Wróciłam z Podlasia. Przez trzy dni dowiedziałam się więcej niż przez dwa miesiące śledzenia wszelkich informacji na temat wydarzeń na granicy. Ponieważ widzę, że większość(!) z moich znajomych nie zdaje sobie sprawy z powagi sytuacji, postanowiłam opisać Wam to co widziałam. Dać świadectwo, jakkolwiek by to nie zabrzmiało. Pisanie tego jest dla mnie trudne, a i długie teksty nie cieszą się wzięciem, dlatego zrobię to w odcinkach
Kiedy nie mogłam już dłużej znieść poczucia bezsilności, pojechałam na granicę. Oczywiście nie na samą granicę, bo ta zamknięta jest dla ludzi z zewnątrz. Pojechałam na granicę człowieczeństwa, czyli do wsi, za którą zaczyna się pas stanu wyjątkowego. Zamieszkałam w wielkim domu, w którym przeważnie młodzi ludzie stworzyli przedsiębiorstwo pomagania. Każdy mieszkaniec, danego dnia, ma przypisane zadanie, od którego zależy pomyślność akcji.
Jest tam magazyn, w którym sortuje się dary od ludzi (również te od Was). Stosy ciuchów, kombinezonów, butów, karimat, powerbanków, batonów, bandaży… I to tam miałam pierwszy dyżur. Niby nic, oddzielić ubrania grube od tych cienkich. Ciemne od jasnych i kolorowych, bo w takich łatwiej wypatrzyć człowieka w lesie. To może oznaczać kolejną wywózkę na Białoruś, a tam bicie, często tortury. Jednak kiedy przyszło pakować mi zestaw dla trzyletniego dziecka, sprawdzałam po kilkanaście razy, czy nie zapomniałam o czymś, bo to mogłoby sprawić, że nie przeżyje ono kolejnej zimnej nocy.
Do plecaka pakuje się zestaw bielizny (najlepiej termicznej, ale ta szybko się kończy), 2 pary skarpet, spodnie narciarskie, kurtkę, tzw. mały zestaw czyli czapka, szalik, rękawice. Powerbank, karimata, śpiwór i tarp, czyli taki niepełny namiot, folię NRC. Termosy z gorącą herbatą, kromki chleba, jakieś batony energetyczne, do kaloszy wkłada się słoiki z zupą. Podczas pakowania cały czas buzuje w człowieku adrenalina, bo o niczym nie można zapomnieć. I wtedy właśnie przyszło mi na myśl porównanie, że takie pakowanie plecaka to jak składanie spadochronu. Tylko gorzej, bo jak źle złożysz, to nie ty zginiesz.
ZOBACZ TAKŻE: Najnowsze wiadomości o demonstracjach, zbiórkach i innych akcjach dotyczących ratowania ludzi na granicy polsko-białoruskiej
Następnego dnia dyżurowałam w kuchni. Trzeba ugotować kocioł „zupy do lasu”, zrobić kanapki, zaparzyć hektolitry słodkiej herbaty. Okoliczne mieszkanki oraz panie z koła gospodyń wiejskich przychodzą i pomagają w przyszykowaniu obiadu dla nas, bo myślenie o sobie jest ostatnią rzeczą spotykaną w tym domu. Raz dostałam za zadanie przywiezienie dwóch 25-litrowych termosów zupy z baru znajdującego się w pobliskim miasteczku. Nie wiem czy to świadoma pomoc od baru, czy może ktoś opłacił tę zupę. Tu nikt nie zadaje pytań. Jednak kiedy przyszło mi naszykować mleko w proszku dla dwulatka, coś we mnie pękło. Nie, nie płakałam. Nie zaważyłam żeby tutaj ktoś płakał. Widać tylko było rozpacz w oczach i zaciśnięte szczęki.
W ciągu doby wychodzi kilka/kilkanaście zespołów udzielić pomocy humanitarnej. Codziennie, dzień i noc. Czasem trzeba wyciągnąć kogoś z bagna, czasem przejść przez rzekę, zawsze przedrzeć się przez puszczę. Teren jest podmokły, więc wychodzi się w kaloszach. Taka akcja nierzadko trwa po kilka godzin, często w nocy, więc nogi są suche, ale przemarznięte do szpiku kości. Jedni wchodzą, drudzy wychodzą. Pakowanie, gotowanie, wyjście do lasu. Skala tego poraża. Tutaj, w centralnej Polsce, ludzie nie mają bladego pojęcia, co tak naprawdę dzieje się na granicy. I to w dobie Internetu! Trzeba przyznać, że rząd doskonale zdawał sobie sprawę z ludzkiej ułomności. Zamkniemy pas przygraniczny, nie będzie dziennikarzy, nie będzie sprawy. Nikomu nie będzie chciało się grzebać i szukać informacji.
Cdn.
2 thoughts on “Lepiej spakować plecak niż budować mur”
Dziękuję…porażające to barbarzyństwo. Brak mi słów..mam.ochotę zwiać i nie wracać..tylko nie ma dokąd.
Proszę niech Pani kontynuuje cykl. Ja chce wiedzieć.
Comments are closed.