Problem jest oczywiście bardzo szeroki i na wiele sposobów złożony. Tu jednak chodzi o ujęcie odnoszące się wprost do sytuacji, w której każde wybory w Polsce – zwłaszcza parlamentarne – stają się plebiscytem pomiędzy obozem obecnej władzy a zróżnicowaną politycznie opozycją określającą się jako demokratyczna. Czy w tej logice jest w ogóle miejsce na projekty lewicowe, konserwatywne lub centrowe – czy jakkolwiek inaczej definiować osie politycznych różnic, sporów, podziałów i konfliktów, w normalnych warunkach wyznaczających treść polityki? Czy kryzys objawiający się rządami bezprawia i populizmem o brunatniejących barwach pozostawia w polityce miejsce na partyjne tożsamości? Czy przypadkiem nie chodzi dzisiaj o coś zupełnie innego?
Przywykliśmy do „wyborczych sześciopaków” – w zamyśle nośnych społecznie pakietów projektów lub ogólnie konstruowanych haseł, które mają w jakiś sposób odpowiadać na zmierzone np. sondażami zapotrzebowanie. Z większości sondaży wynika więc np., że przedmiotem największej troski Polaków jest stan systemu ochrony zdrowia i bezpieczeństwo przyszłych emerytur. Z tego powodu każda z partii umieszcza wydatki na ochronę zdrowia na czele listy własnych wyborczych priorytetów. Tendencja, choć zrozumiała, całkowicie pomija jednak coś znacznie ważniejszego niż same tylko ujawnione sondażami priorytety: te same badania pokazują mianowicie absolutną niewiarę ogromnej większości wyborców, że wynik wyborów w jakikolwiek sposób wpłynie na sytuację ochrony zdrowia i innych tego rodzaju problemów. Wyborcze pakiety mają więc co najmniej tę wadę, że układającym je politykom na ogół po prostu nie wierzymy. Czego zatem szukamy naprawdę w partyjnych programach, skoro nie wierzymy w politykę? Najczęściej, jak się zdaje, sami tego nie wiemy.
Partes – partyjne mniejszości
Słowo partia pochodzi od łacińskiego pars, część. W Polsce istotnie każdy partykularyzm jest bardzo wyraźną mniejszością – niewystarczającą dla powodzenia jakiegokolwiek poważnego politycznego projektu.
W kampanii europejskiej Wiosna Biedronia pokazała się jako progresywna partia lewicy, formułując hasła mające niewielki związek akurat z polityką Polski w Unii Europejskiej. Jednak startując w tych wyborach politycy Wiosny otwarcie przedstawiali kampanię europejską jako zaledwie wstęp do po wielokroć ważniejszej kampanii parlamentarnej. W tej zaś – choć tymczasem scena polityczna dość poważnie zmieniła zwłaszcza po lewicowej stronie, a sama Wiosna poważnie straciła na znaczeniu – lewicową treść programu przedstawiano tak, jakby ktokolwiek wierzył, że istotnie będzie zrealizowana. Jakby Biedroń, Zandberg lub Czarzasty mieli tworzyć przyszły rząd. Ani w wystąpieniach polityków, ani w analizach komentatorów darmo byłoby szukać oczywistej przecież myśli, że rządy lewicy były niemożliwością również w skrajnie mało prawdopodobnym wariancie zwycięstwa opozycji.
Wariant optymistyczny – cud sam w sobie – musiał zakładać co najmniej koalicję. Z tej zaś perspektywy lewicowe obietnice dotyczące choćby liberalizacji prawa o aborcji składano co najmniej na wyrost, skoro na przykład w równocześnie zawieranym pakcie senackim lewica akceptowała obsadzenie większości miejsc senackich przez polityków konserwatywnych, dla których wartością niekwestionowaną był „kompromis”, a w jego ewentualnym „zerwaniu” część z nich widziała wręcz naruszenie istotnych wartości konstytucyjnych. W partyjnym myśleniu darmo szukać „planów B”: strategii realizacji postulatów jeśli władzy zdobyć się nie udaje i na przegłosowanie własnych projektów ustaw szans nie ma żadnych.
Konsekwencje tego dość przecież oczywistego spostrzeżenia są wielorakie i wymieńmy tylko niektóre. Politycy lubią w takich razach mówić o wartościach parlamentarnej debaty, sztuce poszukiwania kompromisów, większościowych sojuszy itd. Rzecz jednak w tym, że werdykt wyborczy z 2015 roku, przeciw „elitom i kastom”, zakwestionował prawomocność tego rodzaju mechanizmów u tej części wyborców, która wtedy wygrała i wciąż wygrywa. Z kolei po „naszej stronie” w gromkim dziś „wypierdalać” brzmi bardzo wyraźnie w pewien sposób podobna, bo tylko po części inna niechęć do tych samych politycznych „kompromisów” i „układanek”, których nie chcieli wyborcy PiS. Istotną treścią polityki, oglądanej z perspektywy ludzi zaangażowanych np. w obronę praw człowieka, jest jej absolutna nijakość i hipokryzja. Społeczną ceną tak uprawianej polityki jest jej dramatyczny kryzys wiarygodności.
Patrząc natomiast ustrojowo, niemożność zrealizowania wyborczych obietnic bywa postrzegana jako jeden z wielu złych skutków proporcjonalnej ordynacji wyborczej. Ordynacja większościowa – jeśli patrzeć w ten sposób – umożliwiłaby uzyskanie samodzielnej bezwzględnej większości. Mówiąc językiem Kaczyńskiego, przełamywałaby „imposybilizm”. Mając od lat do czynienia z bezwzględną większością Zjednoczonej Prawicy, powinniśmy być może docenić zalety takiej „jałowej” polityki kompromisów i sojuszy wymuszonych sejmową arytmetyką. Niemniej wady pozostają wadami – kampanie partyjne są wciąż pustymi słowami rzucanymi na wiatr. Czystym PR-em. Pytaniem podstawowym w stosunku do tak formułowanych partyjnych programów wciąż więc pozostaje to samo: po co je głosić i co dokładnie znaczą partyjne obietnice, skoro przecież wyraźnie nie to, że w ślad za nimi pójdą stosowne ustawy?
Dzisiejszy projekt „aborcja bez kompromisów” również nie temu przecież służy, by go naprawdę uchwalić. To się nie stanie ani oczywiście dziś, kiedy rządzi PiS, ani – co już tak oczywiste nie jest – w przyszłości, kiedy PiS władzę straci na rzecz dzisiejszych partii opozycji. To powinno być jasne dla wszystkich – ale żadnych z tego wniosków nie widać. Ani nawet prób ich sformułowania. Dla społeczników sprawa jest przynajmniej o tyle jasna, że projekt „aborcja bez kompromisów” służy debacie i liczy na zmianę świadomości, którą debata przyniesie. Partiom służy zaś wyłącznie do „liczenia się” i budowania mniejszościowych przyczółków. Jak ma wyglądać ofensywa, w której te przyczółki będą użyteczne – to już jasne w żadnym stopniu nie jest dla nikogo.
Powinno być również jasne – a najwyraźniej nie jest – że polityka zupełnie inaczej wygląda z perspektywy rządzących i rządzonych. Inaczej więc z punktu widzenia środowisk obywatelskich, które np. prawa człowieka wypisują na własnych sztandarach, a inaczej z punktu widzenia partii, których sztandarowe hasła wynikają z sondaży. Kampanie wyborcze nie mają tu żadnej sprawczej siły, nie mają jej także wspomniane tu i wciąż przez polityków opowiadane debaty parlamentarne, kompromisy, konsensusy i sojusze – i właśnie sprawa praw kobiet obok praw mniejszości seksualnych pokazuje to najlepiej. Kilkadziesiąt lat demokracji III RP nie przyniosło tu żadnych zmian porównywalnych z tym wszystkim, czego Strajk Kobiet i protesty obywatelskie zdołały dokonać w czasach rządu PiS. Wspomniany „plan B” – realizacja postulatów narzędziami innymi niż polityczna większość – nabiera z tej perspektywy niezwykłej wagi i leży całkowicie w rękach demokratycznego ruchu poza strukturami tradycyjnej polityki. Da się ten plan bardzo znacznie wzmocnić, o czym będzie tu mowa za chwilę.
Centrum poszukiwane daremnie
O wspomnianych lewicowych postulatach Wiosny Grzegorz Schetyna opowiadał, wzruszając ramionami, że aspirujące w polityce nowe, niszowe inicjatywy z konieczności muszą prezentować poglądy skrajne, by zaistnieć. Mogą wówczas liczyć na poparcie w granicach 8% wyborców, co zapowiada obiecujący start, ale władzy i realnych zmian nie przynosi. Schetyna miał rację. Partii, która aspiruje do władzy – twierdził Schetyna, mówiąc o PO – nie wolno wchodzić w żadną z takich kwestii, która dzieli społeczeństwo. Tu już Schetyna pomylił się bardzo.
W obu tych sprawach błąd Schetyny mieścił się w granicach zaledwie kilku procent. Wiosna uzyskała nie 8, ale 6% – 2/3 jej elektoratu, ocenianego w sondażach na 16%, oddało ostatecznie głosy na Koalicję Europejską: przecież nie dlatego, że na jej listach był np. Leszek Miller na „jedynce” w Poznaniu. I bez Millera KE wzięłaby, ile ostatecznie wzięła, niektórzy sądzą wręcz, że wzięłaby więcej. Ważniejszy był jednak kilkuprocentowy błąd Schetyny w sprawie drugiej. „Centrowe listy” dostają mianowicie o kilka procent za mało, by uzasadniło to strategię uników w sprawach „zastępczych”. Centrum wciąż okazuje się zbyt małe i wciąż przegrywa.
Byliśmy w ostatnich latach świadkami bardzo wielu prób określenia tego, co politycznie łączy demokratów. Stawiano więc na praworządność, która swego czasu jednoczyła w proteście wielkie masy obywateli. Moim zdaniem stawiano na wyrost, bo w każdej z kwestii – poczynając od sposobów poradzenia sobie z kryzysem Trybunału Konstytucyjnego – różnice nastąpią, kiedy przyjdzie co do czego. Istnieją tu także kwestie nigdy nie podejmowane przez „realną politykę” Grzegorza Schetyny i jego kolegów z innych partii, lewicy nie wyłączając. Należy do nich choćby trójpodział władzy – choć o nim tyle mówiliśmy na wiecach i konferencjach prasowych. Nie istniała w Polsce nigdy kontrola rządu przez parlament – istniała za to starsza od władzy PiS ewolucja od rządu będącego emanacją parlamentarnej większości, po ubezwłasnowolniony parlament zamieniony w maszynkę do głosowania rządowych projektów.
Wspomniany konsensus polityczny demokratów miałby objąć również proeuropejską politykę zagraniczną. Ale np. co do euro – już nie wiemy. Być może dałoby się włączyć do politycznego planu również finansowanie ochrony zdrowia – bo skala katastrofy jest tu czytelna dla wszystkich. Ostatnie próby dotyczą ekologii i klimatu – również jednak ograniczają się do ogólnych deklaracji o wadze problemu, bo już cokolwiek bardziej konkretnego, jak choćby energetyka atomowa i stosunek do niej, wzbudzi kontrowersje w sposób nader łatwy do wyobrażenia. Prawdopodobnie jasne jest również, że trzeba odzyskać i ucywilizować media publiczne – ale i tu choćby rzut oka na historię społecznych i środowiskowych projektów ustawy medialnej nie nastraja optymistycznie: lądowały w koszu za rządów demokratów.
Kwestie aborcji w zakres konsensusu wejść nie mogą. Ani oczywiście – z definicji – żadna ze spraw, które w istotny sposób dzielą Polaków i wokół których toczy się spór. Problem w tym, że poza obrębem zagadnień akceptowalnych bez problemu przez najszerzej rozumiane i przez to w żaden sposób niezdefiniowane centrum pozostaną dokładnie wszystkie sprawy, które z polityką i politycznym sporem kojarzą się najmocniej, budząc największe społeczne emocje i wynikające stąd zaangażowanie. Pozostają tematy tak oczywiste, że nudne, i tak ogólne, że w słusznym poniekąd odczuciu większości pozbawione jakichkolwiek praktycznych znaczeń. Kluczenie zaś wokół „tematów zastępczych” i przekonywanie, że da się je zostawić na czas po „zwycięstwie demokracji” odbiera tak pomyślanym programom wszelką wiarygodność.
Polityczne centrum istnieje. Zarówno wśród partii i polityków, jak wśród wyborców. Programowo jednak nie jest w stanie unieść żadnego projektu rzeczywistej zmiany – poza co najwyżej tęsknotą do status quo ante. Większość wyborców – to również pokazują sondaże – nie wierzy w skuteczne rządy opozycji, a zupełnie nie widać w niej mobilizacyjnej siły wizji, która byłaby w stanie zapewnić potrzebne dziś zwycięstwo, do którego przyłożyć by się mogli ci z nas, którzy wybierają przez odmowę głosowania.
Część czy całość
Jakub Wygnański – ogromnie zasłużony i kiedyś nawet utytułowany działacz na rzecz obywatelskiego społeczeństwa – sformułował wobec obecnego kryzysu demokracji wyrazistą tezę o przeciwstawieniu partii i patrii. Partia – ze swym wspomnianym łacińskim źródłosłowem – jest w sformułowanej przez Wygnańskiego figurze częścią przeciwstawioną całości, czyli właśnie patrii. Wygnańskiego trudno posądzać o „antysystemowy” populizm w stylu Pawła Kukiza. Pytanie o wartość partyjnych programów w tym kontekście i w świetle tego, co dzieje się w plebiscytarnym zderzeniu z PiS, nabiera bardzo szczególnego znaczenia.
By pozostać przy figurach Wygnańskiego – trwa kolejna Wojna na Górze, nawet aktorzy są ci sami, co kiedyś. To jest wojna polityków, a zakończyć ją może Pokój na Dole – pomiędzy wyborcami. Bez polityków wybory nie mają sensu, poważne pytanie brzmi, jak spowodować rewizję partyjnego myślenia o programie i wyborczych kampaniach.
Obywatele RP stawiają w związku z tym następujące tezy:
- Istnieją w Polsce zapalne kwestie, które wstrząsają podstawami państwa i bywają cynicznie wykorzystywane w każdej kampanii wyborczej. Należą do nich rozmaite „tematy zastępcze”, albo „kwestie światopoglądowe”, ale także sprawa np. 500 Plus, w których stanowisko partii bywa albo nie do uzgodnienia (np. pomiędzy Lewicą a PSL), albo niewygodnie jest je zajmować (jak to się dzieje w PO), bo elektorat partii bywa w tych sprawach podzielony. Ponadpartyjny program dla państwa nie może przesądzać o rozstrzygnięciu żadnej tych kwestii. Uczciwego porozumienia polityków w tych sprawach być nie może. Nie powinno się próbować go osiągać, wymuszając np. milczenie w sprawach postulatów proaborcyjnych. Nie wolno natomiast od tych problemów uciekać, obiecując ich załatwienie po „odzyskaniu demokracji”. Ponadpartyjne porozumienie musi więc określać sposób rozwiązania wszystkich spraw zapalnych z poszanowaniem zasad demokracji i z uwzględnieniem głosu każdej z wielu stron sporu. Naszym zdaniem wyjściem – z punktu widzenia partyjnych polityków w sporym stopniu wygodnym – byłoby pozostawienie decyzji obywatelom, np. w referendum. Uważamy, że wszystkie te kwestie zapalne powinny być jedna po drugiej rozbrojone, a ich rozwiązywanie musi być treścią demokratycznej polityki.
- Nie da się i nie trzeba w wielu z tych spraw czekać na wyborcze zwycięstwo. Zwłaszcza, że odsunięcie PiS żadnego z tych problemów nie rozwiąże. Spór między partiami demokratycznymi i ich wyborcami pozostanie. Rozstrzygnięć można i trzeba szukać niezależnie od wyborczego kalendarza. Model irlandzki zastosowany tam wobec aborcji jest do wykorzystania tu i teraz. Opozycja jest w stanie powołać już dziś „trzecią izbę” – obywatelski panel, który rozpocznie w każdej z tych spraw obywatelską debatę. To jest ta możliwa wspólnota pomiędzy konserwatywnym PSL, a progresywną Lewicą. Elementem działania na rzecz fundamentalnej zmiany może być prowadzona tu i teraz wszystkimi siłami od lewa do prawa kampania na rzecz referendum w sprawie rekomendacji „trzeciej izby” – czy one dotyczą aborcji, czy 500 Plus i zakresu polityki socjalnej państwa. Referendum – jeśli przy obecnej władzy nie będzie możliwe – da się zorganizować wspomaganym np. przez samorządy wysiłkiem społecznej samoorganizacji.
- Zadaniem przyszłego parlamentu musi być zasadnicza reforma ustrojowa, a nie realizacje jakiejkolwiek partyjnej polityki. Trzeba dziś powiedzieć wyraźnie – którakolwiek z partii zechce pójść do wyborów, by w parlamencie „zdobyć przyczółek”, by w wyborach „policzyć się”, albo by przejąć dla siebie władzę, sprzeciwi się projektowi budowania obywatelskiej, demokratycznej Rzeczypospolitej.