Czy program wyborczy dziś to pakiety wyborczych obietnic? Obywatele RP proszą o stanowisko i przedstawiają własne.

Obywatele RP uważają, że opozycji dzisiaj nie wolno konkurować z PiS na pakiety wyborczych obietnic – takie próby zawsze witaliśmy z zażenowaniem, uważając, że obrażają one nie tylko nas, ale każdego wyborcę i niszczą przy tym i tak już zniszczoną tkankę więzi społecznych oraz poczucie sensu publicznie prowadzonych rozmów o Polsce.

Dyskusje o polityce często zmieniają znaczenie zależnie od kontekstu, który wyznacza bieżąca sytuacja. Zmiany w zestawie medialnych „jedynek” następują z dnia na dzień i dezaktualizują całe wątki możliwych dyskusji. Są albo zależne od partyjnych „przekazów dnia”, albo je kształtują – w jednym i drugim przypadku zamiast rzetelnej dyskusji albo konsekwentnie prowadzonej polityki mamy do czynienia z krzykliwym chaosem. Warto byłoby może uwolnić się od tych bieżących uwarunkowań w perspektywie dłuższej niż kilkudniowa, niezależnie od tego, że żywotny interes komercyjnych i upodobniających się do Facebooka mediów każe wypowiadającym się w nich ludziom koncentrować się na tym, co akurat dziś jest modne i nośne. Bieżącej sytuacji warto się jednak przyglądać, by wydobyć z niej te elementy, które być może coś znaczą również na przyszłość.

Trzy elementy bieżącego kontekstu

Z pewnego punktu widzenia najistotniejszym z dzisiejszych wyznaczników myślenia o wyborczej polityce jest wciąż trwający protest kobiet. Tymczasem jednak ten kontekst pomijamy, podobnie jak to czynią układający wyborcze strategie partyjni sztabowcy (choć nie bez wyjątków, na czele których staje niewątpliwie wyrażenie stanowiska PO w sprawie aborcji), a za nimi także komentujące polityczną rzeczywistość media.

Zadajemy pytanie o wartość wyborczych obietnic w kilka tygodni po wyborczym show z udziałem Borysa Budki i Rafała Trzaskowskiego. Niezależnie od tego, że ta inicjatywa prawdopodobnie przeminie bez większego echa i być może już dziś pomysł Koalicji 276 należy uznać za przebrzmiały, podobnie jak zmarnowany, a przecież rzeczywiście dobry rezultat wyborczy Trzaskowskiego – ten wspólny występ dwóch liderów centrowej i wciąż najsilniejszej partii opozycji był charakterystyczną próbą pogodzenia ognia z wodą. Poszukiwano w nim mianowicie programowej i strategicznej formuły minimum wspólnego dla demokratów od prawa do lewa, a równocześnie jeszcze wyraźniej był ten występ wyrazem silnej wiary w polityczny PR, wobec którego polityczna treść ma absolutnie wtórne znaczenie. To pierwszy z wyznaczników myślenia o wyborczej polityce, który chcemy przywołać w tym miejscu. Usłyszeliśmy mianowicie próbę ustalenia programowego i ideowego minimum demokratów i – doceniając wysiłek – ujrzeliśmy jak dalece jest niewystarczający i pozbawiony realnych znaczeń. Usłyszeliśmy również o świetnie przygotowanych sztabach na użytek przyszłej kampanii, o przyszłych wspaniałych spotach i świetnie skrojonych bilbordach oraz nawet o internetowych bazach danych wyborców. Brakowało już tylko informacji o zatrudnieniu wykwalifikowanej kadry z Cambridge Analityca

Drugim elementem bieżącego kontekstu jest stały wzrost notowań Polski 2050 Szymona Hołowni, której program – jak to często podkreśla sam lider – jest wynikiem nieustającego dialogu z obywatelami i poszukiwaniem spraw wspólnych dla wszystkich Polaków, niezależnie od ich miejsca w trwającej dziś politycznej, czy też kulturowej wojnie. Polska 2050 przedstawia się jako ruch obywatelski, w którym partię powołano tylko instrumentalnie, by było komu w imieniu obywateli wziąć w Polsce władzę. To zatem kolejna „partia bezpartyjnych” bez z góry założonego programu – z pewnością nie pierwsza, być może niestety nie ostatnia. Wśród poprzedników Hołowni używających tego samego sposobu na politykę da się wymienić nie tylko Pawła Kukiza, ale również Donalda Tuska, Andrzeja Olechowskiego i Macieja Płażyńskiego, których Platforma Obywatelska miała także nie być partią i startowała jako obywatelskie stowarzyszenie.

Cokolwiek sądzić o rzetelności dotychczasowych i możliwych w przyszłości „partii bezpartyjnych” – ów demonstrowany w takich inicjatywach brak twardej, z góry założonej tożsamości, niechęć do wyraźnych ideowych deklaracji, zastępowanych gotowością do kształtowania programu w dialogu, by wypełnić ów program „autentycznymi” postulatami „zwykłych” ludzi, wydaje się podstawowym dzisiaj sposobem, by sięgać po polityczną większość. Nie po część charakterystyczną dla partyjnego programu lub interesów reprezentowanych przez partię grup wyborców, ale po całość. Jakkolwiek oceniać programy i ludzi, w dzisiejszej sytuacji to PO / KO oraz Polska 2050 próbują w ten mniej więcej sposób definiować większościowe centrum. O tę większość toczy się dzisiaj walka pomiędzy PO, a Polską 2050. Lewica nie ma takich szans i – na ile da się sądzić – nie ma również takich ambicji. Jest partią w klasycznym sensie tego słowa – jakąś częścią bez ambicji bycia całością. Szkoda wspominać w tym kontekście o PSL. W Polsce zaś, w której trzeba wygrać z PiS i z alt-prawicowymi środowiskami, poszukiwanie większościowego centrum wydaje się postulatem słusznym. Definicja wygrywającego, szerokiego i zdecydowanie większościowego centrum jest lub powinna być dziś w Polsce pilnie poszukiwana.

Trzecim elementem bieżącego kontekstu jest oferta Gowina odrzucona w maju ubiegłego roku i dzisiejsze wieści o wciąż istniejącej szansie złamania koalicyjnej większości Zjednoczonej Prawicy również w wyniku odwrócenia lojalności Gowina, choć to nie udało się przed rokiem. Sytuacja z tym związana pokazuje najwyraźniej, że podobnie jak w okolicach kopertowych wyborów rok temu, tak i dzisiaj nie widać wyraźnej woli przejęcia władzy z rąk PiS. Ani wizji, czemu taka zmiana miałaby służyć. Wskazuje to również na znaczenie gabinetowo-personalnych problemów w konstrukcji wygrywającej większości. Mówi się czasem z okazji gabinetowych podchodów z udziałem Gowina  – i już tu w projekcie 150 pytań była o tym mowa – że obecna sytuacja kraju nie skłania do brania zań odpowiedzialności i to właśnie lęk przed odpowiedzialnością powoduje niepowodzenia prób złamania pisowskiej większości. Równocześnie słychać też – niejako w odpowiedzi, ale tych rzeczy niemal nigdy politycy nie wypowiadają wprost – że rozmiar katastrofy i ogromne koszty, które spadają na obywateli, tworzą właśnie pilną konieczność wzięcia odpowiedzialności. Kraj się wali, ludzie w nim ubożeją i umierają, nie wolno w tej sytuacji umywać rąk.

Pojawia się w tym kontekście porównanie z rokiem 1989, kiedy katastrofa była głębsza, a jednak odpowiedzialność wzięliśmy. Ta niezupełnie adekwatna analogia ujawnia mimo tej nieadekwatności jednak być może istotę problemu: ekipa „Solidarności” dysponowała mianowicie nie tylko okazją, ale przede wszystkim niesłychanym autorytetem pozwalającym jej przetrwać nawet skrajnie uciążliwy plan Balcerowicza. Nadzieję pokładali w tej ekipie również jej przeciwnicy z obozu poprzedniej władzy, udzielając jej wobec tego poparcia i dobrze wiedząc, że nie przetrwaliby żadnych niezbędnych reform samodzielnie.

Z tej perspektywy nasz obecny problem da się zdefiniować przez analogię i przez różnicę w stosunku do początków III RP zakorzenionych w podobnie wielkim kryzysie. Gdzie dziś szukać ekipy cieszącej się porównywalnym zaufaniem? Jak znaleźć wizję państwa, dla której zdolni bylibyśmy akceptować poczynania tej ekipy? Takie postawienie problemu wymaga odwagi, ponieważ wnioski są natychmiastowe, oczywiste i niestety niemiłe. Otóż nie da się wiązać nadziei z nikim na dzisiejszej politycznej scenie, ze skutecznie aspirującym Hołownią włącznie; wiarę w techniki politycznego PR należy odłożyć między bajki; bardzo ograniczone znaczenie ma także technika poszukiwania większościowego centrum w oparciu o sondaże i jakoś nawet wiarygodny dialog z wyborcami.

Przyzwyczajeni do politycznej tradycji powinniśmy więc dziś raczej szukać prawdziwego „męża stanu”, jego odwagi, odpowiedzialności, w czymkolwiek potwierdzonego autorytetu i porywającej wizji przyszłości – jednak zupełnie nie wiemy, gdzie szukać kogoś takiego. A przy tym kryzys nie tylko ustroju, ale i wszelkich autorytetów oraz form społecznej komunikacji sugeruje sceptycyzm co do możliwości także w tym zakresie. Każdy prorok zniknie w zgiełku krzykliwej krytyki i rozpanoszonych fake newsów, każda idea przejdzie niezauważona. Żyjemy w czasach ponowoczesnych. Cokolwiek to znaczy, żadnych łatwych nadziei nie daje.

Wyborcze sześciopaki i rzekome preferencje „zwykłych ludzi”

To o nie przede wszystkim pytamy tym razem. Sondaże ponawiane systematycznie zwłaszcza u progu wyborczych kampanii pokazują preferencje „zwykłych ludzi”. Z politycznego punktu widzenia to są jednak preferencje rzekome, wyborcze pakiety obietnic nie mają szans zadziałać i dobrze byłoby zdać sobie z tego sprawę.

Okazuje się w tych sondażach zawsze, że nieporównanie ważniejsze od wielkich wojen kulturowych i konfliktów „światopoglądowych”, ważniejsze też od spraw ustrojowych, jak niezawisłość sądownictwa i poszanowanie konstytucji, są „zwykłe, codzienne sprawy Polaków”. Na przykład zatem stan ochrony zdrowia i bezpieczeństwo przyszłych emerytur – takie bowiem bywają najczęstsze rezultaty badań. To oczywiście z tego powodu na czele „wyborczych sześciopaków” stają najczęściej obietnice np. zwiększenia finansowania ochrony zdrowia. Ów wyczytany z sondaży strategiczny cel tak skonstruowanych pakietów jest oczywisty dla każdego, co zresztą zaraz na starcie odbiera im wiarygodność. Ale – chociaż wiarygodność byłaby w opozycyjnej polityce bezcennym atutem, a jej brak przesądza o kolejnych klęskach – to jest jednak jeszcze pół biedy. Dlaczego tylko pół, skoro brak wiarygodności wystarcza?

Zanim to wyjaśnimy, warto zaznaczyć, że do tego samego sprowadza się praktyka stosowana niedawno przez Biedronia, czy ostatnio przez Hołownię. Priorytety wyborczych programów ustalane w trakcie „spotkań i rozmów ze zwykłymi ludźmi” niewiele się różnią od układanek pakietów z wyników sondaży. Ozdabia się to wszystko zdaniami o „Polsce powiatowej” i gadaniem o tym, że Polska prawdziwa znajduje się koniecznie „poza Warszawą” – i te akcenty, co wypada zanotować, są niemal powtórzeniem populistycznej frazeologii PiS. Tego rodzaju strategie mają tę przewagę nad sondażami, że jeśli wiece wyglądają wiarygodnie dla ich uczestników, działają również mobilizująco i pomagają w budowaniu struktur. Ale różnice na tym się kończą. O nic poza nieco bardziej umiejętnie maskowanym PR-em tu nie chodzi. Pozór „głosu ludu” bywa tu większy niż w przypadku sondaży przy całej ich powierzchowności. Pytania sondaży układają czasem partie, częściej jednak redakcje mediów lub samodzielnie pracownie badawcze. Redakcją postulatów i głosów w wiecowych „debatach” zajmują się zaś sztaby i zwykle poczynają sobie dość swobodnie. Populizm „wsłuchanych w głos ludu” bywa nieporównanie większy niż tych „wpatrzonych w sondaże”.

Generalizacje w tych sprawach bywają oczywiście obarczone błędami, bo różne partie grupują elektoraty o nieco różnych preferencjach i wrażliwościach. O ile jednak badania pokazywały, że poparciu dla Wiosny towarzyszy przywiązanie do niesionych przez nią idei w znacznie większym stopniu niż dotyczyło to PO, to jednak najwyraźniej o niczym to nie przesądziło. W końcu 2/3 progresywnych sympatyków Wiosny, którym przejadły się już konserwatyzm i kunktatorstwo tradycyjnej polityki, a w Wiośnie widzieli potencjał szczerej walki o wartości, w decydujących dla Wiosny wyborach europejskich zdecydowało się głosować jednak na „liberalną” Koalicję Europejską. Trudno byłoby dziś powiedzieć z kolei, co takiego programowo lub ideowo identyfikuje zwolenników Polski 2050 poza zaufaniem do lidera i przekonaniem o jego nowości „nieskażonej politycznym brudem”. Hołownia mówi o „naszym DNA” i jego zwolennicy wydają się to rozumieć, ale trudno od nich usłyszeć cokolwiek o konkretnym znaczeniu tego ich charakterystycznego kodu w kategoriach programowych. Ryzykując więc mimo obaw generalizację, da się powiedzieć, że wyborcom wszystkich partii opozycji jest w zasadzie wszystko jedno, jaki program ich partie głoszą – kiedy przychodzi co do czego, decyduje przede wszystkim ocena szans i wiara w zwycięstwo nad przeciwnikiem. Jedną z często podkreślanych zalet Hołowni jest przecież jego rzekoma lub rzeczywista zdolność do przeciągania wyborców PiS. Jeśli ta zdolność istnieje naprawdę, jest atutem strategicznym, nie wartością programową. Bardziej zatem wiemy, co odrzucamy i czego się boimy, niż czego rzeczywiście chcemy. To niekoniecznie jest źle, do czego tu jeszcze wrócimy – warto tymczasem zanotować tę okoliczność jako fakt, z którym po prostu trzeba się liczyć.

Jeśli PO ogłasza program 6% PKB na ochronę zdrowia lub 1000+ zamiast 500+, jej wyborcy nie tyle popierają te pomysły, co raczej uważają je za możliwie skuteczne w kampanii. Nie tyle zatem sami „nabieramy się” na wyborcze obietnice, co sądzimy, że „nabiorą się” na nie inni – a wydaje nam się to niesłychanie cenne, gdy mamy nadzieję, że PO „uwiedzie” w ten sposób dotychczasowych wyborców PiS. Wyborcza praktyka pokazuje jednakże, że tak myślą wyłącznie twarde elektoraty partyjne. W wyborcze pakiety – okazywało się już po wielokroć – nikt poważnie nie wierzy i zręczność spindoktorów niespecjalnie tu pomaga.

Co zatem znaczą i co mogą znaczyć mierzone w sondażach preferencje „zwykłych ludzi” i problemy np. polskich szpitali wskazywane przez nich jako najistotniejsze? Cóż, przykra prawda jest taka, że niewiele – o ile w ogóle cokolwiek.

Te same sondaże bowiem – jeśli w nich tylko padają takie pytania – pokazują równocześnie, że absolutnie nikt w Polsce nie wierzy, by zmiana politycznej władzy była w stanie przynieść jakąkolwiek odczuwalną poprawę w którejkolwiek z owych społecznie odczuwanych „bolączek”. Wyborcy i badani w sondażach nie uświadamiają sobie tego, ale w gruncie rzeczy wiedzą, że polityka jest grą toczoną w świecie innym niż ich własny i z ich problemami ma niewielki związek. Polityka po prostu nie działa. Prawdziwe pytanie dla polityków brzmi w tej sytuacji, czy tak być musi. Pytaniem dla wyborców jest, czy chcą o polityce decydować inaczej niż tylko w wyborczych okazjach stając pod sztandarami, których znaczenie jest wyłącznie symboliczne.

Dla polityków i dla wyborców decyzja o zmianie musi dotyczyć podstawowych paradygmatów.

Dla politycznego wzmożenia decydujące jest, by właśnie tę decyzję uświadomiono sobie powszechnie.

Potencjał z tym związany może być wielki, jednak okazuje się niezwykle trudny do uruchomienia właśnie dlatego, że nieefektywność i nieadekwatność polityki – choć powszechnie przeczuwana – jest zupełnie nieuświadomiona. Zwłaszcza po „naszej stronie” – bo wyborcy PiS dali się w 2015 roku przekonać, że to „liberalne elity” są w ten sposób oderwane od „zwykłych ludzi”.

Jeszcze inne badania pokazują z kolei niewiarę sporej większości wyborców w skuteczność ewentualnych rządów dzisiejszej opozycji. Koresponduje to z brakiem zaufania do partii politycznych jako takich – nie ufa im ok. 70% obywateli. Wyjątek uczyniony tu przez Hołownię nie jest zaskakujący – jest raczej jedną ze znanych już dobrze miar kryzysu demokracji jaką znamy.

Tę samą wiarę w polityczną nowość deklarowaliśmy wielokrotnie – z coraz bardziej rozpaczliwie poszukiwaną nadzieją witając Palikota, Kukiza, Petru, Biedronia i właśnie Hołownię.

Zaufanie do każdego z nich znikało nie tyle w wyniku „umoczenia” w rządzenie – bo żaden z nich nie rządził. Znikało w wyniku uczestnictwa w politycznej grze.

Wartości czy kiełbasa: w co uwierzą wyborcy?

Pomińmy zawstydzający niektórych fakt: kiełbasa bywa, owszem, wartością – dla naprawdę potrzebujących, a tacy istnieją. Skoro już jednak wiemy (jeśli rzeczywiście wiemy), że „sprawy zwykłych ludzi” nie wystarczą, by wyborcy uwierzyli w polityczną zmianę, powinniśmy odrzucić wiarę w sprawczą moc pakietów „życiowych postulatów” i realizujących je „polityk” w państwie. Czy one dotyczą owej umownej kiełbasy, czy jakichkolwiek innych spraw konkretnych – być może włącznie z najważniejszą z nich, jaką jest zagrożenie klimatyczne. Powinniśmy zatem skoncentrować się raczej na wizji wiarygodnego państwa, w którym polityka przynosi rzeczywiste zmiany w każdym z takich zagadnień. To jednak – w świetle dotychczasowych doświadczeń oraz znanych badań – okazuje się mało sexy. Wyborców nie obchodzi ustrój. Co ich zatem obchodzi?

Nasłuchaliśmy się o wyborcach PiS kupionych za 500 Plus. Dziś słyszymy o potężnych wydatkach na 14. emeryturę i Nowy Ład, co ma zapowiadać możliwość przedterminowych wyborów, dla których Kaczyński zamierza przygotować grunt społecznego poparcia kolejnym wyborczym przekupstwem. Przez lata rządów PiS słychać co raz na nowo powtarzane tezy, że „ludzie się ruszą”, kiedy na własnej skórze odczują skutki kryzysu, kiedy polityka PiS dotknie ich bezpośrednio. Gwałtowność protestów kobiet, zauważalnie większą niż masowe demonstracje przeciw demolce państwa, tłumaczono właśnie tym, że groźby zakazów aborcji bezpośrednio dotykają najbardziej podstawowych spraw każdej kobiety.

Co do faktów jest to po prostu nieprawda – orzeczenie Przyłębskiej wywołało gwałtowną reakcję, choć bezpośrednio dotyczyło ok. 1000 kobiet dokonujących co roku w Polsce tych aborcji, które Przyłębska próbuje zdelegalizować. W stosunku do dziesiątek tysięcy aborcji odbywających się każdego roku „nielegalnie” poza rygorami dotychczasowego „kompromisu”.

Co więc naprawdę wyzwala te wielkie społeczne emocje? Co staje się powodem mobilizacji umożliwiającej wielką polityczną zmianę? Na przykład taką, jak ta, która do władzy wyniosła PiS? Na pewno 500 Plus? Na pewno jakikolwiek interes własny – skoro właśnie widzimy, że raczej jednak cudzy?

W latach PRL równie często wyrażano owo gorzkie przekonanie, że protesty przeciw systemowi zniewolenia wybuchały nie w imię wolności, ale wtedy, kiedy drożała kiełbasa. Widziałem wiele robotniczych strajków i większość z nich miała rzeczywiście wyłącznie płacowe postulaty, a jednak wiem, że wszystkie one były walką o wolność, a żaden o kiełbasę. Podwyżkę – zwłaszcza w późnym PRL – zdecydowanie łatwiej było sobie „załatwić” niż „wystrajkować”. Strajk był – delikatnie rzecz ujmując – najmniej pewną i najbardziej obciążoną ciężkim ryzykiem drogą poprawy własnej sytuacji. Nikt przy zdrowych zmysłach nie podejmowałby konfrontacji z reżimem za żadną realnie możliwą podwyżkę. Skąd więc ta opinia?

W psychologii ruchów społecznych to od dawna nie jest tajemnicą. Ludzie mobilizują się, kiedy wierzą, że mobilizacja jest możliwa i prawdopodobna. To rodzaj samospełniającego się proroctwa. Powszechna w PRL wiedza o tym, że ludzi mobilizuje podwyżka cen kiełbasy, nigdy nie była samowiedzą jednostek. Każdy z nas wiedział to o innych – nie o sobie. Każdy z nas wiedział zatem, że do walki z reżimem ludzie staną w dniu podwyżek. Masowe wystąpienia zdarzały się więc właśnie wtedy, bo wtedy po prostu wierzyliśmy, że mogą się zdarzyć. W imię czego wtedy występowano naprawdę? Dokładnie jak tego chce legenda o oporze Polaków i legenda „Solidarności”: przeciw komunistycznej władzy – w imię niepodległości, sprawiedliwości, godności. Walkę podejmuje się zawsze wbrew pierwotnej potrzebie bezpieczeństwa – jeśli o bezpieczeństwo walczymy, to chodzi przecież o bezpieczeństwo innych, nie o własne, bo w walce je narażamy. W rzeczywistości zatem chodzi wtedy o solidarność. Wszystkie te potrzeby – zauważmy to wreszcie – realizowały się w umysłach pisowskich wyborców w 2015 roku, kiedy udało im się obalić władzę znienawidzonej „kasty liberałów”.

Protest kobiet – ów dzisiaj narzucający się kontekst myślenia o polityce celowo pominięty wyżej we wstępie, bo właśnie tak jest pomijany w myśleniu o „poważnej polityce” – daje tu istotne wskazówki. Uliczne „wypierdalać!” w przedziwny sposób nie oznacza agresji. Chcieliśmy w nim widzieć – my, Obywatele RP – najprostszą artykulację oczywistego dziś politycznego programu, którego celem jest odsunięcie obecnej władzy.

Ale za tym gniewnym okrzykiem stoi nawet nie to, a coś o wiele bardziej pierwotnego. Jest ten okrzyk jak owo cytowane przez Hugo i Broniewskiego merde!”Pierre’a Cambronne’a: jest honorowym policzkiem wymierzonym przeciwnikowi, rękawicą rzuconą w imię własnej godności w twarz komuś, kto jest w oczywisty sposób silniejszy i w najbliższym starciu niemal na pewno zwycięży.

To manifestacja godności poniżanych Nędzników, godności cenniejszej właśnie od bezpieczeństwa, czy którejkolwiek z „życiowych potrzeb zwykłych ludzi”, dla których zwykle powstrzymujemy się od buntu i manifestowania niezgody. Przypomnienie wydaje się konieczne – krzyczymy „wypierdalać!” nie dlatego, że zagrożony jest nasz własny interes i bezpieczeństwo. Krzyczymy dla innych ludzi i dla istotnych dla nas wartości, poniewieranych przez „tamtych”. Nawet nie po to, żeby wygrać – wydaje się, że pewność wygranej w żaden sposób nie określa protestujących.

To wartości, przecież nie  kiełbasa, są w stanie wywołać ów dreszcz przeżywany w chwilach wzmożeń i dla nich konieczny.

Więc jednak polityka raczej wielka, a nie konkretna, nie „sprawy zwykłych ludzi”, a symboliczna przestrzeń kultury. To właśnie z tego punktu widzenia nie ma niczego złego w tej sygnalizowanej wcześniej i dającej się wydobyć spod niespójnych w tym względzie danych obojętności wyborców na programy popieranych przez nich partii. Bardziej od programów liczą się polityczne sztandary i przeczuwane w nich wartości. Kryzys ponowoczesności nie unieważnia przecież tego, że jesteśmy ludźmi i wciąż żyjemy w symbolicznym świecie kultury, nie tylko biologicznych konieczności. Możemy się zżymać nieracjonalnością haseł i sztandarów, ale sztandary nie są złe.

Demokratyczne minimum, czy raczej maksimum?

Czy stać nas demokratyczny program minimum? Poszukiwania trwają. Oczywiście słusznie. Co zabawnie charakterystyczne, partyjnych polityków bardziej niż wszystkie inne kwestie łączy dzisiaj przekonanie, że przed jakimikolwiek wyborami trzeba najpierw odbić TVP z rąk PiS i Jacka Kurskiego. To oczywiście również słuszne z powodów, których tu wyjaśniać nie trzeba. O porozumienie w innych sprawach jest już jednak trudniej. Ogólniki o demokracji nie odpowiadają na pytania np. o aborcję – o zakres jej dopuszczalności i zwłaszcza o sposób podjęcia decyzji: kto miałby ją podjąć i kiedy. Nie odpowiadają też na bardzo liczne pytania o sposób przywrócenia instytucjonalnego ładu choćby w Trybunale Konstytucyjnym. Ani o to, czy dawny ład wystarczy przywrócić, czy może należy mu nadać nowy, głębszy i pełniejszy sens. O te rzeczy będziemy jeszcze pytać osobno.

Da się jednak powiedzieć z góry, że istnieje szereg spraw, które da się objąć politycznym uzgodnieniem. Integracja europejska, polityczny zakaz wstępu do spółek skarbu państwa, niezależny korpus urzędniczy, ogólnie rozumiana praworządność i niezawisłość sądów. Lata społecznych protestów być może zdołały do tego katalogu oczywistości dopisać cokolwiek z zakresu praw człowieka i obywatela albo kontroli konstytucyjnych praw w sądach powszechnych. Twierdzimy jednak – Obywatele RP – że tak określone demokratyczne minimum, choć jest konieczne, nie wystarczy, by wygrać w jakimkolwiek starciu. Bo o zwycięstwo trzeba będzie walczyć w powszechnym obywatelskim wzmożeniu – a nie po prostu przy urnach zagłosować rozsądnie i właściwie. Walczyć trzeba będzie już o uczciwie liczone wybory, a w nich o większość przytłaczającą – konstytucyjną, a nie zwykłą. W zwykły w demokracji sposób tego się zrobić nie da. Bo demokracji w Polsce nie ma i stało się tak na skutek jej niezwykle głębokiego kryzysu.

Choćby oczywista dla nas i wciąż powszechnie popierana integracja europejska nie jest w tym kontekście postulatem żadną miarą wystarczającym – i nie stanie się nim nawet w sytuacji realnego zagrożenia dla polskiej obecności w UE, o czym zresztą mieliśmy już kilka okazji się przekonać. Trzeba zdać sobie sprawę, że w imię europejskich wartości gotowi byli walczyć – i ginąć – jak dotąd wyłącznie nienależący do Unii Ukraińcy na Majdanie. Robili to przecież nie w imię europejskiej praworządności, ani tym bardziej nie dla europejskich funduszy. Integracja z Zachodem była dla nich – są pod tym względem bardzo do nas podobni – dążeniem niepodległościowym, w imię którego gotowi byli nie tylko na ryzyko wojny, ale również na wszystkie skrajne i bardziej bezpośrednio przez każdego odczuwane konsekwencje zerwania ze Wspólnotą Niepodległych Państw byłego bloku sowieckiego. Jeśli integracja europejska jest dzisiaj w Polsce źródłem finansowych korzyści, elementem normalności oferującej np. tolerancję seksualną i światopoglądową, wolność podróżowania, możliwość pracy za granicą, wolność handlu dostępną dla każdego, to zagrożony utratą tej normalności człowiek nie stanie do żadnego historycznego boju, tylko co najwyżej wyjedzie.

Walka o normalność jest oksymoronem, to są dwie bardzo różne bajki. Tęsknota za normalnością, choćby najsilniej odczuwana, nie wywoła dreszczy wzmożenia na rzecz słusznej sprawy. Na oczekujących normalności demokratów od lat już idzie szarża skrzydlatej husarii, a obok smoleńskich wyznawców obecne są w niej duchy żołnierzy wyklętych i powstałych z kurhanów pradawnych narodowych bohaterów.

Oczywiście bez wahań rozstanie się ten szarżujący tłum żywych i umarłych również z unijną normalnością, jeśli będzie trzeba. To głównie z tego powodu pakiet minimum demokratycznych uzgodnień nie wystarczy za program idących do walki demokratów. Ten program nie może zawierać minimum – musi objąć wszystko, co nas do tej pory mobilizowało i dodać do tego coś, co przesądzi.

Sztandar demokratów

Pytaniem właściwym jest więc demokratyczny program maksimum, a nie minimalny zakres uzgodnień, które są w stanie zaakceptować wszystkie partie i ich w miarę policzone elektoraty. By przełamać kryzys, potrzebujemy sztandaru – jak w każdej walce. Czytelnego, w oczywisty sposób wartościowego, zdolnego wiązać świadome i równocześnie emocjonalne zaangażowanie. Naszym, Obywateli RP zdaniem tym sztandarem może być Rzeczpospolita – Republika, w której ustrój zapiszą obywatele w pakcie przywracającym w Polsce pokój społeczny i w którym nikt nie będzie się musiał bać wyniku wyborów zagrażającego jego wartościom, tożsamości i interesom.

Program demokratów idących po wyborcze zwycięstwo, musi się w tym marszu realizować, a nie wyłącznie obiecywać przyszłe dobrodziejstwa.

Obywatele RP postulowali od dawna i postulują nadal, by w kluczowych dla Polski i dla państwa sprawach rozpocząć proces stanowienia obywatelskiego prawa tu i teraz, a nie po przyszłych, być może wreszcie wygranych wyborach. Postulowaliśmy i postulujemy powołanie „Trzecich Izb Parlamentu” – obywatelskich zgromadzeń, znanych również jako obywatelskie panele. To losowo wybrane, reprezentatywne dla społeczeństwa grupy ludzi, którzy mają podjąć decyzje lub udzielić rekomendacji rządzącym. Byliby wynagradzani za czas poświęcony gruntownej analizie problemów i poznaniu opinii eksperckich, często przeciwstawnych. Byliby więc kimś więcej niż „ludźmi takimi jak my”, bo ich opinie – w odróżnieniu od naszych mierzonych sondażami – nie byłyby powierzchowne, a gruntownie przemyślane i uzgodnione pomiędzy oponentami w maksymalnym możliwym zakresie. Postulowaliśmy również, by uchwały, uzgodnienia oraz rekomendacje takich „Trzecich Izb” stały się programem obywatelskiego społeczeństwa – w tym programem wyborczym.

Postulowaliśmy także strategię. W każdej z tych spraw powinniśmy żądać stanowiącego referendum powszechnego. Zdominowany przez rządzącą większość parlament według wszelkiego prawdopodobieństwa takie wnioski referendalne odrzuci. Naszą odpowiedzią – tu i teraz, a nie po oczekiwanym kiedyś zwycięstwie wyborczym – powinny być referenda organizowane i przeprowadzane pomimo to.

Tak właśnie – w działaniu metodą społecznych faktów dokonanych wyrywających realną władzę z rąk niechcianych przez nas polityków – widzimy program, strategię i tożsamość ruchu idącego po ostateczne zwycięstwo w wyborach.

Postulowaliśmy i postulujemy powołanie paneli obywatelskich w sprawach: klimatu i katastrofy klimatycznej; prawa o aborcji, o innych podstawowych prawach człowieka, w tym o prawach mniejszości seksualnych; zakresu i kształtu pomocy społecznej państwa finansowanej z kieszeni obywateli; systemu ubezpieczeń i zasad finansowania ochrony zdrowia; wreszcie i przede wszystkim samej konstytucji. „Trzecie Izby” prowadziłyby debatę nie tylko w gronie zwolenników opozycji. Dobrane losowo jako statystyczne reprezentacje uwzględniałyby również opinię i głos wyborców obozu władzy. Panele obywatelskie mógłby już dziś, nie czekając na nic, powołać Senat RP – gdyby tylko miał taką wolę i determinację. Nie ma dzisiaj tej woli – dlatego postulujemy porozumienie ruchów obywatelskich i organizacji społecznych, powołanie paneli i rozpoczęcie ich prac siłami społecznymi.

U progu politycznego Oświecenia burzący Bastylię Francuzi pisali swoją Deklarację Praw Człowieka i Obywatela, a Amerykanie swoją konstytucję. Oba doświadczenia ukształtowały nowoczesne pojęcie politycznego narodu i oba ukształtowały rzeczywiste narody, które do dziś mają poczucie sprawstwa własnej historii i poczucie własności Republiki, w której żyją – niezależnie od wszelkich politycznych wstrząsów i katastrof. To historyczne doświadczenie, które zbudowało nowożytne państwa i stało się fundamentem demokracji, jest dla Polaków obce. Nigdy go nie przeżyliśmy, choć np. w 1980 i 1989 roku byliśmy blisko.

Obywatele RP postulują dzisiaj, by w marszu po wyborcze zwycięstwo – po raz pierwszy w polskich dziejach – obywatele napisali konstytucję dla polityków, zamiast jak zawsze dotąd akceptować konstytucję, którą politycy pisali dla siebie rzekomo w naszym imieniu.

O autorze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Głosy w dyskusji

Wybory najpóźniej za:

Dni
Godzin
Minut
Sekund