Ruszam szybciej, prawie biegnę, księżyc nagle świeci mi prosto w twarz. – Stój – krzyczy szeptem M. Staję natychmiast. Znów słyszę płacz A. Jest po drugiej stronie granicy, na Białorusi, kilkadziesiąt metrów ode mnie…
Relacja osoby, która pomaga migrantom na granicy z Białorusią:
Przychodzi wiadomość: 9 osób jest po polskiej stronie granicy. Trzech mężczyzn, cztery kobiety, dwunastolatka i maleńka, półtoraroczna dziewczynka. Gotujemy wodę do termosów, grzejemy zupę, szybko przepakowujemy rzeczy (to cały bagażnik, w końcu musimy mieć pełną zmianę ubrań dla 9 osób, w tym buty, ciepłe kurtki, jedzenie, plecaki, trochę środków higienicznych itp.). Jest u nas K., cały wieczór pakowaliśmy razem rzeczy do pakietów dla uchodźców. K. pomaga nam wszystko ogarnąć i zostaje z dziećmi.
Jedziemy. To daleko od nas, ponad półtorej godziny drogi. Sprawdzam na mapie, że możemy bezpiecznie zostawić samochód 800 m od miejsca, gdzie jest nasza grupa. Myślę, że droga zajmie nam jakiś kwadrans. No, może 20 minut. Jest zupełnie ciemno. Przepakowujemy się szybko, mamy tylko małe plecaki, wiec wrzucamy do nich ciepłą zupę, termosy z wodą, owsiankę, powerbanki, bandaże (wiemy, że są potrzebne). I rzeczy dla dziewczynki. Już wiem, że ma na imię A. I że jej mama się zgubiła, jest z tatą i jego krewnymi, a także, najprawdopodobniej, z kilkorgiem innych osób.
Ruszamy. Las jest gęsty. Wzrok powoli przyzwyczaja się do ciemności, ale gdy wychodzi księżyc, jest znowu gorzej. Oślepia nas, więc nie widzimy już prawie nic. Ruszamy głębiej w las, żeby oddalić się od drogi. Ostrożnie przechodzimy przez wysokie trawy, aż nagle prawie lecę w dół. Przed nami jest wąwóz. Jeszcze nie wiem, że będzie ich kilka.
ZOBACZ TAKŻE: Aktualności w sprawie migrantów
Schodzimy więc w dół, by po chwili znów piąć się w górę. Przedzieramy się przez krzaki, wpadamy na drzewa. Mam w głowie słowa Anny Alboth, która dzień wcześniej napisała, że za chwilę będziemy znajdować w lesie ciała. Kiedy widzę obły kształt, podchodzę do niego ostrożnie. Nie używamy latarek (jesteśmy jakieś 200 m od granicy), więc muszę podejść naprawdę blisko.
To kamień. Przerażenie ustępuje. Idziemy dalej. Przed nami wiele odcieni czerni. Ta najczarniejsza to grząski grunt. Wybieramy bardziej szarą. Idziemy na czuja, ale kiedy sprawdzam na mapie, okazuje się, że dobrze wybieramy kierunek. Zaraz będziemy, myślę, ale okazuje się, że przeszliśmy jakieś 100–200 metrów. Znów wąwóz, znów wspinaczka. Nagle słyszymy samochód i widzimy światła. To straż graniczna. – Na ziemię – syczy M. – zdejmij okulary i schowaj twarz. Chowamy się i czekamy. Straż przeczesuje światłami las, ale niezbyt starannie. Mija chwila, samochód odjeżdża.
Wstajemy i idziemy dalej. Powtórzy się to jeszcze dwa razy. Po półtorej godziny jesteśmy prawie na miejscu. Nadal las, ale znacznie rzadszy, więc widać długie cienie drzew i teren w promieniu kilku metrów. Staramy się iść jak najciszej, jesteśmy niedaleko granicy. Jest głęboka cisza. Nagle słyszę, bardzo blisko, rozdzierający płacz dziecka. Ruszam szybciej, prawie biegnę, księżyc nagle świeci mi prosto w twarz. – Stój – krzyczy szeptem M. Staję natychmiast. Znów słyszę płacz A. Jest po drugiej stronie granicy, na Białorusi, kilkadziesiąt metrów ode mnie…
Do dziś nie wiemy, co się dzieje z małą A., z jej bliskimi, czy odnalazła mamę. Czy jeszcze żyje…
Tekst opublikowany został na FB Tomasza Sulimy, który monitoruje sytuację na granicy z Białorusią.