1. Ile list wyborczych? Obywatele RP proszą o stanowisko

Pytanie powinno w zasadzie brzmieć „dlaczego nie prawybory”, ale problem jest szerszy. Najpierw jednak trzy konieczne porządkujące uwagi wstępne.

  1. Sytuacja dzisiaj – na przełomie 2020 i 2021 roku – wygląda inaczej, niż w ostatnim maratonie wyborczym, kiedy było w każdych wyborach jasne, że kilka list opozycji przeciw PiS to prosta recepta na klęskę. Dziś każdy sondaż pokazuje z kolei upadek rządów PiS, niezależnie od tego, co zrobi opozycja. To jest przy tym jednak niebezpieczny scenariusz samoistnego upadku władzy. Nic w nim nie zależy od opozycji, która zresztą pozostaje uderzająco bierna, kiedy władza niemal pcha im się w ręce. Nic też nie przygotowuje nas na zmianę notowań w sondażach, a przede wszystkim na śmiertelnie poważny i kompletnie ignorowany przez polityków problem – PiS nie odda władzy, ma wszystkie narzędzia w ręku, by przegrane wybory uczynić niemożliwością. Z tą świadomością musimy prowadzić niniejszą rozmowę. Chodzi o maksymalizację prawdopodobieństwa wygranej i o naszą siłę w walce z władzą, mówiąc brutalnie.
  2. Pytanie o listy, zadane na początek, wygląda na odwrócenie naturalnego porządku myślenia. Taktyka, wydawałoby się, nie powinna stać przed aksjologicznie znaczonym wyborem celów – powinna z niej wynikać. W rzeczywistości jednak za pytaniem o listy – jedna, czy kilka – stoi bardzo zasadniczy wybór programowy. Wiele list, to szeroka oferta różnych programów partyjnych, dająca obywatelom szansę (?) prawdziwego wyboru pomiędzy nimi i poszerzająca w ten sposób bazę społeczną opozycji. Jedna lista wymaga z drugiej strony akceptowanego przez wszystkich, uzgodnionego (?) pomysłu na Polskę, jej przewaga byłaby zaś wówczas tak miażdżąca jak niegdysiejsze sukcesy Zjednoczonej Prawicy.
  3. Rezultat sejmowych wyborów z 2019 roku był z góry znany wszystkim partyjnym sztabowcom i przynajmniej powinien być znany politycznym komentatorom. Wystarczyło kalkulatorem d’Hondta przemnożyć wszystkie ówczesne sondaże – jak na dłoni widać było, że PiS utrzyma władzę, choć trzy bloki opozycji uzyskają w sumie więcej głosów. Tak właśnie się stało. Celem partii w tych wyborach nie było „odzyskanie demokracji” pomimo gromkich kampanijnych okrzyków. Dla mniejszych partii ważne było „policzyć się” i zwłaszcza w przypadku lewicy wrócić do parlamentu – nie po to jednak, by realizować jakikolwiek lewicowy program, bo na to lewica szans nie miała nawet w przypadku zwycięstwa opozycji. Dla najsilniejszej PO/KO ważne było utrzymać pozycję lidera. Te cele partie zrealizowały. Swoje wzięli również kandydujący politycy – biorące miejsca rzeczywiście brały. To co dla nas, wyborów, jest katastrofalną porażką, dla polityków oznacza utratę kilku z kilkuset miejsc. Uczciwość dyskusji o przyszłości wymaga dziś nie udawać, że o cokolwiek innego chodziło w tamtych wyborach i wszystkich innych.

O znaczeniu języka strategii oraz o istotności i rozumieniu rzeczywistych partyjnych interesów przesądza obecność partii politycznych w dyskusji, która jest tu przed nami. To partie wystawiają ułożone przez siebie listy, to partie mają – przywykliśmy myśleć – finansowe i organizacyjne narzędzia, bez których w wyborach nie da się myśleć o sukcesie. Partie mają wreszcie swoje „miejsca biorące” i ogromna większość polityków z nielicznymi wyjątkami największych nazwisk dobrze wie, że to właśnie partyjnym markom zawdzięcza swoje pozycje. Doświadczenie Obywateli RP w staraniach o prawybory pokazuje przy tym, że ogromna większość wyborców ten stan rzeczy akceptuje przynajmniej jako niedającą się przezwyciężyć konieczność. Bez twardych elektoratów partii niczego w Polsce wygrać się nie da. W takiej sytuacji gadanie o jakiejkolwiek „wizji Polski” ma bardzo ograniczony sens. W polityce liczy się skuteczność – słyszymy często z tej okazji. Można się zżymać miałkością takiego myślenia, ale trzeba je bardzo serio brać pod uwagę.

Obywatele RP opowiadają się wciąż za wspólną listą ruchu demokratycznego wyłonioną w otwartych, międzypartyjnych i międzyśrodowiskowych prawyborach. W naszym przekonaniu ten pomysł łączy oba plany: pozostaje skuteczną taktyką również przy lepszych notowaniach opozycji (a dokładniej – gorszych notowaniach obozu władzy), pozwala myśleć o pewnej wygranej z dużą przewagą, pozwala również myśleć o większości konstytucyjnej – a ta z wielu powodów wydaje się dziś niezbędna. Wreszcie – i ten powód jest dla nas najważniejszy – jedna lista i prawybory bardzo wprost, same z siebie realizują bliską nam ideę Republiki.

Prawo sumy elektoratów

Na dotychczasowe porażki przedwyborczych koalicji składało się kilka czynników, ale największe znaczenie miała podstawowa sprzeczność pomiędzy narzuconą koniecznością zjednoczenia w politycznej wojnie z zagrożeniem demokracji a równie oczywistą niemożnością wiarygodnego sformułowania koalicyjnej wspólnej listy. Działa tu specyficzna arytmetyka sumy elektoratów, w której elektorat koalicji jest zawsze mniejszy niż suma elektoratów tworzących ją partii. Jest dość jasne, dlaczego tak się dzieje, a jednak wciąż warto o tym myśleć.

Intelektualna niemożność przełamania prawa niepełnej sumy kazała partiom miotać się pomiędzy przegrywającą z algorytmem d’Hondta strategią pluralistycznych osobnych list, a próbami siłowego zjednoczenia, które jednak prowadziły zawsze do strat – w dodatku często rozłożonych nierówno, co skłaniało poszczególne partie do wyjścia z „centrowej” koalicji. Na czysto strategicznym poziomie pomysł międzypartyjnych prawyborów jest propozycją wyjścia właśnie z tej sprzeczności.

Prawdopodobnie najlepiej tę logikę widać z punktu widzenia mniejszych partyjnych partnerów w rozważanych koalicjach. Przed wyborami europejskimi – co charakterystyczne, w tej ordynacji algorytm d’Hondta praktycznie w żadnym stopniu nie premiuje koalicji dodatkowymi mandatami – taką nową siłą i źródłem niemałych nadziei była Wiosna Biedronia. O ile w mainstreamowych mediach na ogół nie wyrażano tego wprost i tego typu opinii nie formułowali wprost również politycy, to już Internet i sieci społecznościowe huczały od niewybrednie formułowanych przestróg, że Wiosna podzieli głosy opozycji i przyniesie zwycięstwo PiS. W rzeczywistości Koalicja Europejska i Wiosna liczone razem po prostu przegrały z PiS zdobywając mniej głosów – i to znalazło proporcjonalne odzwierciedlenie w podziale mandatów. To raczej Koalicja Europejska nie odnotowała korzyści z wchłonięcia części lewicy, oddania biorących miejsc pozostałym oraz PSL-owi – PO zdobyła tyle, ile miała bez tych wszystkich zabiegów. Z tego punktu widzenia operacja „zjednoczenie” oznaczała po prostu dość brutalne „cięcie skrzydeł”. Jedyną korzyścią PO było wyeliminowanie konkurencji.

Przystając do KE w tych warunkach Biedroń popełniłby oczywiste polityczne samobójstwo. Jednak jego ówczesne deklaracje były niestety skrajnie naiwne. „Musimy się policzyć” – mówił. Poparcie Wiosny w kampanii sięgało 16%, dwucyfrowy wynik wydawał się jej entuzjastom pewny, a po cichu liczono na przekroczenie progu 20%. Jak pamiętamy, Wiosna dostała 6%. Te 10% zwolenników Wiosny – ok 2/3 jej elektoratu – najwyraźniej zagłosowało w końcu na KE. Tak działa plebiscyt. Wie albo powinien o tym wiedzieć każdy, kto w politycznej wojnie próbował stawać pomiędzy. Np. Andrzej Rozenek kandydując w Warszawie na prezydenta z list SLD, notując czasem kilkunastoprocentowe poparcie w sondażach, by skończyć z wynikiem 1,2%. Cokolwiek sądzić o SLD i samym Rozenku – 1,2% nie mierzy ani rzeczywistego poparcia, ani wartości politycznej tego obozu. Uprzedzaliśmy o tym Biedronia – nie rozumiał. No, innej oferty nie miał, ale też i nie wezwał PO do prawyborów i wspólnej listy na tej drodze, bo tej idei pojąć nie umiał ani on, ani nikt inny z politycznych zawodowców.

Tego samego rodzaju względy, którymi kierował się dystansujący się od PO Biedroń, spowodowały wyjście z koalicji PSL, które traciło konserwatywny elektorat na rzekomym romansie z antyklerykalizmem lewicy. To samo uniemożliwia dziś jakiekolwiek zbliżenie Polski 2050 do „starszego brata” PO. Pakt senacki – oczywisty ruch, który umożliwił opozycyjną większość w Senackie – również oznaczał straty elektoratu średnio o kilka procent w stosunku do sumy głosów uzyskanych przez partie w głosowaniu sejmowym.

Wiarygodność - tego się nie da obiecać

Wiarygodność jest podstawowym deficytem polityki po opozycyjnej stronie. Każdy, kto układa się o podział biorących miejsc, wiarygodność traci – o ile ją w ogóle miał. Zwłaszcza, kiedy – jak w przypadku lewicy paktującej z PO/KO – towarzyszyć musi temu otwarte zawieszenie części własnych, „tożsamościowych” postulatów, jak to się stało w przypadku Barbary Nowackiej, albo programowe „nagięcie się” i tolerancja wobec haseł kulturowo obcych, jak to się stało w przypadku PSL.

Istnieje ileś spraw ważnych – albo, jak wolą niektórzy „zastępczych” – które polityków opozycji łatwo poróżnią i rzeczywiście w istotny sposób dzielą Polaków również po opozycyjnej stronie. W sprawie aborcji, czy praw osób LGBT wyraźne deklaracje przynoszą straty tym politykom, którzy zabiegają o poparcie „szerokiego centrum”, ponieważ przez to centrum przechodzi podział w niejednej polskiej wojnie. PO/KO usiłuje więc być „za, a nawet przeciw”, ale skutkiem lawirowania we wszystkich tych sprawach, skutkiem uników z wykorzystaniem zaklęć o „tematach zastępczych”, obietnic zajęcia się „kwestiami światopoglądowymi” po „odzyskaniu demokracji” – skutkiem tej polityki są wyłącznie kolejne kompromitacje i porażki.

Czy tego chcemy, czy nie, „tematy zastępcze” nie tylko istnieją, ale w dodatku należą do tych, które budzą największe emocje. Wszystkie one zostaną wykorzystane w kampanii – nie tylko „kwestie światopoglądowe”, ale również sprawy związane z polityką socjalną i 500+, a nawet najpoważniejsze zagadnienia ustrojowe, jak choćby nigdy nieistniejący w III RP rzeczywisty trójpodział władzy, którego wprowadzenie oznaczałaby konieczność reformy konstytucyjnej.

Nie wolno tych wszystkich różnic tłumić w sztucznej koalicji, bo w warunkach plebiscytu przeciw PiS stawia to wyborców opozycji w sytuacji bez wyboru, ale przede wszystkim, jak pokazują dosłownie wszystkie nasze doświadczenia – z rzekomo wygranym Senatem włącznie – to jest metoda nieskuteczna. Oferta wspólnej listy musi być uczciwa, musi pozwalać przystępującym do niej partiom zachować własną tożsamość. Problem w tym, że nawykłym do politycznego profesjonalizmu wygom nie mieści się w głowach nic innego, jak właśnie gabinetowe układy i „dojrzewanie politycznych decyzji”. To czysto intelektualna niemożność. Politycy zwyczajnie nie rozumieją, jak można inaczej.

Tymczasem jednak wspólna lista jest konieczna nie tylko z powodu d’Hondta, ale również z powodu tej samej wiarygodności. Sponiewierani „realną polityką” i jej wątpliwymi „kompromisami” oraz licznymi kompromitacjami opozycji wyborcy nie kupią w kolejnych wyborach żadnego nowego „sześciopaku”, choćby go konstruowali PR-owi spece z NASA i CIA. Żadna „nowa polityka” również nikogo nie będzie w stanie nabrać. Dopóki jest obietnicą, jest tyle samo warta, co inne obietnice.

Polacy muszą zobaczyć obóz, który idzie po zwycięstwo, odniesie je w budzącym entuzjazm szturmie i będzie to zwycięstwo miażdżące, zmieniające rzeczywistość kraju. Polacy muszą czuć się w tym szturmie nie tylko obecni – muszą mieć poczucie sprawstwa. Tego się obiecać nie da. To da się tylko zrobić.

Jak? Ano, wychodząc z gabinetów i pozwalając o biorących miejscach decydować ludziom.

Program - gra o sumie większej niż zero

Skróćmy myślenie do sprawy aborcji – dziś rozgrzanej do granic wybuchu. Tu żadne porozumienie możliwe nie będzie. Co jednak o wiele ważniejsze – obie strony polskiej wojny pójdą do wyborów z lękiem. Ich rezultat będzie bowiem zagrażał temu, co każda z tych stron uważa za najistotniejszy składnik własnej tożsamości, o ile nie za podstawę egzystencji. To ten klincz trzeba przełamać. Bo jest śmiertelny. Na ten argument polityczni praktycy są odporni. Powinni jednak wiedzieć, że w tej wojnie nigdy nie wygrają.

Wbrew gadaniu o demokratycznych pryncypiach nie istnieje żadna wspólna platforma programowa opozycji – wyjąwszy oczywiste i w związku z tym kompletnie nieekscytujące kwestie, jak apolityczność korpusu urzędniczego. Już nawet rozumienie porządku konstytucyjnego i postulat wierności konstytucji poróżni polityków, partie i wyborców.

Politycy o skrajnie różnych poglądach w sprawie aborcji idący do parlamentu na jednej liście – po to, by po wyborach rozejść każdy do własnego klubu – powiedzą wyborcom tyle, że w rozstrzygnięciu aborcyjnej batalii zdecyduje debata, w której żaden głos nie zostanie pominięty, a decyzja należeć będzie nie do nich, a do wyborców właśnie. Wyłącznie wiara w demokrację łączy demokratów. Lewica znajdzie się na wspólnej liście z konserwatystami nie dlatego, że się z nimi dogadała na kolejny „kompromis”, ale dlatego, że w rywalizacji z nimi dostała odpowiednie poparcie. W ten sposób wiarygodność programowa wszystkich uczestników koalicji przekłada się na wiarygodność całej, wspólnej listy.

Wspólna lista daje bonus nie tylko od d’Hondta. Bonus pochodzi z wiary z zwycięstwo. I z mandatu zaufania zdobytego nie obietnicami – ale realną praktyką demokracji, w której uczestniczą ludzie, a nie partyjni funkcjonariusze.

Nie mówcie, że się nie da

Nie ma sensu wchodzić w szczegóły propozycji przygotowanej już dawno. Będzie dość okazji, jeśli rozmawiać będziemy poważnie. Wystarczy dzisiaj powiedzieć, że dało się to zrobić obywatelską mobilizacją we Włoszech, gdzie na konserwatywnie prorynkowego Prodiego, który odniósł miażdżące zwycięstwo, zagłosowali wyborcy uczestniczących w prawyborczej koalicji skrajnych partii komunistycznych; dało się to zrobić w Budapeszcie, gdzie dzięki głosom partii socjaldemokratycznych i nacjonalistycznych udało się wygrać; dało się to zrobić w Hongkongu, gdzie reżim musiał odpowiedzieć delegalizacją list i brutalnymi represjami.

Nie da się zaś – tym razem naprawdę się nie da poważnie mówić o niemożności prawyborów, twierdząc równocześnie, że przeprowadzi się uczciwą i skuteczną kampanię wyborczą.

Do kogo to mówię?

Politykom KO, Lewicy i PSL powtarzać znanych im argumentów nie chcę. Ich wyniosłe milczenie jest arogancją wobec wszystkich, którzy w ostatnich latach nadstawiali karków. Jedyny komunikat, którego są skłonni słuchać, już w ich stronę wysłaliśmy i zrobimy to ponownie, formułując go mocniej. Do rozmowy poważnej skłania zawodowych polityków wyłącznie konkurencja i tego spróbowaliśmy wystawiając moją kandydaturę do Senatu. Groźbą urwania części głosów próbowaliśmy wymusić debatę i rzeczywisty wybór wspólnego kandydata zamiast narzucania nam nieszczęśliwej kandydatury p. Ujazdowskiego. 15%, które wtedy dostałem, oczywiście nie daje zwycięstwa, ale może przesądzić o porażce tego, komu tych 15% zabraknie. Wydaje się, że argumentem skuteczniejszym i bardziej zrozumiałym niż wszystko powyższe, będzie właśnie to – dlatego Obywatele RP zapowiadają wystawienie obywatelskich list, o ile do poważnych rozmów o wspólnych listach nie dojdzie.

Argumenty zaś adresujemy do Szymona Hołowni i jego Polski 2050. Prosimy nie próbować „policzyć się” w tych wyborach, w których decydować się będzie wszystko, a interes żadnej partii, nawet budzącej tak wielkie nadzieje, nie ma tu znaczenia. To są zresztą naiwne kalkulacje – proszę spojrzeć na wyniki Wiosny i wielu innych. Przede wszystkim jednak właśnie Hołownia i Polska 2050 mają dzisiaj szansę skutecznie zrobić to, co zamierzamy zrobić my – wyzwać pozostałe partie do walki o rząd dusz demokratycznych wyborców i o poparcie dla rzeczywistego programu. Odmowa będzie sporo kosztowała pozostałe partie. Wartości wspólnej listy zaprzeczyć się nie da i tę wartość dobrze znają wyborcy. Nie da się też uczciwie powiedzieć wyborcom, dlaczego ich głos nie jest ważny i o biorących miejscach mają zdecydować targi za zamkniętymi drzwiami. Wzywając do zjednoczenia i obywatelskiego frontu Szymon Hołownia ma okazję wystąpić dziś w roli męża stanu. Może sprosta.

Adresuję powyższe również do ruchów obywatelskich – zwłaszcza do KOD i OSK. Nie da się popierać wszystkich i działać na rzecz frekwencji. To pozór. W rzeczywistości wspieramy w ten sposób oczywistego najsilniejszego i jego arogancję prowadzącą wprost do kolejnych klęsk. Nie mamy dzisiaj innego wyjścia – musimy politykom pokazać twarde warunki naszego poparcia inne niż tylko okrągłe słówka o demokracji i praworządności. Bujać, to my, panowie szlachta.

Głosy w dyskusji

Wybory najpóźniej za:

Dni
Godzin
Minut
Sekund
150 pytań

Opozycja jeżozwierzy

… Z podobną bezwględnością z jaką Kasprzak oceniał partie spojrzę na działania opozycji pozaparlamentarnej. Chociaż przedstawiają się jako zaangażowani obywatele będący przeciwieństwem zawodowych polityków też są po prostu politykami. Walczą jednak w pierwszym rzędzie nie o rządzenie, ale o wejście do polityki parlamentarnej. Nie czarujmy się taki jest Hołownia, taki jest Śpiewak i taki wreszcie jest Kasprzak.

Czytaj »
150 pytań

Tylko nacisk – Leszek Balcerowicz

Najlepsze rozwiązanie — jedna wspólna lista ze względu na system d’Honda oraz ze względu na to, że jest możliwe i pożądane ustalenie dwóch wspólnych płaszczyzn pójścia do wyborów. Praworządność, przywrócenie praworządności i przywrócenie mocnego miejsca Polski w Unii Europejskiej.

Czytaj »
150 pytań

Badania i jeszcze raz badania. Andrzej Machowski

Prawybory wywołują te same pytania: jak je wynegocjować? jaki przyjąć klucz? kto może w nich uczestniczyć z czynnym i biernym prawem głosu? Uczestniczyłem w słynnych prawyborach Platformy Obywatelskiej w 2001 roku i wrażenia mam jak najgorsze. Nie wiem, czy lepszą (choć też niełatwą) metodą nie jest jednak żmudne negocjowanie i próba dojścia do porozumienia w sprawie podziału nieszczęsnych „jedynek”, „dwójek” itd.

Czytaj »

O autorze