Antysemityzm, antysyjonizm – gdzie kończy się wolność słowa?

źródło: IPN

15 sierpnia 2018 roku przez Warszawę w czwórkach maszerowało z falangą na sztandarach stu ONRowców. Grzecznie i bez okrzyków. Wolność słowa i zgromadzeń są dla mnie wartościami fundamentalnymi, uznałem jednak, że falanga i nazwa organizatora, to wystarczający powód, aby odebrać im te konstytucyjne prawa. Dlatego razem z dwoma setkami znajomych i nieznajomych stanąłem na ich drodze

Większość z maszerujących nie wiedziała pewnie, że pod tym symbolem 90 lat wcześniej zbierali się polscy antysemici i sympatycy Hitlera. Hitlera, który po kilku latach wywołał wojnę, która przyniosła śmierć co najmniej 70 milionom ludzi na świecie, zamordował 6 milionów europejskich Żydów, w tym 3 miliony Żydów polskich i 300 tys. Żydów z Warszawy. Jednak wolność zgromadzeń nie jest wartością bezwzględną. Nie dla ludzi odwołujących się do faszystowskiej tradycji i nie w Warszawie.

Dlaczego o tym piszę? Gdy pięć lat później, w październiku 2023 roku, ulicami tej samej Warszawy szła inna demonstracja, w obronie Palestyńczyków, to nikt z maszerujących nie widział nic złego w niesionym jawnie antysemickim transparencie (Gwiazda Dawida w koszu na śmieci). A zarówno wśród tych, którzy w marszu szli, jak i wśród popierających go w inny sposób były też osoby, z którymi siedziałem na wcześniej trasie marszu ONR.

Gdzie leżą granice wolności?

Pytanie o granice konstytucyjnych wolności zgromadzeń i słowa nie jest nowe. Obie są fundamentem liberalnej demokracji, ponieważ bez ich przestrzegania żadne wybory demokratycznymi nie będą. W którym momencie zatem jako państwo i obywatele musimy zareagować, aby wolności tych bronić?

Nie jest to wyłącznie nasz problem. W USA, kraju o najbardziej liberalnym podejściu do swobód obywatelskich, dyskusja na ten temat trwa od dziesięcioleci, a ostatnio rozgorzała na nowo. Przypomnijmy – Pierwsza Poprawka do Konstytucji oznacza potwierdzoną wyrokami SN zgodę na publikowanie treści pornograficznych, mowę nienawiści i głoszenie rasizmu. Aparat państwa nie może ograniczać prawa do głoszenia takich treści.

Problem wolności słowa po raz kolejny do czerwoności rozgrzewa opinię publiczną w Stanach Zjednoczonych, a to za sprawą wojny w Gazie. Wszyscy widzieliśmy protesty na uczelniach w USA, także ten zakończony starciami pomiędzy studentami żydowskimi i studentami wspierającymi Palestynę oraz interwencją policji. Mogliśmy też zobaczyć rektorkę University of Pennsylvania nie potrafiącą komisji senackiej odpowiedzieć na pytanie, czy nawoływanie do Zagłady jest zgodne ze statutem uczelni. W kwietniowym numerze The Atlantic możemy znaleźć tekst profesora Erwina Chemerynsky’ego z Berkeley School of Law o wydarzeniach, które stały się jego udziałem. Profesor jest specjalistą w dziedzinie prawa konstytucyjnego i zadeklarowanym od wielu lat obrońcą wolności słowa. Ma on od 15 lat zwyczaj zapraszania do własnego domu swoich studentów na nieformalną kolację zanim rozpocznie z nimi zajęcia. W tym roku tydzień przed wydarzeniem na kampusie pojawiły się plakaty podpisane przez stowarzyszenie studenckie wzywające do bojkotu „kolacji u syjonisty, gdy Gaza głoduje”. Plakat przedstawiał profesora o dość okrutnym wyrazie twarzy, w rękach trzymającego nóż i widelec. Tak wyglądały ilustracje w Der Sturmer – Żyd okrutnik i obżartuch, krzywdzący dzieci. Jego koledzy i studenci Żydzi prosili, aby zażądał usunięcia plakatów z kampusu. Jednak odpowiedział, że rozumie i podziela ich emocje, ale od zawsze publicznie broni wolności słowa i nie zamierza tego zaprzestać w tej sytuacji. Wolność słowa to prawo innych do mówienia rzeczy, które mogą być dla ciebie niemiłe lub niewygodne.

Jednak nie był to koniec historii. W trakcie kolacji jedna z zaproszonych studentek wyszła na środek i zaczęła odczytywać protest, wspomagając się własnym nagłośnieniem. Nie przestała, gdy Profesor i jego żona zażądali tego. Następnie żona profesora próbowała wyrwać aktywistce mikrofon. Filmy z tego wydarzenia obiegły media społecznościowe, pojawiły się publikacje w mediach tradycyjnych i zaczęły być zbierane podpisy pod petycją żądającą usunięcia jego i żony z uczelni. Profesor tekst zatytułował „No One Has a Right to Protest in My Home” i trzeba się z nim zgodzić. O tym, czego nie wolno mówić na prywatnym terenie decyduje jego właściciel.

Plakat rozwieszany przez Berkeley Law for Palestine na kampusie uniwersyteckim

W USA interpretując Pierwszą Poprawkę uznaje się, że ograniczenie wolności słowa jest uzasadnione jedynie, gdy wypowiedź spełnia kryterium „okrzyku ‘Pali się!’ w zatłoczonej sali teatralnej”. W Europie stawiamy granicę wolności słowa wcześniej, ponieważ język wykluczenia, pogardy i nienawiści, który prowadzi do zbrodni jest obecny w kulturze europejskiej od wieków. Są narody i społeczności szczególnie nim dotknięte – grupy niewątpliwie najciężej doświadczone, to osoby o innym kolorze skóry, homoseksualiści, Romowie oraz Żydzi.

Nowożytny kolonializm, od pierwszego do ostatniego dnia istnienia był naznaczony rasizmem prowadzącym do zbrodni. Od konkwisty do brytyjskich obozów koncentracyjnych w Kenii. Język odczłowieczenia, pogardy i wykluczenia zbrodnie te uzasadniał i im towarzyszył. Osoby o innym kolorze skóry były systemowo dehumanizowanie i nawet najwięksi obrońcy wolności ulegali tej chorobie. Przypomnę, że George Washington używał sztucznej szczęki zrobionej z zębów wyrwanych niewolnikom.

W przypadku Żydów zjawisko występuje od początku średniowiecza i początku dominacji religii katolickiej (przepisy dyskryminujące Żydów zawierał już Kodeks Justyniana). Jednak przypisywanie go jedynie religii byłoby nieuczciwe. Także nazizm język nienawiści wykorzystywał w popełnianych przez siebie zbrodniach.

Homoseksualizm był również przez wieki przedmiotem wykluczenia prowadzącego do zbrodni. Od palenia na stosach w średniowieczu, do chemicznej kastracji, która doprowadziła Alana Turinga do samobójstwa. Język tego wykluczenia spotykamy cały czas i dzisiaj.

Trzeba powiedzieć, że to te grupy oraz ruchy kobiece były najsilniej zaangażowane w liberalizację postaw i walkę z językiem nienawiści, której jesteśmy świadkami od II połowy XX wieku. Ta zmiana zasadzała się na przyjęciu definicji dyskryminacji, która obejmowała także język. A dyskryminacja jest sprzeczna z fundamentalnymi zasadami liberalnej demokracji, zatem nie można tu stosować zasady wolności słowa. Przeciwnicy tej zmiany uważają inaczej, jednak nawet oni akceptują, że pewne postawy są niedopuszczalne (nawet Trump wygłaszający skrajnie mizoginiczne komentarze zapewnia, że „jest za kobietami”, Iwanka Trump pisze, że „tata nie jest seksistą”).

Słowa mają znaczenie

Rola języka w uzasadnianiu zbrodni zaczyna się od manipulacji znaczeniami. Nie od dzisiaj jesteśmy świadkami zmieniania i „rozszerzania” znaczeń, które powodują, że słowa zaczynają nieść ze sobą treść inną, niż wynika to z ich znaczenia. Do czego to prowadzi wiemy dzięki XX-wiecznym totalitaryzmom, a mechanizmy tego dobrze opisali George Orwell, Victor Klemperer i Michał Głowiński.

Ponieważ, jak widać zarówno z przykładu polskiego i amerykańskiego, dzisiaj problem ten po raz kolejny zaczyna dotykać Żydów, to próbują oni, chyba bez powodzenia, zwrócić uwagę na ten fakt. Co w tym wypadku mam na myśli pisząc o słowach, które zaczynają nieść treść odmienną niż ich znaczenie?

Po pierwsze, zmiana znaczenia słowa „syjonizm”,
aby można było używać go bez narażania się na zarzut stygmatyzowanego cały czas antysemityzmu. Syjonizm był ruchem i stojącą za nim ideą, którego celem było odtworzenie „żydowskiej siedziby narodowej” na obszarze historycznego Izraela. Powstał on w odpowiedzi na sprawę Dreyfusa we Francji. Ten ruch uzyskał powszechne poparcie Żydów, niezależnie od wyznawanych przez nich ideologii, dopiero po Holocauście, co doprowadziło do powstania Państwa Izrael na części obszaru Mandatu Brytyjskiego.

De facto zatem antysyjonizm jest opowiedzeniem się przeciwko istnieniu współczesnego Państwa Izrael. Istnieją oczywiście inne znaczenia słowa „syjonizm”, które najlepiej można poznać czytając „Protokoły Mędrców Syjonu” i wcześniejsze dokumenty rozpowszechniające spiskowe teorie na temat Żydów. Także z tego powodu „antysyjonizmu” nie można nie uznawać za antysemityzm. Tak wiem są Żydzi, którzy określają się jako antysyjoniści. To niewielkie grupy z jednej strony przeciwników religijnych (do Jerozolimy możemy wrócić dopiero w dniu Sądu Ostatecznego), a z drugiej zwolenników asymilacji. Tylko żadna z nich nie postuluje anihilacji państwa Izrael. Nie chciałbym też podejrzewać antysyjonistów europejskich, że popierają stanowisko Heredi, iż do Jerozolimy Żydzi mogą wrócić jedynie w dniu Sądu Ostatecznego. Jednak tylko wtedy, gdy nie zostali skremowani, nie popełnili samobójstwa, a na ciele nie mają tatuaży.

Po drugie używanie słowa „kolonializm”.
Kolonializm jest zarówno przez Oxford Dictonary i Encyklopediaę PWN definiowany jako „praktyka siłowego uzyskania i utrzymania kontroli politycznej silniejszego kraju nad słabszymi poprzez ludobójstwo i kolonizacje w celu ich eksploatacji”. Nawet osadnictwo żydowskie na Zachodnim Brzegu Jordanu nie wypełnia tej definicji. „Kolonializm” jest przez krytyków Izraela używany w znaczeniu „Settlers colonialism”, czyli „opresji mającej na celu usunięcie poprzez ludobójstwo rdzennej ludności lub narodu i zastąpienie jej” (LLL Cornel Law School). To w oczywisty sposób odnosi się do historii USA i jest pojęciem całkowicie niezrozumiałym na gruncie polskim oraz zasadniczo odmiennym od europejskiego rozumienia kolonializmu. Świadome lub nieświadome importowanie tego pojęcia na grunt europejski jest co najmniej nieuczciwe. Można też zadać sobie pytanie na ile dzisiejsza alt-left w Ameryce popierając Palestyńczyków chce uzyskać wybaczenie za zbrodnie swoich antenatów. Podobne pytanie dotyczy także Brytyjczyków i kolonializmu w ich wydaniu (obozy koncentracyjne w Kenii). To kwestia na oddzielną dyskusję i zdecydowanie wykracza poza zakres tego tekstu. Mógłby zająć się tym prof. Leder, bo jednak kompetencje psychoanalityczne mogą być tu potrzebne.

Wracając do „settlers colonialism” – żeby zdefiniować ich w Palestynie musielibyśmy najpierw ustalić czy rdzennymi mieszkańcami w 1878 roku (czyli przed pierwszą aliją) było bardziej 15 tys. Żydów, potomków mieszkańców żyjących tam nieprzerwanie od zburzenia II Świątyni, czy 250 tysięcy Palestyńczyków potomków Ummajjadów sprzed 1400 lat.

Po trzecie, używanie słowa „apartheid”,
do opisu sposobu traktowania Palestyńczyków przez Żydów mieszkających w Izraelu. Udowodnienie, że działania Państwa Izrael w Gazie spełniają kryteria rezolucji 3068 (XXVIII) Zgromadzenia Ogólnego ONZ z 1973 roku byłoby bardzo trudne, nawet jeżeli z oskarżeniem występuje RPA i Amnesty International. Aperthaid jest segregacją rasową wykorzystującą przemoc państwa, a opiera się na ideologii przewagi jednej rasy nad drugą i czystości krwi. Rozumienie tożsamości żydowskiej przez Państwo Izrael nie ma nic wspólnego z rasą (a raczej z etnosem) i nie trzeba ogromnej wiedzy, żeby to rozumieć. Wystarczy przypomnieć sobie dwie największe alije na przełomie XX i XXI wieku. Po pierwsze, Beta Izraelitów, ciemnoskórych Żydów z Etiopii, a po drugie Żydów z byłego ZSRR, gdzie znacząca część 2 mln imigrantów nie spełniłaby nawet kryteriów ustaw norymberskich. To, że przywódca niewielkiej partii koalicyjnej w rządzie Netaniahu sam siebie określa jako rasistę i homofoba, nie jest żadną przesłanką. Kierując się takim kryterium musielibyśmy o apartheid oskarżyć wiele państw, także europejskich.

Wreszcie posługiwanie się słowem „ludobójstwo”
w odniesieniu do polityki Izraela w Gazie. Ludobójstwo jest pojęciem wprowadzonym przez Rafała Lemkina i sprecyzowanym przez rezolucję ONZ z 1948 roku. Oznacza ono celowe i zamiarem wyniszczenia w całości lub częściowo narodowych, etnicznych, rasowych lub religijnych grup ludności. Mówiąc mniej prawniczo – możemy mówić o ludobójstwie, gdy mająca władzę większość próbuje zamordować wszystkich ludzi należących do mniejszości narodowej lub religijnej, znajdujących się w zasięgu jej władzy. Poza Holocaustem uznaje się za nie między innymi takie zbrodnie jak rzeź Ormian i mord Tutsi w Rwandzie.

To szczególny rodzaj szczególny rodzaj zbrodni prawa międzynarodowego ze względu na cele i sposób przeprowadzenia, a jego definicja powoduje, że niewiele ze zbrodni można określić ludobójstwem mimo tego, że skalą i okrucieństwem mu nie ustępują. Mówienie, że zachowanie Izraela „spełnia niektóre kryteria ludobójstwa” każe się zapytać „ale konkretnie które?” O znamionach ludobójstwa można mówić w przypadku Rzezi Wołyńskiej, choć również ona ludobójstwem nie jest, o czym zresztą powinna pamiętać także Ministra Edukacji zanim nakaże w podręcznikach historii „ludobójstwem” ją nazywać.

Rozciąganie definicji na zbrodnie szczególnie akurat nas dotykające nie tyle ułatwia, co utrudnia zapobieganie ludobójstwu w przyszłości i ma wymiar propagandowy. Podobnie jak używanie „settlers colonialism” jest importem sporu amerykańskiego do Europy. Żeby uświadomić absurdalność przenoszenia debaty z USA do Europy przypomnę, że tam zaprzeczanie Holocaustowi jest dozwolone (Pierwsza Poprawka), a w Europie trafia się za to do więzienia.

A jeżeli już bardzo chcielibyśmy w Palestynie szukać ludobójcy, to proponowałbym zacząć od muftiego Jerozolimy Al-Hadżdż Muhammada Amin al-Husajniego. W 1941 proponował Hitlerowi, że po zdobyciu przez niego Bliskiego Wschodu to Arabowie rozwiążą problem żydowski w Palestynie w podobny sposób, jak zostało to zrobione w Niemczech. Mufti w Belinie został do 1945 roku i w tym czasie między innymi współpracował z Eichmannem.

Gdzie jesteśmy?

Wszystkie te zabiegi nie są problemem lingwistycznym. Nie chodzi nawet o to, że nie będzie jakim słowem nazwać ludobójstwa, gdy się pojawia, bo skoro ludobójstwem nazywamy wojnę pomiędzy Izraelem a Hamasem, to jak możemy nazwać przemoc Chin wobec Ujgurów czy Birmy wobec Rohinja, (obie społeczności są grupami etnicznymi)? Ważniejsze jest, że zabiegi te niezwykle ułatwiają przejście do języka nienawiści jako moralnie uzasadnionego, a nawet pożądanego i w następnym kroku do przemocy fizycznej. Jeżeli mamy państwo zachowujące się jednocześnie jak nazistowskie Niemcy, kolonialna Belgia, RPA przed obaleniem apartheidu i Hutu w Ruandzie, to krzyczenie razem z Palestyńczykami „From the river to the sea, Palestine must be free” jest naszym obowiązkiem, a wysłanie armii ekspedycyjnej do jego zniszczenia nie byłoby przesadą. Nie mówiąc oczywiście o proteście w domu Żyda, profesora w Berkeley. I każdego Żyda na świecie.

Konflikt zbrojny pomiędzy Izraelem, a światem arabskim jest, obok Kurdystanu, najdłuższym, chociaż nie najbardziej krwawym konfliktem we współczesnym świecie. Jest na pewno na świecie najgłośniejszym i toczy się jednocześnie na ulicach miast Europy, USA oraz Bliskiego Wschodu. Krótkie epizody pokoju przedzielają okresy zimnej i gorącej wojny. Od 50 lat konflikt ten toczy się pomiędzy Państwem Izrael ze wsparciem USA, a Palestyńczykami ze wsparciem niektórych państw arabskich, a obecnie Iranu. Izrael korzystając ze swojej przewagi wojskowej często nadużywał w tym czasie prawa do obrony, czego ofiarami stają się tysiące cywilów. Osadnicy na Zachodnim Brzegu Jordanu spełniają kryterium „settlers colonialism”, a wiele z ich z postępków to zbrodnie (szczególnie obecnie). Z kolei Palestyńskie organizacje terrorystyczne na cel biorą praktycznie wyłącznie cele cywilne i to głównie cywile giną w atakach, a palestyńską ludność cywilną traktują jak żywe tarcze. 7/10 natomiast zamordowały cywilów głośno opowiadających się za niepodległością Palestyny.

Nota bene izraelskie nadużycia przemocy nie mogą się równać z działaniami wojsk amerykańskich i europejskich we wszystkich wojnach, w których brały one udział od początku II wojny światowej do Interwencji w Iraku. Od bombardowania Hamburga i Drezna, do walk w Helmandzie i Faludży.

Prawicowy rząd Izraela, co najmniej od 15 lat przyjął strategię zamrożenia rozmów z Palestyną i tworzenia pozorów pokoju – wewnętrznie poprzez skuteczną obronę powietrzną, zewnętrznie poprzez zawieranie państwami arabskimi porozumień. Hamas i Hezbollah natomiast odmawiają Izraelowi prawa do istnienia i chcą zepchnąć Żydów do morza. Niby od początku XX wieku wiadomo, że jedynym rozwiązaniem są dwa państwa, ale ten węzeł gordyjski obie strony próbują przeciąć, nie rozwiązać. Tak, wiem, że są ludzie, którzy uważają jedno państwo żydowsko-palestyńskie za rozwiązanie problemu. To mniej więcej tak samo realistyczna koncepcja, jak propozycja, aby Żydzi wrócili do kraju pochodzenia ich przodków (również taka propozycja pada w debacie na Zachodzie).

Od ponad dekady następuje globalizacja konfliktu, czyli rozszerzanie go na wszystkich Żydów na świecie. Oznacza atakowanie Żydów, niezależnie od ich związku i opinii na temat Izraela, za to, że są Żydami. Prowokuje to postawa rządu Izraela oczekującego, że wszyscy Żydzi na świecie powinni bezwarunkowo akceptować jego działania. Jeżeli jednak takie atakowanie Żydów za to, że są Żydami nie jest antysemityzmem, to nie bardzo wiadomo co miałoby nim być. I na pewno nie przybliża to w miarę trwałego pokoju. Co więcej, trudno dostrzec po stronie krajów arabskich, a szczególnie organizacji palestyńskich, chęć zawarcia porozumienia, które doprowadziłoby do powstania państwa palestyńskiego. Od reakcji Ligi Arabskiej na podział Mandatu Brytyjskiego, do rzezi 7 października, której celem było także uniemożliwienie porozumienia Izraela z Arabią Saudyjską.

Mam poczucie, że nie tyle w zatłoczonej sali ktoś krzyczy „Pali się!”, ale wnosi do niej butelki z benzyną. Widzę reakcje społeczną na próbę podpalenia Synagogi Nożyków. Wiem Internet jest siedliskiem rosyjskich trolli, których celem jest podgrzewanie emocji. Jeżeli jednak wśród ponad setki komentarzy, które przejrzałem pod publikacjami na ten temat nie ma ani jednego wyrażającego oburzenie, a wszystkie, ujmując rzecz eufemistycznie, są pełnie niechęci do Żydów i Izraela, to coś to oznacza.

Moja osobista granica dopuszczalnej w Polsce wolności słowa nie zmieniła się od lat, dlatego tak, jak kiedyś stałem na drodze neofaszystom maszerującym przez Warszawę, tak będę walczył z osobami wspierającymi „nowy” antysemityzm. Nie tylko wykluczając ich z mojej prywatnej przestrzeni (np. mojego Facebooka), ale także protestując w przestrzeni publicznej. Nawet jeżeli w marszu będą szli moi, coraz częściej byli, przyjaciele i przyjaciółki. Nawet jeżeli robią to w dobrych intencjach. Te dobre intencje są podobne do intencji stojących za wieszaniem do góry nogami obrazka Żyda z pieniążkiem. Ponoć z szacunku i jako wróżba powodzenia finansowego.

Jako polskiemu Żydowi jest mi nie tylko przykro, że te same osoby, które twardo protestują przeciwko falandze na sztandarach, nie widzą problemu w jawnie antysemickim transparencie na ulicach Warszawy. W USA protestujący na kampusach używają określenia „by any means nessesary” w odniesieniu do rzezi 7/10. Pojęcie zostało wprowadzone przez powojennych marksistów, dotyczyło zbrojnej walki z kolonializmem, a po polsku oznacza „cel uświęca środki”. Dlatego nie dziwię się mojej żydowskiej rodzinie, przyjaciółkom i przyjaciołom, że zwyczajnie się boją. Jak ich rodzice i dziadkowie w 1968, w 1946 w Kielcach, w 1943 ukrywając się po aryjskiej stronie w Warszawie, w getcie ławkowym za Sanacji. Nie boją się Palestyńczyków. Boją się Polaków.

Synagoga Nożyków, 1 maja 2024 roku


Długo wahałem się przed publikacją tego tekstu, jednak trzy koktajle mołotowa, które pierwszego maja trafiły w Synagogę Nożyków w Warszawie uświadomiły mi, że nie mam na co czekać. Szczególnie, że koktajle trafiły 1,5 metra od okna i tyle właśnie brakowało do tego, żeby po raz pierwszy od 1943 roku w Warszawie spłonęła synagoga.

O autorze

Starsze opinie, komentarze, listy