7. Czy wolno nam i czy powinniśmy mówić o reformie konstytucyjnej? Nowy Sejm Wielki i Trzecia Izba Obywateli. Obywatele RP proszą o stanowisko i przedstawiają własne
Obywatele RP są przede wszystkim przekonani, że celem działania opozycji powinna być Konstytuanta lub – jak to kiedyś znacznie lepiej określił Adam Szłapka, obecnie szef .Nowoczesnej – Sejm Wielki. Powodów jest bardzo wiele i większość z nich ma bardzo zasadniczy charakter.
We wszystkich poniższych uwagach ważne jest przy tym wstępne zastrzeżenie generalne. Mowa będzie mianowicie o niedostatkach demokracji przed 2015 rokiem, o ograniczonej społecznej świadomości demokratycznych pryncypiów po obu stronach dzisiejszej polskiej wojny, więc również po „naszej” – i o wielu innych sprawach pod tym względem podobnych. Wszystkim tym zagadnieniom towarzyszy problem symetrii. To oczywiście nie są symetryczne zjawiska. Po prawej stronie – cokolwiek znaczy ta identyfikacja – podniosły się żywioły skrajne, totalitarne, najczarniejsze. Mowa tu przy tym nie tylko o politycznych liderach tej formacji, ale przede wszystkim o stojącym za nimi tłumie „zwykłych ludzi”. Trudno to porównać z czymkolwiek po „naszej stronie”. A jednak choćby mentalność Kalego w rozumieniu politycznych praw naszych i naszych przeciwników istnieje także wśród nas i ma się nieźle. Nie ma tu miejsca na to, by ważyć te rzeczy na jakiejkolwiek szali. I nie ma to sensu. Nie o to nawet chodzi, by dostrzegać racje w zarzutach naszych przeciwników. Chodzi o to, by bez motywowanych wojenną mobilizacją przekłamań ocenić prawdziwie również własną kondycję – nie o rachunek win tu chodzi, ale o zdolność myślenia o demokracji dla wszystkich.
Legitymacja państwa i prawa
Konstytucję z 1997 roku uchwalono w parlamencie, w którym środowiska i partie prawicy nie były reprezentowane z powodu „ordynacyjnego fuksa” SLD, przypominającego ten pisowski z 2015 roku. Pamiętamy ówczesne starania o poparcie – w tym dodaną do tekstu Konstytucji przepiękną preambułę z passusem o chrześcijańskiej lub innej tradycji, który zdołał wprawdzie złagodzić opór hierarchów i kleru katolickiego, ale nie załatwił sprawy. Prawica właśnie wtedy krzyczała po raz pierwszy o Targowicy, choć nie wiadomo dziś dobrze, co dokładnie w treści prawno-ustrojowych rozwiązań nie odpowiadało jej aspiracjom.
Pamiętamy również, że uchwalenie konstytucji potwierdziło referendum. Rzadziej jednak chcemy pamiętać, że przyjęto w tym referendum rozwiązanie wyjątkowe, rezygnując z wymogu 50% frekwencji dla ważności wyniku. W efekcie z 43% uprawnionych do głosowania, którzy wzięli w nim udział, za konstytucją opowiedziało się 52%, ponieważ wyborcy prawicy częściej niż centrum i lewica rezygnowali z udziału. Oznacza to, że poparcia udzieliło konstytucji 23% uprawnionych do głosowania obywateli.
Wszystkie ówczesne sondaże zapowiadały, że konstytucja przepadnie. Istotnie – jeśli się przyjrzeć wynikom w okręgach, widać, że im większa była w nich frekwencja, tym sprzeciw wobec konstytucji był silniejszy. Z prawdopodobieństwem bardzo bliskim pewności da się więc powiedzieć, że w 1997 roku przeciwników uchwalonej wówczas konstytucji było wśród Polaków więcej niż zwolenników. Być może zwolenników było w rzeczywistości niewiele więcej niż owe 23%, które faktycznie oddały głos. 23%, a nie „my, Naród Polski – wszyscy obywatele Rzeczypospolitej”, jak to dumnie obwieszcza preambuła…
W naszym przekonaniu właśnie to wyjaśnia przynajmniej część powodów, dla których po 2015 roku tak łatwo było otwarcie złamać najbardziej podstawowe zasady konstytucyjnej demokracji. Wyborcom PiS te akty bezprawia nie przeszkadzały w żadnym stopniu – najwyraźniej wręcz cieszył ich zakres świeżo zdobytej władzy i potwierdzenie przekonania, że oto „wola ludu” stoi ponad wszystkim, z prawem najwyższym włącznie. Odtąd możliwa miała się stać realizacja najbardziej fantastycznych pomysłów – bez żadnych instytucjonalnych, prawnych i ustrojowych ograniczeń, bez „imposybilizmu prawnego”, jak to określał Jarosław Kaczyński. Kolejne wybory wygrywane przez PiS po roku 2015 oznaczały również niestety silną i wyraźną społeczną legitymację dla stanu konstytucyjnego bezprawia. Łamanie konstytucji bywało – w oczach wyborców PiS – uzasadnione wyższą koniecznością, wolą większości obywateli lub przekonaniem, że konstytucja jest po prostu zła, albo nieistotna. Bywało być może także po prostu akceptowalną ceną, na którą warto się zgodzić dla szeregu „dobrodziejstw”, które przyniosła nowa władza.
Konsekwencje tej obserwacji są równocześnie doniosłe i bardzo trudne do udźwignięcia. Obrońcy konstytucji – a do nich sami się zaliczamy – powinni oto zmierzyć się z koniecznością jej uzgodnienia z przeciwnikami, którzy w dodatku już dawno temu stali się dla nas po prostu wrogami. Kimś, z kim rozmawiać się nie da. Z kim rozmawiać nie wolno.
Konstytucja jest jednak równocześnie dobrem nie tylko wtedy, kiedy jej zapisy tworzą dobre rozwiązania. Jest dobrem również, albo wręcz przede wszystkim wtedy, kiedy ma sens instynktownie zrozumiały dla wszystkich, tworząc normy w oczywisty sposób dla wszystkich podstawowe i akceptowane bez zastrzeżeń, jak zasady zachowania przy stole. Czas zdać sobie sprawę, że do takiego stanu rzeczy jest jeszcze w Polsce bardzo daleko. Obywatele RP – choć uchodzą za radykalne środowisko politycznej opozycji – stanowczo odrzucają przy tym wojenną wizję polityki i przekonanie, że demokrację da się narzucić jej przeciwnikom lub ich wykluczyć z życia publicznego. Uważamy także, że powodem ludowej rewolty przeciw państwu III RP – bo z tym w naszym przekonaniu mieliśmy i wciąż mamy do czynienia – był nie nadmiar demokracji, ale właśnie jej niedostatki: czy były one rzeczywiste, czy tylko rzekome, tkwią jednak równie głęboko w społecznej świadomości. I jako takie stają się obiektywnym faktem, z którym liczyć się trzeba.
Jeśli na konstytucję patrzeć jak na pakt między Polakami i jeśli powyższa obserwacja jest trafna, to pakt trzeba zawrzeć na nowo lub po raz pierwszy w polskich dziejach zawrzeć go naprawdę.
Sprawczość w państwie
Powyższa konstatacja nie wyczerpuje przy tym problemu. Rzecz dotyczy bowiem nie tylko samej ustawy zasadniczej, ale wszystkich instytucji państwa. Sygnalizowane tu kontraktowe rozumienie prawa najwyższego da się widzieć w kilku różnych płaszczyznach. Jedną z nich – w europejskiej tradycji da się ją wywodzić z XIII wieku i angielskiej Wielkiej Karty Swobód, polska tradycja obejmowałaby co najmniej wiek XVI i artykuły henrykowskie – są ograniczenia władzy rządzących wyznaczane przez działających solidarnie rządzonych. Pakt wiąże tu dwie strony – jedną z nich jest władza, drugą w dzisiejszej rzeczywistości byłby ogół obywateli. Ta tradycja – klasyczny fundament liberalnej polityki – jest w dzisiejszej Polsce niemal nieobecna.
Drugą płaszczyzną jest umowa między obywatelami ustanawiająca autonomię jednostki i określająca jej prawa – także prawa mniejszości. To zdecydowanie nowsza tradycja, choć dla idei wolności jest równie ważna. Jej pierwszą głośną manifestacją w Europie była Deklaracja Praw Człowieka i Obywatela, dorobek Wielkiej Rewolucji Francuskiej. W wielonarodowej i wielowyznaniowej Rzeczypospolitej tolerancji i równości praw wymagano raczej od władców – poddani od dawna uznawali je za oczywistą normę. Normy tego rodzaju – co oczywiste – w o wiele większym stopniu zmieniają się w czasie, zależnie od kulturowego rozwoju. W Rzeczpospolitej szlacheckiej – jak zresztą wszędzie – tolerancja obejmowała pełnoprawnych obywateli i to zwłaszcza zakres tego pojęcia się zmieniał, by objąć np. Żydów i przedstawicieli innych mniejszości, kobiety znajdowały się na ogół na końcu tej listy. Czarna ludność w USA o realizację bardzo podstawowych praw politycznych musiała walczyć jeszcze bardzo niedawno. Ślady nierówności praw dotyczą wszystkich historycznie dyskryminowanych grup wszędzie na świecie do dziś.
Zapisy o tolerancji mają wszakże w konstytucjach same z siebie dwie różne funkcje. Ustanawiają dalsze ograniczenia zakresu każdej władzy, mówiąc, że żadnej większości – bo to wyborcza większość w pewnym sensie zastępuje władzę monarszą – nie wolno ingerować w wolność jednostki i żadnej mniejszości. Ustanawiają również prawne instrumenty, dając jednostkom i mniejszości skuteczne narzędzia obrony przed tyranią większości. Te instrumenty to np. instytucje rzeczników praw obywatelskich i ich uprawnienia oraz ustrojowe normy np. o sądowej kontroli konstytucyjnych praw obywatelskich i o ich ochronie.
Kolejna, trzecia już sfera regulacji pomiędzy obywatelami nie ma żadnej utrwalonej konstytucyjnej tradycji i do ustaw zasadniczych nie bywa wpisywana. Jej znaczenie byłoby jednak zasadnicze, ponieważ dotyczy ta sfera istotnej części powodów, dla których państwo w ogóle istnieje i jest potrzebne obywatelom. Istotą, powodem i warunkiem istnienia państw są podatki, które dziś godzimy się płacić dla utrzymania potrzebnej wszystkim infrastruktury komunikacyjnej, obronnej, bezpieczeństwa, całej związanej z tym administracji, ale też ochrony zdrowia, szkolnictwa, ubezpieczeń i bezpieczeństwa socjalnego. Tradycyjnie państwo jest dla jego obywateli obiektywną koniecznością, podatki istnieją, ponieważ państwo potrafi je wymusić, a u źródeł państw europejskich leżała zawsze właśnie ta zdolność w rękach ich władców. Odmienna jest pod tym względem geneza Stanów Zjednoczonych, choć i w tym przypadku chodzi raczej o założycielski mit i funkcję Ojców Założycieli podobnych w tym względzie nieco do legendarnych rycerzy Okrągłego Stołu. Tak czy owak jednakże dzisiaj być może da się pomyśleć o umowie społecznej, w której obywatele państw opodatkowują się świadomie na rzecz dobra wspólnego, którego nie da się zaspokoić w żadnej mniejszej wspólnocie. Podobnie da się widzieć np. pisowski projekt 500 Plus i całość tego rodzaju polityki społecznej państwa. Zamożniejsi godzą się wspierać uboższych w imię wartości społecznej solidarności albo po prostu po to, by kupić sobie w ten sposób spokój społeczny. Jedno i drugie wszakże – podobnie jak ogrom innych zagadnień – mogłoby, a skoro tak, to może powinno funkcjonować w społecznej świadomości jako właśnie umowa zawarta między obywatelami.
Dlaczego to ważne? Dlaczego mowa tu paktowaniu obywateli zamiast po prostu o dobrym prawie ustanowionym tam, gdzie się to robi zwykle i da się zrobić efektywnie – więc w parlamencie z udziałem wybranych reprezentantów narodu? Chodzi o co najmniej dwie rzeczy na raz.
Wierzymy, że parlament da się wybrać dobrze wtedy i tylko wtedy, gdy dobrze wiemy, do czego jest nam potrzebny i gdy to jest ważne. Sądzimy, że ułożenie ustroju jest dziś zadaniem najpilniejszym i że stosunkowo nietrudno byłoby tę pilność uświadomić w sytuacji politycznej wojny i kompletnego rozpadu państwa.
Ale po drugie chodzi również o to, by odwrócić ów najbardziej obezwładniający rys polskiej świadomości historycznej i politycznej. Historia zawsze bywa mitologizowana. Polska historia być może bardziej niż np. angielska, francuska, czy amerykańska – ale nie jesteśmy przecież aż tak wyjątkowi również po tym względem. Francuzi bywają na przykład przekonani, że wraz z Bastylią obalili monarszą tyranię, zrobili to własnymi rękami i sami dla siebie napisali wspomnianą Deklarację Praw. To niezupełnie jest prawda, jeśli się historii przyjrzeć krytycznie, ale Francuzi mają poczucie, że ich państwo jest ich własnym dziełem. Amerykanie w podobny sposób wierzą, że sami są twórcami własnej demokracji i istotnie do dziś w niemal każdej sprawie – z sądowymi procesami w prywatnych sprawach włącznie – rozważają treść norm własnej konstytucji wciąż na nowo, jakby ją rzeczywiście sami napisali dopiero wczoraj. W odróżnieniu od Francuzów i Amerykanów Polacy mają to charakterystyczne dla nas i często przecież prawdziwe poczucie bycia nie autorami, ale raczej ofiarami historii pisanej przez obcych. Być może właśnie to doświadczenie i ta świadomość powoduje, że państwo i jego instytucje są dla nas czymś właśnie obcym, emocjonalnie obojętnym lub wręcz wrogim, bo narzuconym. Jednym z sensów postulowanej przez nas Konstytuanty jest próba zbudowania poczucia obywatelskiego sprawstwa. Uważamy, że bez niego nie da się dzisiaj ani zbudować stabilnego poprzez wiarygodność państwa, ani nawet wygrać wyborów tak, by zapewnić stabilną władzę i związany z nią spokój.
Uważamy więc, że do wyborów powinien pójść obywatelski ruch. Po to by wziąć władzę w państwie i ustanowić w nim porządek jasno wyznaczający granice każdej władzy, gwarantujący bezwzględną tolerancję i realne możliwości obrony praw, ustanawiający zasady solidarnej współpracy na rzecz dobra wspólnego i współodpowiedzialności za nie. Wszystkie powyższe argumenty są dla nas ważne nawet jeśli nie widać ani wad obecnej konstytucji, ani potrzeby jej poprawienia – konstytucję trzeba naszym zdaniem napisać na nowo, choćby w tym samym brzmieniu. Po to, by realną treścią wypełnić ów cytowany już fragment preambuły: „my, Naród Polski – wszyscy obywatele Rzeczypospolitej”.
Ryzyka
Są oczywiste i często się je podnosi. Najczęstszym argumentem – „nie po to broniliśmy konstytucji, by ją teraz zmieniać” – zajmować się nie ma sensu, ponieważ nie odpowiada on w żaden sposób na potrzeby zmian.
Inny z częstych argumentów – podobny do podnoszonego przeciw pomysłom referendów, o których mówi się, że nie mają sensu, bo to PiS napisze pytania – to ten, że nie ma dzisiaj warunków, że najpierw trzeba przywrócić zniszczony przez PiS porządek, unieszkodliwić pisowską maszynę propagandową, a o reformie konstytucyjnej pomyśleć dopiero potem. Podkreśla się również – i w historii rządów PiS było kilka momentów, w których pisowską zmianę konstytucji wieszczono – że taka inicjatywa tylko ułatwi Kaczyńskiemu zadanie.
Jest jasne, że konstytucję zmienić lub wręcz napisać na nowo da się wyłącznie zgodnie z trybem opisanym w konstytucji obecnej. Istnieje taka możliwość, co w historycznych doświadczeniach zdarza się przecież nie zawsze. Na szczęście w Polsce dziś niekoniecznie trzeba do tego rewolucji. To ważne, bo np. przywrócenie w Polsce niezawisłego od politycznej większości Trybunału Konstytucyjnego nie byłoby już ani łatwe, ani oczywiste.
Im większe miałoby być zagrożenie pisowską reformą konstytucyjną – a przerażające projekty PiS pamiętamy – tym pilniejsza staje się demokratyczna inicjatywa. Ruch konstytucyjnej reformy musi być nasz. Odpowiadając zaledwie na cudzą i wrogą demokracji inicjatywę – jeśli miałaby rzeczywiście nastąpić – skazani bylibyśmy na defensywę, co nigdy nie wróży niczego dobrego. Żądając reformy, tworzymy zaś dla autorytarnej władzy sytuację niezręczną: może ona albo obecnej konstytucji bronić, co byłoby zabawnym odwróceniem ról, albo ustąpić przed roszczeniami społecznymi, oddając tym samym inicjatywę w najważniejszej politycznie sprawie. Jest oczywiście prawdą, że w blisko sześcioletniej historii obecnych rządów PiS opozycja nie zdołała nigdy zrealizować podobnego scenariusza i inicjatywy przejąć. Działo się tak dlatego, że nigdy nie spróbowała, a to bardzo poważny błąd. Najpoważniejszy z wielu.
Potrzeby zmian
Można je widzieć rozmaicie i jest kompromitującą słabością polskich demokratów, że żadna publiczna debata nie odbyła się w Polsce wstrząsanej od lat najpoważniejszym kryzysem konstytucyjnym.
Jeśli wypowiadali się o tych sprawach politycy, mówili o obronie konstytucji, co trudno traktować poważnie zwłaszcza dziś, kiedy konstytucyjnymi standardami nie przejmuje się już właściwie żaden z nich, uczestnicząc w sejmowych głosowaniach rzekomych kryzysowych tarcz umożliwiających rządy i wręcz ustrojowe zmiany w jawnie antykonstytucyjnym trybie rozporządzeń, negocjując uzgodnienia wyborcze, głosując pod presją szantażu lub np. za własnymi podwyżkami w podobnie niekonstytucyjnym trybie. Podnosi się czasem oczywistości, jak choćby taką poprawkę, która umożliwiłaby przyjęcie przez Polskę europejskiej waluty. Mówiono również w Polsce o konstytucyjnych bezpiecznikach, które zawiodły po 2015 roku.
Sprawa jest tu dość trudna – pomijając ocenę stanu konstytucyjnej demokracji sprzed 2015, a ona budzi zastrzeżenia – polityka obecnej władzy zdaje się bowiem przekonywać wszystkich, że nie istnieje żadna prawna formuła zdolna skutecznie powstrzymać polityków łamiących prawo z tak bezczelną ostentacją i w dodatku wciąż dysponujących mimo to poparciem społecznym. To niezupełnie prawdziwy pogląd.
Obywatele RP od lat opowiadają się za faktyczną i prawną demokratyzacją ustroju partii politycznych, wiedząc zresztą dobrze, że partie nie zreformują się same i szukając środków skutecznego nacisku na nie. Polskie partie określa się słusznie jako wodzowskie – rzecz jednak w tym, że polega to nie tylko i nie przede wszystkim na silnej roli charyzmatycznego lidera, bez którego partyjna polityka nie umie się obejść. Istotą wodzostwa jest niemal feudalny system zależności partyjnych polityków od wodza. Instrumentem jego władzy są „biorące miejsca” i wyłączne prawo dysponowania nimi. Są więc rozdawane właśnie jak feudalne lenna i tworzą zależność nawet silniejszą, skoro nie są dziedziczne, a decydują o losach kariery polityka rozstrzygająco. System sprzyja zatem tworzeniu politycznych mafii. Jedna z nich od kilku lat demontuje polskie państwo w zamachu na konstytucję, co byłoby zdecydowanie trudniejsze dla organizacji innej niż zdyscyplinowana mafia. Inna wodzowska partia – z ujawnianą w szeregu rzekomych lub rzeczywistych skandali praktyką traktowania państwa jak prywatnego podwórka – odpowiada za kompromitację demokracji w oczach obywateli przed kryzysem roku 2015.
Zmiany prawne w tym zakresie nie są skutecznym lekarstwem na każdą chorobę. Np. niemiecka AFD prawdopodobnie spełnia dość rygorystyczne prawne wymogi narzucające partiom w Niemczech demokrację, a mimo to jest organizacją niebezpiecznych, nacjonalistycznych populistów. Niemniej zamach o takiej skali, jak ten dokonany przez Jarosława Kaczyńskiego, nie rozpocząłby się, gdyby nie jego absolutna władza. Ten zatem „bezpiecznik demokracji” miałby szansę działać z wyprzedzeniem, a więc wtedy, kiedy prawa nie da się jeszcze łamać bezczelnie w jasnym świetle dnia. Zakres zmian może tu wykraczać poza konstytucję – konstytucyjny zapis zabraniający działania partii niedemokratyczny byłby tu wprawdzie niewystarczający, rzecz domaga się regulacji ustawowych. Ale problem z pewnością dotyczy również systemu wyborczego – i tu rezygnacja z konstytucyjnego zapisu o wyborach proporcjonalnych byłaby być może niezbędna, by dało się skutecznie znieść owe „mafiotwórcze lenna”, a zatem samo istnienie „biorących miejsc” na partyjnych listach wyborczych.
Wśród innych „bezpieczników” istnieje jeden o znaczeniu zasadniczym – trójpodział władzy. Artykuł 10. Konstytucji był pustym zapisem w całej III RP: nie istniała równowaga pomiędzy władzą wykonawczą, a ustawodawczą. Rząd zawsze był – co oczywiste i konieczne – emanacją parlamentarnej większości, co z biegiem ewolucji systemu zamieniło wreszcie parlament w maszynkę do głosowania rządowych ustaw. To nie wynalazek PiS – jak w wielu innych sferach, PiS zaledwie dopisał tu barejowską z ducha puentę. Słyszymy często, że trójpodział w tak klasycznym rozumieniu jest dziś anachronizmem i w żadnej czystej postaci nie jest normą np. w Europie. Być może to prawda – z pewnością prawdą jest jednak również, że wszędzie na świecie demokracja przeżywa kryzys, zatem ten argument jest być może słabsze niż się wydaje. Niewątpliwie zaś pisowski zamach stanu nie byłby możliwy, gdyby kontrola rządu przez parlament miała trwałe podstawy. Da się je stworzyć na wiele sposobów. Z jednej strony tworząc silną wykonawczą władzę prezydencką – parlament określający dla niej prawne granice byłby naturalną przeciwwagą. W dzisiejszym, gabinetowym modelu jakimś rozwiązaniem byłoby przesunięcie kadencji Sejmu i Senatu, co tworzy szansę wyłonienia innych większości w każdej z izb. Jedno i drugie wymaga wszakże zmian konstytucji, a ich waga byłaby tym razem wielka.
Zmian domagają się naszym zdaniem regulacje dotyczące praw człowieka, jak choćby aborcja. Tych zagadnień nie wolno pozostawiać zwykłej parlamentarnej większości, muszą zyskać status praw szczególnych, wymagających dla zmian szczególnego trybu zastrzeganego zwykle dla konstytucji: zatem np. kwalifikowanej większości parlamentarnej, być może potwierdzanej również w referendum. Rzecz dotyczy zresztą nie tylko aborcji, czy wciąż nierozwiązanych praw mniejszości seksualnych, ale być może również bezpieczeństwa socjalnego, które da się widzieć jako jedno z praw człowieka.
Jest wreszcie jednym z naszych głównych postulatów rozproszona kontrola konstytucyjności prawa w sądach powszechnych. Uważamy, że podobnie do Artykułu 10. fikcją są w Konstytucji Artykuły 77., 78., 79. Oraz 80., dotyczące środków ochrony wolności i praw. Niewystarczające są wnioski są Trybunału Konstytucyjnego, czy Rzecznika Praw Obywatelskich – każdy obywatel musi naszym zdaniem mieć możliwość oskarżenia państwa o niedotrzymanie konstytucyjnych zobowiązań. Niewystarczalności systemu w tym zakresie doświadczamy na własnej skórze. Rzecz jednak dotyczy nie tylko nadużyć ze strony policji, czy np. straży marszałkowskiej, ale także np. szkoły naruszającej swobodę indywidualnego rozwoju intelektualnego i duchowego dziecka, szpitali naruszających prawa człowieka, urzędów administracji państwowej i samorządowej. Uważamy, że dobry ustrój nie ma szans zagwarantować, że ministrem edukacji nie zostanie szaleniec lub fundamentalista. Dobry ustrój zapewnia każdemu możliwość obrony własnych praw również w takiej sytuacji.
Określając potrzeby zmian – tu jest przecież mowa o wybranych przykładach, choć one są w naszym przekonaniu najważniejsze – Obywatele RP są dalecy od formułowania ostatecznych rozwiązań. Uważamy jednakże, że dzisiejszego kryzysu nie da się rozwiązać bez ogólnonarodowej debaty na ten temat z udziałem obu stron dzisiejszej politycznej i kulturowej wojny.
Jak? Trzecia izba obywateli
To jest bodaj najtrudniejsze z pytań i w naszym przekonaniu jedno z najważniejszych – w rzeczywistości to nie jest bowiem pytanie techniczne. Całe nasze myślenie o programie wyjścia z obecnej sytuacji określa niechęć do oczekiwania zmian po politycznym zwycięstwie. Nie chcemy praw nadanych nam przez łaskawych władców, choćby to byli nasi reprezentanci w wyborach. Chcemy te prawa napisać sami i jesteśmy przekonani, że nie ma przed podzielonym wojną krajem żadnego innego wyjścia.
Przed 2015 rokiem żadna zasadnicza debata się nie odbywała, choć jej potrzeba była widoczna. Uważamy również, że polityczna zmiana władzy nie stworzy sytuacji umożliwiającej ze wszech miar konieczną reformę systemu. Nie do pomyślenia wydaje się np. zmiana ustroju partii politycznych dokonana przez nie same. To między innymi z tego powodu – obok innych, w tym strategicznych – Obywatele RP domagają się międzypartyjnych prawyborów po stronie opozycji. Tworzyłoby to szansę na przecięcie opisanych tu feudalnych zależności określających ustrój partii i powodujących patologie parlamentaryzmu. W podobny sposób – z perspektywy poszukiwanej obywatelskiej sprawczości – myślimy o uregulowaniu wszystkich najważniejszych sfer życia kraju.
Uważamy zatem nie tylko, że do wyborów powinniśmy iść w celu gruntownej, także konstytucyjnej reformy państwa, nie tylko kandydujące w wyborach partie powinny bezwzględnie przedstawiać własne programy w tym zakresie – nie tylko tego zatem chcemy, by wyłoniony w wyborach Sejm stał się Konstytuantą, a wypełniwszy to zadanie rozwiązał się, rozpisując ponowne wybory. Chcemy by wybory były rezultatem ruchu, który nowy konstytucyjny porządek kształtuje.
Partyjne programy nie powinny i nie muszą dziś być rozstrzygające. Za możliwe i konieczne uważamy już dziś powołanie „trzeciej izby” obywatelskiej. Reprezentatywnej grupy obywateli, która wysłuchując partyjnych propozycji, poznając opracowania eksperckie, w trybie nieustających konsultacji z wszystkimi zainteresowanymi grupami, środowiskami i instytucjami, wypracuje co najmniej rekomendacje dla ustawy zasadniczej określającej akceptowany przez obywateli ustrój Rzeczypospolitej, stojące za nim wartości i instytucjonalne rozwiązania. Wybory uznamy za wygrane dla demokracji nie wtedy, kiedy uda się odsunąć PiS, ale kiedy większość zdobędą partie i kandydaci, którzy rekomendacje obywatelskiej „trzeciej izby” przyjmą jako wiążące zobowiązanie dla nowego Sejmu Wielkiego.
1 thought on “7. Czy wolno nam i czy powinniśmy mówić o reformie konstytucyjnej? Nowy Sejm Wielki i Trzecia Izba Obywateli. Obywatele RP proszą o stanowisko i przedstawiają własne.”
Każdego dnia żyję w iluzji, że kolejny wyrok sądów jak TSUE czy Sąd Apelacyjny przywróci praworządność. Nie uznawanie tych wyroków to zamach stanu. Jeśli przyjdzie nowe to musimy powołać organy, które nie dopuszczą do podobnego bezprawia. Jestem za trzecią izbą parlamentu i każdym innym zabezpieczeniem przed kolejnym zamachem na demokrację.
Comments are closed.