W czasie zarazy. Zapiski wolontariusza

Mam nadzieję, że po pandemii koronawirusa będę mógł się spotkać w końcu z osobami, z którymi współpracuję jako wolontariusz, a które do tej pory znam tylko online – pisze Andrzej Meller, dziennikarz, reportażysta i korespondent wojenny

Prawie cały luty spędziłem w podróży służbowej w Wietnamie, gdzie 23 stycznia COVID-19 przywędrował prosto z chińskiego Wuhan. Wietnamczycy – naród niezwykłe solidarny i zdyscyplinowany momentalnie otoczyli kwarantanną ogniska wirusa, a w całym kraju wprowadzili środki bezpieczeństwa, które zablokowały rozprzestrzenianie się choroby. Przy czym działo się to wszystko jakoś naturalnie i bez większego napięcia. Kiedy w lutym koronawirus szalał obok w Chinach, w Wietnamie odnotowano jedynie 57 przypadków.

Mimo, że później COVID-19 przywędrował do Wietnamu znowu, tym razem z Włoch, to liczba zakażonych wzrosła jedynie do 258 przypadków, a do 11 kwietnia wyleczono 144 osoby. Co najważniejsze nie było tam ani jednej ofiary śmiertelnej, a koleżanka Ngoc opowiadała mi, że w szpitalach z powodzeniem leczą chorych przy wykorzystaniu medycyny tradycyjnej, w tym akupunktury.


Należy w tym miejscu dodać, że po epidemiach ptasiej grypy, SARS, pandemii świńskiej grypy i innych chorób przenoszących się w powietrzu, Azjaci od pierwszych lat XXI wieku na co dzień chodzą w maseczkach na twarzy, co kiedyś mogło nawet bawić, a dziś staje się normalne i w Polsce. Dlaczego o tym wszystkim piszę? Dlatego, że z paranoją około wirusową zacząłem żyć parę tygodni wcześniej niż ludzie nie wyjeżdżający z Polski i pewne sytuacje były dla mnie jasne zanim wirus przekroczył nasze granice.

Wróciłem do domu 29 lutego przez Singapur i Frankfurt. Przez te parę tygodni przyzwyczaiłem się do chodzenia w maseczce, do pomiaru temperatury nawet przed wejściem do restauracji, do wywiadu medycznego i do skanowania całego ciała na ulicach i lotniskach Singapuru, czy właśnie Frankfurtu.

We Frankfurcie, do samolotu do Warszawy, wsiedli ze mną obywatele połowy krain naszej planety i na zupełnym luzie, bez dodatkowej kontroli epidemiologicznej przeszli odprawę paszportową, po czym rozpłynęli się po Polsce. 4 marca odnotowano u nas pierwszy przypadek koronawirusa, a 12 marca pierwszą ofiarę śmiertelną. Potem ludzie wrócili z nart w Alpach i się zaczęło.


Tuż po powrocie ruszyłem do najbliższego Lidla na zakupy, ale jak się okazało supermarket został zupełnie wytrzebiony ze wszystkiego. Byłem prawie pewien, że to przedwirusowa paranoja, ale jak się okazało – była to po prostu wyprzedaż przed remontem sklepu. Oblężenie sklepów rozpoczęło się chwilę później i też w nim wziąłem udział, zaopatrując się w niezbędne produkty, powiedzmy na miesiąc normalnego funkcjonowania.

I wtedy sobie zdałem sprawę, że dopiero co zmarł mój 107-letni stryj, który nie był w stanie już sam wychodzić z domu, a takich ludzi musi być sporo i należałoby im pomóc oraz że jestem posiadaczem fantastycznego minibusa-kampera, którym niedawno przejechałem pół Azji, a teraz mógłbym dowozić ludziom zakupy, obiady oraz wszystko co niezbędne, by normalnie przetrwać nie wychodząc z domu. Zwłaszcza, że z żoną nie mamy dzieci, a więc i pandemicznych obaw z tym związanych. Posypały mi się także prace, które wykonuję jako wolny strzelec i nagle zrobiło się dużo wolnego czasu.

Towarzyszyły mi pewne obawy, że zostanę wyśmiany, ale po trzykrotnym zaakceptowaniu mojego pomysłu przez żonę napisałem na facebook’u post w którym zadeklarowałem chęć pomocy wszystkim potrzebującym znajomym na terenie Warszawy. Chodziło początkowo właśnie o przywożenie dużych zakupów starszym ludziom.

Początkowo zapadła cisza. Ludzie nakupili tyle produktów, że przez chwilę pomoc była zbędna. To był czas memów, w których 300 kilogramów makaronu przygniata pierwszą ofiarę koronawirusa w Polsce. Jednak już po paru dniach zaczęli się do mnie odzywać znajomi zza granicy, którzy w Warszawie mają starszych rodziców. Wraz z Elą, okutani wietnamskimi maseczkami, zaczęliśmy powoli kursować na Bielany, Służew, Mokotów i do innych dzielnic. Schemat zawsze ten sam: zakupy, wejście do pustej windy lub trekking po schodach i zostawienie zakupów pod drzwiami bez wchodzenia w interakcję z zamawiającym. Wysłane zdjęcie rachunku i przelew online.


Chyba dzień po moim wpisie zaczęli do mnie pisać znajomi, żebym dodał się do grupy #widzialnaręka na FB. Okazało się, że w całym kraju są dziesiątki tysięcy wolontariuszy, którzy chcą pomagać w najróżniejszy sposób, a „widzialna ręka” błyskawicznie podzieliła się terytorialnie na województwa, gminy, dzielnice. Musiałem zawęzić pole działania, bo zdarzały się prośby o zrobienie zakupów kilkaset kilometrów od Warszawy. Jednocześnie parę obcych osób zrzuciło się po kilkadziesiąt złotych na benzynę do naszego busa.

Pełen zapału zacząłem śledzić wpisy na grupie i zgłaszać się do wykonania różnych zadań. Najczęściej chodziło o zrobienie zakupów starszym ludziom chorującym na raka. Przy okazji Ela zaczęła gotować lekkie, wegetariańskie zupy, które dołączamy w słoiku do zakupów.

Odezwała się Monika z grupy „Paka dla seniora”. Wysłała przelew i poprosiła o zrobienie dużych zakupów dla swoich podopiecznych. Zgłosili się też w końcu znajomi, w tym Fundacja Jestem, która opiekuje się osobami chorymi na raka. W każdy piątek rozwozimy obiady podopiecznym fundacji, które przygotowuje restauracja Mielżyński na Czerskiej. Te porcje obiadowe codziennie rozwozi inna osoba przez siedem dni w tygodniu.

Raz pojechaliśmy do Wólki Kosowskiej, podwarszawskiego Sajgonu. Tamtejsi Wietnamczycy postanowili przekazać swoje prywatne 50 maseczek dla szpitala MSWiA na Wołoskiej. Wietnamka, która dopiero od niedawna żyje w Polsce, tak bała się kontaktu ze mną, że zostawiła maseczki w torbie na dachu jakiegoś passata. Za Chiny Ludowe nie mogłem znaleźć paczki na parkingu. Zadzwoniłem do mojej wietnamskiej przyjaciółki, która koordynowała akcję, z prośbą o pomoc. W końcu Wietnamka z Wólki wyszła na dwie minuty z domu. Pomachałem do niej z 50 metrów dając do zrozumienia, że na tej wólczańskiej pustyni ja to ja. Pani postawiła paczuszkę na ziemi i uciekła jakbym miał wypisane na czole „pacjent zero”.

Reakcje ludzi, których w zasadzie nawet nie widzimy są wspaniałe. Telefonują do koordynatorów wyrażając wdzięczność, przesyłają pozdrowienia, czy chwalą jakość zupek mojej żony. W zasadzie na razie spotkałem się tylko z jednym przypadkiem hejtu, a mianowicie dostałem wiadomość, żebym zajął się pisaniem swoich książek, a pomoc zostawił rządowi, bo przez takich jak ja, co to codziennie wychylają nos z czterech ścian, cała Polska jeszcze pół roku będzie siedzieć w domu. Nie miałem natomiast problemów z policją, choć bałem się, że camper może wzbudzać zainteresowanie – a nuż turyści postanowili skoczyć do lasu. Mam na desce rozdzielczej podstemplowaną kartkę, że jestem kierowcą-wolontariuszem i to działa.

Przeprowadziłem na szybko małą sondę tylko wśród ludzi pomagających na Mokotowie i jak się okazuje, przy całej sympatii społeczeństwa do wolontariatu w czasie pandemii, ci, którzy pomagają spotykają się też z hejtem i w sieci i w realu.

Wydaje się, że ten hejt wynika z frustracji, ale i z lęku o zdrowie.

Agnieszka, która działa w grupie „Sygnał-pogotowie gastronomiczne Warszawa”, koordynuje dystrybucję posiłków dla medyków. 1200 obiadów dziennie. Prawie bezgotówkowo – ludzie przywożą produkty za darmo, kucharze gotują, kierowcy rozwożą. W projekt zaangażowanych jest około 20 kierowców, 20 osób w kuchni oraz koordynatorzy. Samochody wolontariuszy są jakoś oznakowane i dochodzi do tego, że sąsiedzi tych osób w miejscach zamieszkania wyrażają gniew i obawy, że zostaną zarażeni przez wolontariuszy, którzy codziennie zawożą posiłki do szpitali. Nie ważne, że nie mają kontaktu z osobami ze szpitala, a posiłki są zostawiane przed budynkiem.

Rafał z grupy pomocowej „Senior w koronie” narzeka na znajomych, którzy sugerują, że pozaraża otoczenie, a także na ludzi, którzy nie chcą go przepuszczać w kolejkach do supermarketów. A często przez stanie w kolejkach nie udaje mu się wyrobić z rozwiezieniem paczek wszystkim potrzebującym.

Zaniepokojenie wzbudzają także różne zbiórki pieniędzy na platformach internetowych. Niektórzy mają podejrzenia, że poza pomocą, ich organizatorzy chcą zarobić parę groszy. Słyszałem o zbiórkach osób cieszących się sympatią na „widzialnej ręce”, które w wyniku donosów sygnalistów zostały zablokowane, a nawet podobno nasłano na nie policję.

Słyszałem również opinie, że niektóre restauracje, które podają się za wolontariuszy, w istocie zarabiają na posiłkach. „Wszystko ok, my też kupujemy obiady dla seniorów, ale taka knajpa nie może występować w mediach jako wolontariusz” – tłumaczy Rafał.

Zdarzają się także sytuacje, że osoby, którym udzielono pomocy reagują agresją i oskarżają wolontariuszy o chęć promowania własnej osoby w sieci. Podobna agresja spotyka ponoć kierowców samochodów na warszawskich numerach w województwie warmińsko -mazurskim, gdzie miejscowi traktują warszawiaków jako potencjalnych roznosicieli pandemii.

W sieci i w realu trwają także dyskusje, czy świadczenie usług psychoterapeutycznych online bezpłatnie ma sens. Po części krytykanci takich działań wychodzą z założenia, że jeśli ktoś przykładowo pobiera w tej chwili zasiłek, to nie może pracować, nawet za darmo, bo utraci prawo do zasiłku i być może ta osoba będzie musiała nawet zapłacić podatek od prawdziwej, rynkowej wartości takiej psychoterapeutycznej sesji.

– Ta sytuacja wynika chyba z frustracji. Psychoterapeuci, którzy i tak często zarabiają grosze, boją się, że nagle ustawią się kolejki osób potrzebujących pomocy terapeutycznej i ci pacjenci przyzwyczają się do usług za darmo – tłumaczy pani Joanna, psycholog. – Dlatego ostatnio osoby biorące udział w terapeutycznym wolontariacie online „Dawka wsparcia” także spotyka hejt i ciężko co poniektórym wytłumaczyć, że mamy obecnie bardzo nietypowy okres nigdy dotąd niespotykany.

Na koniec pragnę wyraźnie zaznaczyć, że wszystkie osoby z którymi rozmawiałem podkreślały, że dzisiejszy hejt ma charakter marginalny, a większość Polaków reaguje na wolontariat bardzo dobrze. W końcu bez ludzi, którzy wspierają wolontariuszy, nie byłoby wolontariatu.

Każdy kij ma dwa końce, ale prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie.

Mam nadzieję, że po pandemii będę mógł się spotkać w końcu z osobami z którymi współpracuję jako wolontariusz, a które do tej pory znam tylko online.

O autorze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Głosy w dyskusji

Wybory już za:

Dni
Godzin
Minut
Sekund

Znaczenie „partyjnego programu”

Wygrane kampanie PiSu w praktyce uruchamiały spontaniczne działania oddolne (by użyć ukochanego słowa z czasów „Solidarności”) nie tylko działaczy partyjnych, ale bardziej zaangażowanych wyborców PiSu. Program najwyraźniej do nich przemawiał i zostawiał miejsce na włączenie się w akcję za własną partią.

Czytaj »