Nie jest dobrze, że opozycja przegrała czwartkowe głosowanie w Sejmie. To, czy było rzeczowe czy dotyczyło „jedynie” porządku obrad nie ma najmniejszego znaczenia i taka obrona przez ucieczkę w formalizm zaczyna być niepokojąca
Niestety nie ma usprawiedliwienia dla nieobecności nawet na „z góry przegranych” głosowaniach, bo te z góry przegrane są istotne, aby wyborcy wiedzieli, kto po jakiej jest stronie. I nie jest to „prawda oczywista”. W procesach takich jak demokracja, zadaniem codziennym jest komunikacja z wyborcami – a ta dla opozycji odbywa się właśnie poprzez symbole, które są zrozumiałe.
Ta „wpadka” opozycji nie jest zaskoczeniem, bo wpisuje się w generalny stosunek do polityki sejmowej opozycji prodemokratycznej, która tylko w związku z zajętym miejscem rości sobie prawo do moralnej wyższości, zapominając o tym, że nie dostała nagrody a otrzymała kredyt i dług ten należy zwracać.
Brak pokory na opozycji nie umknął tym, którzy widzieli obie kampanie mijającego roku w terenie. Powszechne było na opozycji nierozpoczynanie żadnych indywidualnych kampanii do Sejmu i PE dopóki liderzy partyjni nie podjęli ostatecznych decyzji o listach. Brak pracy kandydatek i kandydatów w terenie i zdolności do kontaktu bezpośredniego z ludźmi jest zmorą powszechną po stronie demokratycznej. Pytanie czy to strach przed zwyczajnym podejściem do przechodniów na ulicy i przedstawieniem się, czy generalny brak umiejętności społecznych, które są kluczowe w polityce w czasach post-medialnych, w których sprawy publiczne przegrały z prywatnym rynkiem walkę o przestrzeń w mass-mediach.
Być może jedno i drugie, ale jedno jest pewne – umiejętności, które w polityce były przydatne jeszcze dekadę temu (kontakt pośredni i zdolności wewnątrzpartyjne) nie mają już takiego znaczenia jak „lubialność” w bezpośrednim kontakcie z wyborcą. Tak czy inaczej, tego kontaktu ze „zwykłymi ludźmi” w kampaniach nie było i dlatego opozycja przegrała oba wybory. To w efekcie oznacza także, że w większości posłowie i posłanki opozycji nie mają „sieci” w swoich okręgach, która pozwalałaby na to, by trzymali się w samodyscyplinie i znali odpowiedź na pytanie, czym i jak należy się zająć, co należy przedyskutować w okręgu i jak codziennie reprezentować ludzi (i jak się zmieniać razem z nimi).
Dowodem braku kontaktu z rzeczywistością jest to czym zajmuje się większość opozycji. Oczywiste, że są pojedynczy posłowie i posłanki, którzy tej generalnej zasadzie przeczą i chwała im za to. Pierwsze jednak tygodnie i posiedzenia nowego Sejmu pełne były pokazu tego, kto jest w jakiej komisji sejmowej albo kto jaki założył „zespół” czy „podzespół”. Z szacunkiem dla wszystkich tych inicjatyw: nie mają one żadnego znaczenia oprócz ucieczki w wygodny formalizm. Naprawdę to czy np.: chemikaliami w naszym pożywieniu, powietrzu lub wodzie zajmie się komisja środowiska czy zdrowia nie ma najmniejszego znaczenia, chodzi o to aby się zajęto. I tak właśnie znaczenia nie ma to czy poranne głosowanie, na które nie stawiła się część posłów, dotyczyło tylko porządku obrad czy samej ustawy. Opozycja nie może rościć sobie prawa do niuansu, który należy się tylko tym, którzy mają większość.
Z innych przebijających z opozycji „wysiłków” są różnego rodzaju wewnętrzne sprawy, istotne tak samo dla wyborców jak miejsca na listach (czyli wcale): kto będzie szefową lub szefem tej partii, a które ugrupowanie łączy się z jakim (choć dla wyborców stanowią już to samo, a dla wtajemniczonych wiadomo, że nie mieli innego wyjścia). Część spekulacji prezydenckich też pada tego ofiarą. W przeciwieństwie do polityki w krajach anglosaskich, takich jak USA i Wielka Brytania, w kontynentalnych systemach proporcjonalnych nie jest aż tak istotne „kto” tylko „co” – idea stojąca za inicjatywą lub ugrupowaniem tworzy poparcie, a dopiero potem istotni stają się kandydaci i kandydatki, którzy te pomysły utożsamiają, a jeśli nie, to są nieprzydatni. Jeśli zaczynać by odwrotnie to tak jakby na rozmowę kwalifikacyjną najpierw się stawić a dopiero potem wysłać CV. Byłoby fajnie, ale takiej drogi na skróty nie ma.
Aby możliwa w Polsce była zmiana rządów musi się zmienić opozycja. I czas spojrzeć prawdzie w oczy: nie ma w tej kadencji Sejmu miejsca na żadną pracę prawodawczą ze strony opozycji. Tę naiwną myśl, wygodną dla dużej części opozycji, która przyzwyczajona jest do pracy prawniczo-intelektualnej lub NGO-sowskiej, jako byłoby to możliwe, należy odrzucić. Aby mieć prawo do stanowienia prawa trzeba najpierw zdobyć sejmową większość a nie jedynie w nim zasiadać. I choć dla wielu wystarczającym sukcesem było „znalezienie się w Sejmie”, to czwartkowe niegłosowanie niech będzie zimnym prysznicem zbytniej wiary we własną narrację sukcesu: nie ma drogi na skróty a sam mandat nie jest zwieńczeniem lat pracy ani należnością za nie, tylko pożyczką, którą się pobrało i którą trzeba oddać.
Ponad wszystko jednak, jak się jest w opozycji, zwłaszcza w opozycji do pisowskich antydemokratów to komunikacja z wyborcą jest jedynym (możliwym) zadaniem. Ta zaś odbywa się w terenie (tak, można do ludzi podchodzić na ulicy, przedstawiać się i wchodzić w rozmowę) lub poprzez symbole, tak jak właśnie to czwartkowe głosowanie. I nawet jeśli było ono w przegranej sprawie, to obecność na nim była częścią spłaty długu wobec tych, którzy wielu posłankom i posłom umożliwili zasiadanie w poselskich ławach. Tym bardziej, że to ta sama grupa, która noc wcześniej, tak jak w latach poprzedzających ostatnie wybory, tworzyła przestrzeń polityczną dla opozycji nadając narrację polityczną i mobilizując ulicę – czyli robiła prawdziwą politykę. Pytanie jednak czy skład opozycji, który jest tak wyuczony zajmowaniem się wszystkim tym co potrafi (konkurencji o „jedynki”, „dwójki”, miejsca w zarządach i dotacje) zamiast tym co ważne, jest w stanie to szerokie rozumienie polityki przyjąć do wiadomości.
Na dziś, niestety, trudno uniknąć refleksji, że to wcale nie Kaczyński jest naszym największym problemem, ale właśnie opozycja, która pomimo dobrych deklaratywnych chęci, boi się tego czym jest prawdziwa polityka, bo oznaczało by to, że dotychczasowe przyzwyczajenia należałoby skorygować a lęk przed zmianą jest jednym z najbardziej paraliżujących.
Bartosz Lech – jeden z założycieli Partii Zieloni. Jest specjalistą w dziedzinie demokratyzacji i obserwacji wyborów. Pracuje jako niezależny ekspert wyborczy i demokratyzacyjny na misjach obserwacji wyborów OBWE, UE, NDI oraz z organizacją byłego Prezydenta USA Jimmiego Cartera „The Carter Center”. Dotychczas analizował w tym charakterze wybory powszechne w 13 krajach na całym świecie.