Ruszamy w sobotę późnym wieczorem. Dwa pojazdy: autokar i mały bus, czterech kierowców, ratowniczka medyczna i tłumaczka. Z Opola do Winnicy jest prawie 1000 kilometrów, a uchodźcy mają na nas czekać o 10.00. Mało czasu, bo wiadomo, że na granicy zawsze się czeka, drogi na Ukrainie słabe, niewiadoma liczba „check point’ów” i godzinna różnica czasu
Już w trakcie jazdy wysyłamy sms-y do zastępcy mera Winnicy, że się spóźnimy i prosimy, żeby zawiadomili uchodźców z „naszej” listy, żeby byli w umówionym miejscu o 12.00, a nie o 10.00.
Jedziemy z Opola, dlatego że organizatorami konwoju są: poseł Nowoczesnej Witold Zembaczyński i Korneliusz Wieteska, przedsiębiorca IT, który może sobie pozwolić na to, żeby kupić za prywatne pieniądze autokar do przewozu uchodźców. Na ładunek i paliwo zrzucają się opolscy przedsiębiorcy, organizacje humanitarne (między innymi Caritas i Czerwony Krzyż), także władze miejskie. Sporo paczek z darów prywatnych. Te ostatnie trzeba starannie przejrzeć. Niestety, niektórzy z darczyńców traktują tę pomoc jak okazję do pozbycia się śmieci: dziurawych butów, rozpadającej się odzieży, przeterminowanej żywności.
Z Opola do Medyki jedzie się łatwo. Całą drogę autostrada. Niecałe cztery godziny. Za to na granicy zaczynają się schody. Z jednej strony kolejka TIR-ów, obok autokarów, a jeszcze obok samochodów osobowych. Całkiem sporo osobówek i autobusów ma naklejone czerwone krzyże. Symbol, że wiozą pomoc humanitarną.
My też mamy czerwone krzyże. Dwupojazdowy konwój wiezie kilka ton różnych rzeczy. Objętościowo 1/3 to żywność (głównie dla dzieci), 1/3 to środki czystości i materiały opatrunkowe oraz śpiwory wypełniające w autokarze wszystkie luki, ułożone po sufit. Później okaże się, że jeden z kierowców, na własną rękę, przewiózł noktowizory i „walkie-talkie”. Jeden z organizatorów jest wściekły: niby wolno, bo to nie jest uzbrojenie, ale wiadomo, że gdyby znaleźli to celnicy, pobyt na granicy przedłużyłby się o kilka godzin.
Śpiwory wieziemy przede wszystkim na zamówienie wojska. Żołnierze przebywają po kilka godzin na stanowiskach. Czasami są to wypalone budynki, częściej wykopane w ziemi okopy czy ziemianki. Ułożyć się w nich na tyle wygodnie, żeby w jednej pozycji, przez wiele godzin, obserwować teren przez niewielki otwór w murze czy w ziemi, graniczy z cudem. A do tego trzeba sobie zorganizować zabezpieczenie przed zimnem. Najlepsze są śpiwory, chociaż przydają się też karimaty. Niestety, kiedy Rosjanie atakują, trzeba zmieniać miejsce zależnie od intensywności i kierunków ostrzału. Wtedy zwykle takich luksusów, jak dopasowany do miejsca śpiwór, nie daje się zabrać ze sobą. Wojna to pożeracz śpiworów.
Że jedziemy na wojnę uświadamiamy sobie na przejściu granicznym. Co prawda największa fala uchodźców już minęła i znakomita większość kobiet i dzieci (bo to głównie one przekraczają granicę, mężczyznom w wieku poborowym nie wolno) mieści się w pojazdach. Mimo to, co jakiś czas napotyka się grupkę pieszych. Często eskortowanych przez wolontariuszy, bo niepełnosprawni i osoby w podeszłym wieku mają problem z przejściem tych kilkuset metrów.
Dzięki temu, że Kornelisz, nasz podstawowy kierowca (ja jestem tylko jednym z zapasowych) przejeżdżał granicę już kilka razy, wiedział jak zgłosić samochody do „szybkiej” ścieżki dla pomocy humanitarnej. Nie czekamy więc długo. Gorzej, że po stronie ukraińskiej co kilka dni zmieniają się formularze do wypełnienia. Trzeba je więc wypełnić na nowo. Same listy sporządzone przez darczyńców nie wystarczą. Ruszamy dalej między czwartą a piątą rano.
Wojna pakuje się przez okna ze wszystkich stron. Co prawda front przebiega jakieś 1000 km od Lwowa, ale ukraińska obrona terytorialna świadoma jest obecności zwiadowców (ktoś naprowadza przecież rakiety i samoloty na cele w zachodniej Ukrainie) i dywersantów. Już na samym początku wojny zlikwidowano grupę sabotażystów udających polskich dziennikarzy. Tym bardziej, że jedziemy jedną z głównych tras zaopatrzenia nie tylko z pomocą humanitarną, ale również ze sprzętem wojskowym.
Mijamy dziesiątki „check point’ów”, zbudowanych z najróżnorodniejszych materiałów, obsadzonych przez żołnierzy obrony terytorialnej i sporadycznie – w bardziej strategicznych lokalizacjach – przez policjantów. Nie można im robić zdjęć. Denerwują się, wyjaśniając, że jeżeli opublikujemy te fotki w internecie razem z metadanymi, to tak jakbyśmy podawali Rosjanom dokładną lokalizację ich posterunku.
Robimy ich zdjęcia z oddali, skwapliwie usuwając metadane.
Zarówno wyposażenie żołnierzy, jak i konstrukcja punktów oporu bywają bardzo różne. Od zupełnie przyzwoicie i nowocześnie wyposażonych i umundurowanych żołnierzy, po starszych panów w ubraniach roboczych z jakimiś anachronicznymi dubeltówkami. Samochody, które im towarzyszą wyglądają na sprzęt radziecki z lat 50. czy 60. Ale przecież nie sprzęt się liczy, tylko duch.
O wojennym duchu przypominają nie tyle prowizoryczne bunkry i okopy, co patriotyczne plakaty. Są ich setki. Nie tylko na billboardach. Także na wystawach sklepowych a nawet samochodach. Niektóre odwołują się do ewangelicznych postaci i wiary prawosławnej, inne do postaci historycznych, a inne do ruskiego wojennego korabla, który ma pójść… wiadomo gdzie.
Zbliżając się do Chmielnickiego – miasta, w pobliżu którego pracuje jedna z kliku ukraińskich elektrowni atomowych, zauważamy, że sieć „check point’ów” zagęszcza się, a i charakter fortyfikacji zmienia się. Obok konstrukcji z opon, worków z piaskiem i materiałów budowlanych, zauważamy okopy i ziemianki ciągnące się wzdłuż drogi.
Przypominamy sobie ostrzeżenia ze strony niektórych ukraińskich mediów, że elektrownia atomowa w Chmielnickim może być celem ataku rakietowego, bombowego lub dywersji. W razie skażenia radiologicznego wywołanego przez „awarię” cała zachodnia Ukraina byłaby wyłączona z wysiłku wojennego, a główne szlaki zaopatrzeniowe dla ludności i armii niemożliwe do funkcjonowania. Dlatego w tym rejonie przygotowania do obrony strategicznych punktów przed desantem są szczególnie rozbudowane.
Dojeżdżając do Winnicy, rozmawiamy o tym kim będą ludzie, których mamy zabrać z powrotem. Wiemy, że do Winnicy napływa codziennie nawet 9 tysięcy uchodźców. Najwięcej z Charkowa. Podróżują nawet 3-4 dni, korytarzami humanitarnymi przez Połtawę. Wielu z nich przez pierwszych kilka-kilkanaście dni ukrywało się w piwnicach. Coraz bardziej zagęszczonych, w miarę tego jak sąsiednie domy były burzone.
Rozmawiamy też o tym, co zostało ostrzelane w samej Winnicy. Na razie niewiele. Lotnisko, baza magazynowa i Burger King.
Kiedy podjeżdżamy do ośrodka pomocy społecznej, Korneliusz, nasz najważniejszy kierowca i pilot, który od kilku godzin odbiera telefony z życzeniami urodzinowymi prosi: nie wygadajcie się, że mam urodziny. Oni będą to chcieli jakoś uczcić, a to będzie dla niego krępujące.
Kiedy jednak wchodzimy do centrum pomocy dla uchodźców, zbiegają się jego różni ludzie, aby zaśpiewać Korneliuszowi ukraińskie „100 lat”. Jest tort, sztuczne ognie, baloniki w barwach niebiesko-żółtych. Trudno powiedzieć skąd pracownicy i wolontariusze wiedzieli o urodzinach. Prawdopodobnie z danych, które musiał wcześniej przesłać jako współorganizator konwoju.
Rozpoczynamy rozładunek. Trzeba przypilnować, żeby kartony, palety, paczki i pakunki trafiały we właściwe miejsca. Te dla uchodźców w Winnicy zostają na miejscu. Przeznaczone dla Czernichowa mają trafić do dostawczaka tam jadącego. Do drugiego trafiają paczki do Ładyżyna, jakieś 100 km za Winnicą w kierunku linii frontu.
W trakcie rozładunku zaczynają się rozmowy. Architekt z Czernichowa, koordynator transportu z tamtego miasta opowiada o tym, w jakim stanie mieszkańcy zastali miasto po powrocie, kiedy wojska rosyjskie je opuściły. Trudno sobie wyobrazić barbarzyństwo, które powodowało niszczenie bloków mieszkalnych, stadionu sportowego, biblioteki. W ledwo wybudowanym domu naszego rozmówcy rosyjscy żołnierze zorganizowali sobie kwaterę, ale też punkt, z którego ostrzeliwali okolicę. Budynek kompletnie zdemolowany, zabrane meble, wyrwane ze ścian instalacje, nawet klamki. Na zakończenie ostrzelali swoje miejsce pobytu, robiąc solidne dziury w ścianach. Dookoła walało się mnóstwo łusek po amunicji do popularnego w „rosarmii” granatnika AGS-30.
Zresztą nie tylko. Walają się także łuski i pociski od dużo poważniejszej broni. Walery, architekt z Czernichowa, który prosi o niepublikowanie jego nazwiska, pokazuje także zdjęcia uszkodzeń budynków, stadionu, infrastruktury miejskiej.
Po wyniesieniu wszystkich zapakowanych rzeczy, uchodźcy, którzy zaczęli się gromadzić odpowiednio wcześniej, zaczynają wsiadać. Przeważają dzieci i nastolatki. Z dorosłych: wyłącznie kobiety, chociaż są też dwa czy trzy starsze małżeństwa. Listę pasażerów dostajemy od władz Winnicy. To miejscowy samorząd ustala, kto może być zainteresowany podróżą do Opola, które jest też wygodnym punktem przesiadkowym do Niemiec, czy innych państw Europy Zachodniej.
W autobusach zaczynają się rozmowy. Koło mnie siedzi rodzina z Charkowa. Starsze małżeństwo i ich córka, czyli matka trójki nastolatków. Ojciec zostaje, bo jest w wielu poborowym. Prawie każda rodzina kogoś zostawia lub zostawiła. Starszych ludzi, którzy nie chcą ryzykować zaczynania życia na nowo. Mężczyzn, którzy mają kartę powołania, tyle że nie ma dla nich broni i mundurów. Przede wszystkim tych, którzy już na froncie walczą. Wśród „naszych” uchodźców prawie każdy ma kogoś z krewnych lub przyjaciół, kto walczy w Mariupolu. Martwią się, bo od kilku dni nie mieli od nich żadnych sygnałów. Mam wrażenie jakbym słuchał o Westerplatte, tylko broniącym się kilkanaście razy dłużej.
Skojarzenia z II wojną światową nasuwają się zresztą bez przerwy. Piwnice przerobione na schrony. Ostrzeliwane i podpalane kamienice, których jedyną winą było to, że mieszkali w nich ludzie niechętni rosyjskiej armii. Regularne łapanki na ulicach. Polowania, szczególnie na mężczyzn noszących tatuaże z literami DVD, które oznaczają weteranów walk o Donieck i Ługańsk w 2014 roku. Niektórych z nich nikt o nic nie pyta. Są rozstrzeliwani na miejscu.
Kiedy wiezieni przez nas charkowiczanie opuszczali domy, a raczej piwnice, około 5 kwietnia, miasto było już dość systematycznie niszczone. Na osiedlu, na którym mieszkała większość z nich, z kilkunastu bloków spalonych zostało dziewięć. Pytamy się czy powodem ostrzeliwań było to, że bloki zostały przystosowane do obrony przez ukraińską armię. Tak, ale tylko niektóre.
Pytamy też czy to prawda, że ukraińska armia traktuje własnych obywateli jak żywe tarcze. W internecie przecież krążą nawet filmy, w których pokazane jest jak wojsko ukraińskie obsadza wielopiętrowe budynki, nadal zamieszkałe przez zwykłych ludzi. Odpowiadają, że też o tym słyszeli, ale nigdy się z tym nie spotkali osobiście, ani nie znają takich relacji „z pierwszej ręki”. Wręcz przeciwnie. Wszystkie przypadki przystosowania budynków mieszkalnych do celów obronnych poprzedzone były ewakuacją cywili. Przecież wiadomo, że robienie z ludności żywych tarcz to zbrodnia wojenna. A relacje o tym, że rzekomo wojsko ukraińskie sięga po żywe tarcze, bardzo pasuje do rosyjskiej propagandy i rozpowszechnianych przez nią „fake news’ów”.
Jedziemy w kierunku granicy. Im bliżej Lwowa tym więcej pojazdów wojskowych, ale raczej należących do obrony terytorialnej niż regularnej armii. Ciężarówki mają po kilkadziesiąt lat. Ciągnięte przez nie kuchnie polowe, czy generatory prądu – mniej więcej tyle samo. Przez odsłonięte plandeki widać, że najczęściej wożonym towarem jest pomoc humanitarna.
Posterunków znowu zaczyna być więcej i obsadzający je żołnierze bardziej podejrzliwie przyglądają się przejeżdżającym pojazdom. Nic dziwnego, mijamy Jaworów, czyli wojskowy ośrodek szkoleniowy ostrzelany rakietami dziesięć dni wcześniej. To tam prowadzone były wcześniej szkolenia z udziałem żołnierzy wojsk NATO. Już w trakcie wojny mieli tam być klasyfikowani i przydzielani do właściwych jednostek zagraniczni ochotnicy.
Kiedy już zaczyna być widać kolejki tirów przed przejściem granicznych, jeden z nielicznych (dwóch czy trzech) mężczyzn po 60-tce, już wcześniej wyraźnie zdenerwowany, zaczyna się bardzo źle czuć. Widać, że zasłabł. Jadąca z nami ratowniczka medyczna mierzy mu ciśnienie. 240 na ponad 100. Powinien być raczej w szpitalu niż w autokarze z uchodźcami. Na ucho wyjaśnia ratowniczce, że tak się denerwuje, bo w czasach związku radzieckiego pracował w KGB.
Poprosiłem naszą tłumaczkę, żeby zorientowała się o co chodzi. Okazuje się, że nic w przypadku tego człowieka nie jest jasne. Nawet to, czy jedzie z Winnicy czy z Kijowa, a w Winnicy miał tylko „przesiadkę”. Pytany przez współpasażerki, każdej mówi co innego. W jednej z wersji twierdzi, że był deputowanym lub radnym Partii Regionów, inna że był doradcą prezydenta Janukowycza. Podobno też narobił długów i boi się, że zostanie zatrzymany na granicy z tego powodu. Zagadywana o stan nerwów współtowarzysza jego żona, nie odpowiada na pytania, tylko odsyła do męża.
Czasu na rozmyślania jest dużo. Kolejka autokarów na granicy zapowiada się na ponad 10 godzin czekania. Argumenty, że uchodźcy są przemęczeni i godni, pozwala na przesunięcie się o kilka miejsc. Mały bus przejeżdża dość sprawnie. Ale autokar blokuje na dłużej jakiś transport wojskowy. Okazuje się, że łatwiej będzie zmienić miejsce przekroczenia granicy i autobus jedzie do Kroczowej.
Tam problem pomocy medycznej dla słabnącego rozwiązuje ukraińska straż graniczna. Po wylegitymowaniu wyprowadzają go z autokaru, nie odpowiadając na żadne pytania. Stanem zdrowia też raczej się nie przejmują. Wraz z żoną i bagażami znika w budynkach przejścia granicznego.
Staramy się zebrać jak najwięcej informacji na temat tej pary. Ustalamy ich dane na liście pasażerów. Trzeba to przekazać do organizatorów grup uchodźców z Winnicy, żeby wiedzieli o zatrzymaniu jednego z podopiecznych i wyciągnęli z tego wnioski.
Już po powrocie do warszawy z kolei mi skacze ciśnienie. Okazuje się, że w tym samym czasie Służba Bezpieczeństwa Ukrainy zatrzymała jednego z prorosyjskich oligarchów i polityków Wiktora Medwedczuka. Na szczęście miejsce zatrzymania i postać ze zdjęcia się nie zgadzają. Chociaż wiek i sylwetka podobne. Może się kiedyś dowiemy kim był jeden z naszych współpasażerów.
Nawet więcej kłopotów na granicy niż wyciągnięcie z autokaru tajemniczej postaci spowodowały zwierzęta. Okazało się, że wprowadzono – po polskiej stronie – nową procedurę, zgodnie z którą każde przywożone zwierzę musi być zbadane przez weterynarza i ma mieć wystawione dokumenty. Każde zwierzę przedłuża kontrolę graniczną o godzinę. Nie z powodu badań, które weterynarze prowadzą bardzo sprawnie, z wyraźną sympatią dla badanych i ich właścicieli. Z powodu biurokracji, bo nikt nie przewidział, że dokumenty można wypełnić w dowolnym innym momencie, niż na przeciążonym przejściu granicznym.
Wszyscy są już bardzo zmęczeni. Jednak z pasażerek pyta mnie, ile czasu będzie trwała jazda do Opola. Nie bardzo wiedząc, ile kilometrów dzieli Medykę od miasta nad Odrą odpowiadam, że jakieś trzy godziny. I nawet próbuję tej obietnicy dotrzymać. Skutecznie, mam poślizg najwyżej kilkunastu minut. Zakładam, że drogówka nie będzie mnie za to ścigać, bo przewóz uchodźców to działanie w stanie wyższej konieczności. A to, że mogłem dostarczyć niepotrzebnego stresu pasażerom? Mało prawdopodobne. Po wszystkich przejściach, szybka jazda polską autostradą mogła im co najwyżej przypominać przejażdżkę na karuzeli.
O autorze
Piotr Niemczyk
W latach 90. dyrektor Biura Analiz i Informacji Urzędu Ochrony Państwa, wiceszef zarządu wywiadu UOP. Wieloletni ekspert Sejmowej Komisji ds. Służb Specjalnych. Współorganizator Krajowego Centrum Informacji Kryminalnej. Członek Rady Konsultacyjnej przy ośrodku szkolenia ABW w Emowie. Obecnie jest niezależnym ekspertem ds. bezpieczeństwa
2 thoughts on “Do jądra ciemności nie dojechaliśmy, ale z tajnym agentem na pokładzie”
Zwykli ludzie pomagają jak mogą,a kanclerz Niemiec , niekoniecznie.zabunkrowal się jako miłośnik,rozumiejący putina
Dziękuję za relację.
Szkoda że nie udało się Piotrowi podczas wyborów…
Zostało mi jeszcze kilka ulotek, kiedyś będą pamiątką czasu.
Pozdrawiam