na świecie, z charakterystycznie większą swobodą i brutalnością traktowała „małolatów”. Tę różnicę opisuję, bo to jeden z mnóstwa przykładów, jak w różnych doświadczeniach, kształtują się różne postawy, jak różne powodują oceny i nawet widzenie tych samych faktów.

    Wspominasz Adama Mazgułę — pozwolę sobie rozszyfrować „pewnego pułkownika”, który powiedział, że „było grzecznie”. Pamiętam siebie w stanie wojennym — kolegom krzyczącym „ZOMO-gestapo!” i równocześnie z czcią kultywującym tradycję II RP i Piłsudskiego jako bohatera, złośliwie przypominałem często, że Piłsudski miał w samej Warszawie w ciągu trzech lat przewrotu, który przecież zniósł w Polsce konstytucyjną demokrację, niemal 400 ofiar śmiertelnych, a bandyta Jaruzelski… No, to była z mojej strony obraza wszelkich świętości, wszelkich oczywistości i właściwie wszelkiego moralnego porządku.

    Nie chcąc wchodzić w te rzeczy zbyt mocno, przypomnę jednak Maleszkę — konfidenta, dla którego nikt nie ma litości i ja jej też nie mam. Pamiętam I Zjazd NZS w Krakowie w 81 roku. Poszliśmy na Szewską z wieńcami i kwiatami, składać je w bramie, w której zginął Pyjas. Dzisiaj czytam, że jednak rzeczywiście go nie zabili, tylko zginął. Nie wiem jak było. Wiem tyle, że wtedy wszyscy — Maleszka również — wiedzieliśmy bez wątpliwości, że Staszka Pyjasa zamordowała SB, likwidując potem nie tylko ślady, ale także świadków. Pamiętam, na sali obrad ktoś zaproponował, żeby nadać NZS imię Staszka Pyjasa. Wydawało się to dość naturalne. Wtedy podniósł się właśnie Maleszka — nikt przecież nie wiedział, że to kapuś, wszyscy wiedzieli, że był Staszka Pyjasa przyjacielem. Drżał, stojąc przygarbiony ze swoimi długimi włosami i drżącym głosem powiedział, że jest pewny, że Staszek by nie chciał i prosi, żeby ten wniosek wycofać. Wniosek wycofano, w milczeniu, bez dyskusji w szacunku dla tego drżenia Maleszki. Kiedy go ujawniono, drania, przypomniałem sobię tę scenę jako pierwszą. Próbując sobie wyobrazić tę niewiarygodną kaszę, jaką on wtedy miał w tej swojej zakłamanej głowie i jak się musiał czuć. Bo jego cierpienie było widać. Wszyscy myśleliśmy, że ze wspomnieniem Staszka jest po prostu związane i prawdopodobnie tak było. Ale był w tym tłumiony pewnie, straszny wyrzut sumienia i mnóstwo innych rzeczy. Nie umiem wyłączyć w sobie tego rodzaju patrzenia. Choć Maleszka to po prostu kawał drania, o ile wiem od ludzi, którzy go dobrze znali.

    No, dobra, różnica perspektyw, o której piszesz jako „dziaders” w stosunku do dzisiejszych „dzieci”, które „ch..a tam wiedzą”, jest ważna moim zdaniem. Jest również prawdziwa. I chyba da się wskazać więcej takich różnic. Rzeczywiście każdy ksiądz był wówczas inwigilowany. Rzeczywiście każdy bywał regularnie poddawany rozmaitym „operacyjnym” prowokacjom, wśród których nie było rzadkością podstawianie np. kobiet gotowych na seks na zlecenie. Każdy to wiedział, biskupi również. Sami podobnie rozpracowywani, wśród nich również ci, którzy poszli na współpracę i ta ich większość — o czym dziś ludzie nie wiedzą — dla której regularny kontakt z władzami, z tym z aparatem bezpieczeństwa był chlebem powszednim i którzy stosowali wiele różnych taktyk. Regułą uczciwości biskupów w takich razach było informować kościelnych przełożonych o tych kontaktach. Uniknąć ich ani się nie nie dało, ani nie należało ich unikać — wszystko, co dało się zrobić, by uniknąć dwuznacznych sytuacji, było lojalnie raportować władzom Kościoła o każdym takim przypadku. Rzeczywiście w tej sytuacji nie mogło być inaczej. Każdy ksiądz, który miał „za uszami” cokolwiek — w tym kochanka, kochankę, o pedofilii nie wspominając — był oczywiście na widelcu SB. Był po prostu agentem. Chronionym „operacyjnie” narzędziem „operacyjnej gry”. W tym sensie masz oczywiście rację — do 89 roku odpowiedzialność za krycie przestępców w sutannach spada na SB. Biskup, któremu donoszą o jakichkolwiek ekscesach podległego mu klechy, musiałby istotnie mieć w rękach szklaną kulę, by móc odróżnić najczęstsze wówczas przypadki „operacyjnej gry” SB od raczej jednak nieporównanie rzadszych przypadków rzeczywistych uchybień, przestępstw i zbrodni. To przez lata kształtowało wzorce zachowań, myślenia i sposoby postępowania.

    Z tej perspektywy patrząc najbardziej wstrętne i najgłupsze teksty — to chyba Jędraszewski tak bredził — o księżach poddawanych pokusom przez złe kobiety, mają między innymi takie korzenie. Tekst jest oburzającą odpowiedzią na zgwałcenie dziecka i jest horrendalny. Ale ten kretyn i łajdak tego nie wie lub wybiera nie wiedzieć i wygaduje te rzeczy, które skądinąd przecież dobrze zna. Problem nie zniknął zresztą od razu po 89 roku chociaż SB zniknęła. Weryfikacji nie poddawały się najgorsze sukinsyny, tylko jacyś tam. Najwięksi dranie „poszli na swoje”. Sporo ich było np. w komisji od mienia kościelnego. Ich partnerami bywali księża-agenci, których prowadzili niedawno. Wśród paskudnych konsekwencji tego wszystkiego jest i ta, że wzorce zachowań ukształtowane w komunie miały sens i uzasadnienie również jakiś czas potem.

    To jest rzeczywiście perspektywa niedostępna w dzisiejszej stępionej pamięci. Mnie interesuje inny aspekt — czy rzeczywiście, jak to się dzisiaj uznaje za oczywistość, ludzie kryjący wówczas nawet najstraszniejsze z tego rodzaju zbrodni, świadomie tak wybierali w ramach „polityki wizerunkowej”, decydując się nie szkodzić Kościołowi, nie dawać atutów komunie itd. Moim zdaniem to jest nieprawda, nie było takich decyzji. Trochę o tym pisałem, posługując się myślowym eksperymentem i pytając, co by było, gdyby np. taki Jankowski nie był gwałcicielem dzieci, a seryjnym mordercą. Jeśli uczciwie wysilimy wyobraźnię, mając tamte czasy w niezakłamanej pamięci, wiemy dobrze, że by się nie uchował. Tu musiało chodzić o coś jeszcze innego.

    Oczywiście np. Maciek Zięba nie chronił żadnego Kościoła ani nawet zakonu, tylko siebie i własne ambicje, które miały takie konsekwencje. Po prostu. Nie różni się w tym względzie niczym od innych, którzy takie rzeczy robili.

    Ale co powodowało np. moją własną ślepotę, chyba wiem. Ona była przedświadoma, żadnego wyboru nie dokonywałem, zresztą akurat pod tym względem mogę mówić z wygodnej pozycji, bo klerykalizm, kleszy antysemityzm itd. krytykowałem ostro, jeszcze za komuny, nie zważając na „straty wizerunkowe” i byłem notorycznie oskarżany o „kalanie własnego gniazda”, jak mi zresztą zostało do dziś. To było nieświadome, mimo to intencjonalne odwracanie wzroku. U Jankowskiego siedziałem z nim przy stole, a usługiwali mu — i mnie chyba też tak podano jakąś herbatę — ministranci. Widziałem jak im „nakłada dłonie” na głowy, widziałem przecież jak na dłoni, co tam się musi dziać. Jak napisałem, homoseksualizm Jankowskiego docierał do mojej świadomości, natomiast oczywista myśl o tym, że on te dzieci wykorzystuje, nigdy nie przyszła mi do głowy. Parę takich „obserwacyjnych” okazji miałem i zawsze, bez ani jednego wyjątku odwracałem wzrok. Dlaczego?

    No, w publicznych tekstach nie ma miejsca na tego rodzaju historie, no, ale sam przecież wprowadziłem ten klimat konfesjonału i Ty też takie wspomnienie dałeś. W wieku chyba 13 lat byłem przedmiotem ataku pedofila. Zapamiętałem po pierwsze zupełnie niewiarygodny strach — absurdalnie niewspółmierny w stosunku do rzeczywistego zagrożenia, którego nie było. Wystarczyło po prostu odejść, jak się zresztą okazało. To nie tylko na mnie działało. Tego samego typa spotkałem niedługo potem z kolegami, nic nam już nie mogło grozić, a uciekaliśmy wszyscy w panice, ile sił w nogach. Dawno już go za nami nie było, a my wciąż jeszcze biegliśmy kilkanaście ulic i kiedy w końcu usiedliśmy zdyszani, zapytałem, czego się właściwie tak baliśmy. Nikt nie wiedział. Ale zapamiętałem jeszcze bardziej charakterystyczną rzecz. Ten facet pod jakimiś absurdalnymi pretekstami zdjął ze mnie gacie, stałem z gołym tyłkiem przez bardzo znaczny czas, a dopiero kiedy on sam wydobył własne przyrodzenie w pełnej erekcji dotarło do mnie, że to się dzieje naprawdę i co się dzieje. Wtedy po prostu bez przeszkód uciekłem. Przedtem w strasznym tempie przelatywało mi przez głowę mnóstwo myśli kompletnie absurdalnych, ale nie było wśród nich tej najprostszej i zupełnie oczywistej.

    To po prostu był jakiś horror tak koszmarny, że niemożliwy do uwierzenia i zaakceptowania. To nie mogło być rzeczywiste. Na tym polegał mój mechanizm wyparcia i choć nie mam żadnych dowodów, jestem przekonany, że nie tylko mój. To jest również niezrozumiałe dla dzisiejszych czterdziestoletnich „dzieciaków” i niedostępne ich doświadczeniom. Dlatego, że „zboczenia” — rzekome, czy rzeczywiste, wszystko jedno — były wówczas właśnie nie do wyobrażenia w tamtych czasach. Homoseksualizm — pisałem o tym — był czymś zwyrodniałym poza granice pojmowania. Co dopiero takie coś. Niczego o tym nie wiedzieliśmy. Dziś to nie byłoby możliwe.

    Myślę, że te spostrzeżenia są trafne, że wyjaśniają owo szczelne milczenie i powszechną ślepotę, a nawet, że w jakiejś części wyjaśniają reakcje tych, którzy się dowiadywali i którzy zamiatali pod dywan. Nie chcę snuć żadnych dociekań i prezentować wyjaśnień zachowania np. Macieja Zięby. Napisałem już, że w tamtych czasach równie dobrze mogłem się sam zachować podobnie i podtrzymuję to zdanie, wiedząc, że moja własna ostrość widzenia wtedy i dziś to kompletnie różne rzeczy. Nie chcę pisać „w tamtych czas, wiedząc to, co wiedział on”, bo wchodziłbym w wyjaśnienia — zresztą niezbyt prawdziwe: on wiedział, co było trzeba wiedzieć — a tego nie chcę robić, bo to by brzmiało właśnie jak próba usprawiedliwienia, co mi się zresztą bardzo powszechnie zarzuca. Tu nie o to chodzi, żeby usprawiedliwiać, tylko żeby rozumieć, jak takie rzeczy stają się możliwe. Również dla takich ludzi jak on, a nie dla oczywistych kanalii jak Jankowski na przykład.

    Chcę powiedzieć, że nieprawdziwe jest to powszechne dzisiaj i uchodzące za oczywiste wyjaśnienie, że kryto zbrodniarzy z premedytacją i że służyło to „ochronie wizerunku” zasłużonego rzekomo lub rzeczywiście Kościoła, czy też autorytetów i bohaterów. Nie — nie służyło. Nikt nie miałby żadnych wahań, gdyby o inne zbrodnie chodziło. Morderstwo jest zbrodnią straszniejszą — choć nie jestem tego wcale pewien. Ale jest „zwykłe”. Jakoś wyobrażalne. Ale nie to. To był taki koszmar, że nie akceptowalny, niewyobrażalny, nie da się bez zwariowania uwierzyć, że dzieje się naprawdę. Gej, zwykły gej prowadzący normalne życie i nikomu nie wyrządzający żadnej krzywdy był dla nas wtedy podobnym „wynaturzeniem” i nie byliśmy chyba nawet zdolni rozróżnić go od tego, kto stosuje przemoc i gwałci. Byliśmy niezdolni do myślenia o tym. No, w roku 2000 świat był już bardzo inny i nasza świadomość również — moja była bardzo różna — ale ślady po takim średniowieczu trwają bardzo długo niestety.

    No, wiele jest aspektów tego koszmaru. Mnie uderza dziś powszechność tej niemal entuzjastycznej gotowości do potępiania winowajcy i nader widoczne, wielkie znaczenie tego potępienia dla własnej tożsamości oceniającego. To jest okropne i od zawsze dla mnie wkurzające zjawisko. Ale to inna sprawa.

    Dzięki za ten tekst, Grzegorz. Dla mnie od jest ważny szczególnie dlatego, że również pokazuje, że w kryciu zbrodni nie chodziło — wtedy przynajmniej — o „wizerunkowy PR”, że sprawy wyglądały zupełnie inaczej.

Comments are closed.

Starsze opinie, komentarze, listy