W głośnym konflikcie o kandydowanie do Senatu z okręgu nr 44 w Warszawie widać coś znacznie więcej niż lęk Michała Kazimierza Ujazdowskiego przed publiczną debatą i niż nieustępliwość lidera Obywateli RP Pawła Kasprzaka, na której zęby połamał sobie nawet Jarosław Kaczyński ze swoimi miesięcznicami smoleńskimi.Tak. Popieram Pawła Kasprzaka jako kandydata na senatora. I tak – liczę się z tym, że to może się nie udać, choć wcale tego a priori nie zakładam. Liczę się nawet z tym, że w skrajnej wersji wygrać może oficjalny kandydat PiS, choć akurat moim zdaniem nie ma podstawowego znaczenia, czy wygra on czy Ujazdowski, bo – jak to mówiła babcia mojej eks – po jednych są pieniądzach.
Zresztą Warszawa to niejedyne miejsce, gdzie dojść może do „bratobójczej” walki o Senat, i aż dziw bierze, że o wszystkich pozostałych jakoś cicho. Kasprzak jest problemem, a nie są nim Monika Jaruzelska albo Krzysztof Kwiatkowski?
Kasprzak proponuje formułę kompromisową
Podstawowy problem jednak leży gdzie indziej. Najdelikatniej mówiąc, liberalnym i lewicującym wyborcom trudno zaufać Ujazdowskiemu. Przyznają to nawet krytycy Kasprzaka (którzy jednak argumentują, że jedność jest wartością nadrzędną i kropka, koniec dyskusji, odmaszerować i wykonać). Trudno zresztą o lepszy dowód niż awantura, jaka wybuchła we Wrocławiu, gdy Schetyna wcisnął tam Ujazdowskiego na kandydata na prezydenta w ostatnich wyborach samorządowych. I na szczęście zreflektował się w porę.
O dziwo jednak, zamiast wyciągnąć wnioski z tej lekcji, szef PO postanowił jakby zemścić się na buntowniczym elektoracie i zaordynował Ujazdowskiego do Senatu. Żeby choć na Podkarpaciu albo gdzieś na ścianie wschodniej, gdzie może miejscami poglądy bywają konserwatywne, ale bez bałwochwalczej miłości do PiS… Nie, wstawił go do okręgu, gdzie głosuje relatywnie najwięcej liberałów i lewicowców. I gdzie również ta część Polonii, która nie cierpi PiS, też jest mocno już wyedukowana na Zachodzie i mocno progresywna (resztą, w stylu chicagowskiej, naprawdę nie ma co się przejmować, bo mając „oryginał” pisowski, nie ma po co głosować na „falsyfikat”)
Nie dość na tym. Kasprzak mądrze zaproponował nie śmiertelne starcie wyborcze, ale formułę wyjątkowo kompromisową: debatę. Publiczną dyskusję, po której da się przeprowadzić szybki sondaż. Jeśli jego zwycięzcą byłby jednak Ujazdowski, Kasprzak się wycofa. Ta honorowa, logiczna, demokratyczna oferta zawisła jednak w demonstracyjnej próżni. Albo gorzej: Ujazdowski oświadczył, że przyjdzie na debatę, jeśli Kasprzak odwoła to, co rzekomo o nim mówił: że homofob, rasista i takie tam. Problem w tym, że Kasprzak niczego takiego o nim nie mówił. Owszem, krytykował, ale merytorycznie, a nie inwektywami i epitetami. Dobrze to nie wróży, że kandydat KO na senatora już na wstępie posługuje się kłamstwami, żeby uniknąć publicznej dyskusji. Szkoda, że jego zwolennicy nie zwracają na to uwagi albo całkowicie lekceważą jego publiczne kłamstwo, bo „swój” i w „dobrej sprawie”…
Sielanka się skończyła
Gorzej, że znaczna część z nich wychodzi generalnie z założenia, że o kandydaturach w ogóle nie wolno dyskutować, bo „właściwa” partia tak postanowiła, więc w imię wyższego dobra, jakim ma być wymuszona jedność, dobry obywatel-demokrata ma za zadanie wykonać partyjne polecenie i nie bruździć. I tu właśnie jest pies pogrzebany!
Choć bowiem do sukcesu PiS przyczyniło się wiele czynników, jednym z ważniejszych jest kryzys zaufania do demokracji i jej procedur, narastający od lat w III RP. Pierwszy raz publicznie został on opisany i napiętnowany w słynnym, choć niestety dziś zapomnianym, tekście Jacka Żakowskiego „Coś w Polsce pękło, coś się skończyło”, w „Gazecie Wyborczej” w 1994 r. Było trochę hałasu, ale szybko demokratyczna opinia publiczna pozwoliła politykom przejść nad nim do porządku dziennego. Okazało się zaś, że w Polsce nie tylko coś pękło – etos służby publicznej – ale i pęczniał bąbel, w którym elity zamykały się przed konfrontacją z biedą i krzywdą oraz rosnącym poczuciem wykluczenia.
Elity, polityczne, ale niestety nie tylko polityczne, tłumaczyły to sobie sowietyzacją umysłów, lenistwem, konserwatyzmem, zaściankowością, wrogą propagandą, populizmem opozycji. Kłopoty, owszem, przyznawano, są, ale przejściowe. Przypływ kiedyś wreszcie podniesie wszystkie łodzie, każdy dostanie swoją wędkę i kałużę jako łowisko, zatriumfuje wolność, która pociągnie za sobą – w stosownej, nieprzesadnej dawce! – równość. Wystarczy wstawać wcześnie, pracować ciężko, słuchać naszych ekspertów, których podziwia cały świat, i nie narzekać, bo jak spojrzeć szeroko i z odpowiednio wysokiego pułapu, to jest świetnie, a nawet lepiej. Wyspa z kosmosu jest absolutnie zielona.
Tak długo elity to sobie wmawiały, aż same w tę bajkę uwierzyły. Nie dziwota zresztą: prywatna czy społeczna szkoła dla dzieci, prywatne leczenie, willa czy apartament na łatwo udzielany bogatszym kredyt, wakacje na Teneryfie – pozwalały sądzić, że wszystko jest w zasięgu ręki. Nie każdej? No nic nie poradzimy, że Bozia niektórym dała krótkie ręce, a NFZ jeszcze nie ma tyle kasy, by finansować każdemu ich wydłużanie.
Stąd szok, gdy objawili się ludzie, dla których 500 zł okazało się argumentem ważniejszym od świetlanej przyszłości, która stała się już udziałem awangardy społecznej. W końcu przecież na tym polega awangarda, że testuje luksusy, które kiedyś staną się udziałem mas, gdy spowszednieją. Sprzedać się za głupie 500 zł? Za tak marny grosz, który ledwie wystarcza na jeden obiad rodzinny z niezłym winem w restauracji? Jednak – mówi sobie elita ancien regime’u – masy nie dorosły do demokracji, są ciemne i przekupne.
Stąd – trudno o bardziej logiczny wniosek – nie ma co za bardzo przejmować się opiniami tłumów. Niedouczone i zabobonne, cóż mogą wnieść do dyskusji ekspertów i decyzji polityków, których prawdziwa Europa przyjęła z uznaniem do swojej wielkiej rodziny, jak równych sobie. Po cóż wsłuchiwać się w niezrozumiały, wewnętrznie sprzeczny vox populi, skoro sami potrafimy kroczyć od sukcesu do sukcesu?
Problem w tym, że pasmo sukcesów zostało brutalnie przerwane w 2015 r. Sielanka się skończyła. Ale poglądy i emocje nie u wszystkich pozostały w poprzedniej epoce. Niespotykane od 1989 r. poruszenie brutalną zmianą reguł gry wygoniły na ulice tysiące ludzi, którzy przez lata żyli sobie w nadziei doszlusowania do elit lub jako ideowcy zadowalali się skromniejszą wersją ich sukcesów. Wśród nich, jak to w czasach rewolucji (i kontrrewolucji) bywa, niesłychanie szybko rosła świadomość, że przegrana z PiS ma dwa oblicza. Jedno to oczywiście wyjątkowa brutalność pisowskich deform, ale druga to refleksja, że rozmaite pisowskie przekupstwa trafiły na glebę wyjałowioną coraz bardziej fasadową i skrajnie upartyjnioną demokracją. Tak jak PiS daje masom w jej miejsce trochę kasy i bezpieczeństwa socjalnego (w komplecie ze wskazaniem elit jako klasycznego kozła ofiarnego), tak wcześniej zapleczu klasy średniej dawano mgliste obietnice doszlusowania do bogactwa w zamian za pozostawienie polityki w rękach „profesjonalistów”.
Owszem, ancien regime trzymał się na ogół formalnych zasad demokracji, dbał o część procedur (że nie o wszystkie, mogą dużo powiedzieć choćby związkowcy czy ludzie z organizacji pozarządowych), ale poprawna forma zasłaniała coraz bardziej wyprane z treści meritum. Przede wszystkim zaś przekonanie coraz szerszych rzesz, że o czymkolwiek decydują, że rozumieją, w co się gra i co jest grane, że ktoś ich spyta, co im najbardziej dolega, a czego się boją. Klasa rządzących polityków tak odpływała od obywateli, że zdjęcie starego premiera Mazowieckiego jadącego normalnie tramwajem stawało się kosmiczną sensacją, a starsi z rozrzewnieniem, jak bajkę ze Złotego Wieku, wspominali ministra Onyszkiewicza dojeżdżającego do MON rowerem. Tymczasem nawet ludyczne, wydawałoby się, „haratanie w gałę” kolegów Tuska odbywało się w jakiś niedostępnych zwykłym śmiertelnikom rejonach, niczym przez to nie różniąc się od elitarnego golfa milionerów czy polowania z nagonką sekretarzy PZPR.
Nie tylko Obywatele RP, ale chyba szczególnie oni, odczuli tę arystokratyczną elitarność elit politycznych, za które nadstawiali głowy, idąc na zawsze pozbawioną agresji konfrontację z ludem smoleńskim, osiłkami z ONR, sejmową strażą marszałkowską czy prześladującą ich wręcz systemowo policją. Otóż bowiem wtedy, gdy objęci immunitetem parlamentarzyści opozycji mogli stanowić dla nich realną ochronę, na ogół nie było ich tam, gdzie trzeba. Dość jednak było rzucać okiem na transmisje obrad parlamentarnych, by zobaczyć, że i niekoniecznie tam siedzieli masowo na straży Rzeczypospolitej. Albo zaglądać do ich pustych biur poselskich.
Tym to było boleśniejsze, że kilkoro jednak posłanek i posłów (szczególnie, co godzi się napisać – Joanna Scheuring-Wielgus i Michał Szczerba) potrafiło stanąć na wysokości zadania i znajdować się we właściwym czasie i we właściwym miejscu. Co robili i gdzie bywali inni? Objeżdżali kraj, głosząc wolne słowo i projekty zmian ważnych dla ludzi? Wolne żarty.
Społeczna presja na polityków być musi
Z taką wiedzą Obywatele RP od dawna próbowali apelować a to o prawybory, a to o publiczne wysłuchania kandydatów w wyborach. Żeby stworzyć społeczną presję na polityków, żeby uświadamiać im, że są obywatelom coś winni. Skutki tego były mocno ograniczone, bo politycy opozycji chyba nadal nie zauważyli, że jedynie nowa jakość w ich działaniu i mozolne budowanie autorytetu wynikające z aktywności, a nie samego zasiadania, może dać nowy impet polityce i nową jakość. Której boleśnie brakuje w bojach z teflonowym wciąż PiS.
Wygląda to bowiem tak, jakby stare polityczne kadry były usatysfakcjonowane etatową rolą opozycji. Kasa jest, szczątki prestiżu takoż, odpowiedzialność – żadna. Wystarczy powiedzieć publicznie dwa zdania przeciw Kaczyńskiemu, a już aplauz gotowy. Żyć nie umierać. Może dlatego nie doczekaliśmy się żadnej próby rozliczenia winnych kolejnych trzech przegranych wyborów, choć w demokracjach zachodnich, do których się porównujemy, to raczej norma niż wyjątek. Co gorsza, sama PO nie zrobiła tego, co jasno zdaje się wynikać z jej klęsk i pozycji PiS. Powiedzenia szczerze i otwarcie: „Przepraszamy, zawiedliśmy, ale staramy się wyciągnąć wnioski z własnych błędów. Zgrzeszyliśmy pychą i nierozumieniem potrzeb i problemów znacznej części Polaków. A przez to daliśmy żer populistom, którzy rozmontowują naszą wspólną demokrację – największe osiągnięcie Polek i Polaków w minionym 30-leciu. Gwarantujemy jednak, że potrafimy wyciągnąć z tego wnioski”.
Nie dość, że zabrakło takiej deklaracji i ekspiacji (historia uczy, że wyborcy potrafią wybaczać, ale pod warunkiem, że dostrzegą autentyczną zmianę zachowań polityków, ba, potrafią nawet nabrać szczerej sympatii i szacunku dla kogoś, kto ma taką odwagę), to, co gorsza, PO od lat głosząca cnotę wstrzemięźliwości budżetowej poszła w najlepsze w zawody z PiS, kto da więcej. Z lewicowego czy prosocjalnego punktu widzenia nie ma co do zasady w tym grzechu, bo redystrybucja jest potężnym i nieraz kluczowym narzędziem europejskich demokracji. Rzecz jednak w tym, że jeśli chaotyczne i obliczone na konkurowanie z PiS rozdawnictwo głosi partia znana głównie z budżetowego skąpstwa, jakkolwiek by było ono uzasadniane, to wiarygodność jej deklaracji odnosić można tylko do tych wyborców, którzy tyleż pragmatycznie, co cynicznie uważają, że obiecać trzeba wszystko, byle pognębić „pisiorów”, a potem… się zobaczy. Cała reszta ma do prawdziwego wyboru albo sam PiS, który wszak rozdaje na potęgę, albo Lewicę, która w dodatku próbuje socjal jakoś skategoryzować i dopasować do rzeczywistych, a nie tylko doraźnych, wyborczych, potrzeb społecznych i państwowych.
Na takiej wydeptanej do cna ziemi Kasprzak i Obywatele RP spróbowali właśnie rzucić wyzwanie staremu myśleniu i rutyniarstwu ancien regime’u. Chcecie mieć nasz głos? – zdają się mówić – to uwiarygodnijcie się choć ten jeden raz. Udowodnijcie, że faktycznie chodzi wam o demokrację, a nie o stołek dla kolegi. Pokażcie, że liczycie się z głosem niemałej części waszego elektoratu, w mieście, które jak żadne sprzyja wam i wciąż żyruje wasze dawne i obecne grzechy. Nie ubędzie wam od tego ani władzy, ani przywilejów, a przybędzie społecznego szacunku, czyli towaru, którego deficyt najbardziej odczuwacie.
No właśnie, w tym rzecz: „społeczny szacunek”. Czy PO ma w ogóle świadomość, że to towar bezcenny i stanowiący esencję demokracji? Nawet gdyby PO zdołała w październiku (z pomocą Lewicy, rzecz jasna, a pewnie i PSL-Kukizem) pokonać PiS, bez odzyskania szacunku nie zbuduje niczego więcej niż rekonstrukcję lat niedawnych, ale bezpowrotnie minionych.
Co wam, politycy Platformy Obywatelskiej, szkodzi spróbować tego eksperymentu? Odkleić się wreszcie od gęby zarozumialców. Debata z jednym z najbardziej odważnych i wiarygodnych „uliczników” to warunek konieczny, byście mogli myśleć o powrocie do prawdziwej demokratycznej polityki.
Jacek Rakowiecki
Ilustracja difinbeker/Fotolia.com
Tekst został opublikowany w serwisie internetowym Rzeczpospolitej.
- Jacek Rakowiecki – dziennikarz, publicysta. Był sekretarzem redakcji i kierownikiem działu kultury „Gazety Wyborczej”, zastępcą redaktora naczelnego „Rzeczpospolitej”, redaktorem naczelnym „Vivy!”, „Przekroju” i miesięcznika „Film”, a także rzecznikiem prasowym Telewizji Polskiej.