Świadczenia socjalne muszą być proporcjonalne do poziomu zamożności społeczeństwa. Jeżeli któraś z grup społecznych otrzymuje pomoc finansową, w takiej wysokości, że jej beneficjentom przestaje opłacać się pracować, to jest to szerzenie patologii, a nie pomoc w zaspokajaniu potrzeb życiowych
Rzekomym celem programu miało być zatrzymanie i odwrócenie tendencji malejącego przyrostu naturalnego w Polsce. Nie udało się to. W 2018 roku urodziło się 370 tys. dzieci. Tyle samo co w 2015. Jedynie w 2017 roku nastąpił wzrost urodzeń o 30 tys. Jednakże efekt ten był krótkotrwały.
40 mld zł, na które polskiego budżetu po prostu nie stać, jest marnowane w imię mrzonek o niezwykłej wartości „tradycyjnej polskiej rodziny”. Okazało się, że projekt dedykowany celom społecznym i (w dłuższym okresie czasu) gospodarczym jest nawet nie kolejnym programem socjalnym – czemu rządowi autorzy regularnie zaprzeczają – tylko zwykłym przekupstwem pewnej grupy wyborców.
Brutalnie weryfikowana przez koronawirusa kondycja służby zdrowia pokazuje, że te same pieniądze przyniosłyby dużo lepszy efekt, gdyby były przeznaczone na modernizację szpitali i innych placówek pomocy medycznej, a także na kształcenie kadr i wynagrodzenia lekarzy i pielęgniarek.
Ten program jest szkodliwy nie tylko ze względu na to, że dla polskiej gospodarki jest za drogi. Jego efektem jest także wykluczenie co najmniej 100 tys. kobiet z rynku pracy. Mniej więcej tyle matek zrezygnowało z pracy na przełomie 2016 i 2017 roku, ze względu na dodatkowy dochód. Kobiety te nie zdają sobie sprawy, że kiedy ich dzieci dorosną, 500+ się skończy, a one okażą się trwale niezdolne do podjęcia jakiegokolwiek zatrudnienia. Niektóre z nich nawet nie będą zdawały sobie sprawy, dlaczego zostały pozbawione środków do życia.
PRZECZYTAJ TAKŻE: Nigdy, przenigdy, nie będziesz szedł z nami
Pieniądze z programu w coraz mniejszym stopniu idą na zaspokajanie potrzeb dzieci. Wyraźnie to widać w trakcie pandemii i wprowadzenia zdalnego nauczania. W niektórych regionach pozamiejskich ponad 30% dzieci nie uczestniczy w zajęciach. Łącznie około miliona uczniów nie ma dostępu do edukacji. Rodzicom brakuje na kupno komputera. W tym samym czasie sprzedaż tzw. małpek, buteleczek z wysokoprocentowym alkoholem, wzrosła tak bardzo, że obłożono je specjalnym podatkiem. A w ślad za sprzedażą alkoholu rośnie przemoc domowa. I to pomimo że liczba rodzin maleje.
To zarazem argument za tym, aby pomoc nie była przyznawana w gotówce, tylko w bonach. Takich, które można wymienić na rzeczy dla dzieci, a nie alkohol czy używki.
Jestem zwolennikiem pomocy najbiedniejszym. W szczególności wykluczonym. Ale pomoc powinna stymulować ich aktywność. Chociażby w ten sposób, że przyznawana byłaby tylko pracującym. Jako dodatek do wynagrodzenia, a nie kasa za rezygnację z pracy. Na pomoc bezrobotnym przeznaczone są inne fundusze.
500+ dostają wszyscy rodzice niepełnoletnich dzieci. Ci najbiedniejsi i ci najbogatsi. Dlaczego? To prawda, że nawet tym zamożnym te pieniądze się przydadzą. Ale najbiedniejszym są niezbędne do życia. Gdyby pomoc była uzależniona od analizy potrzeb, a nie urzędniczego arkusza, to niektóre rodziny, na przykład te z niepełnosprawnymi, mogłyby dostać więcej. A łączny koszt programu mógłby być niższy.
Trzeba też pamiętać, że 500+ zjada inflacja. Której zresztą ten program jest jedną z pośrednich przyczyn. Jeżeli nie będzie rewaloryzowany, to za kilka lat, będzie tylko symbolicznie wspierać rodzinne budżety. Pamiętam takie hasło z czasów PRL „każdemu po równo, choćby i g….”. Czy do tego zmierzamy?
I na koniec co zrobić. Program powinien być skierowany wyłącznie do osób niezamożnych. Po drugie, dla osób pracujących. Po trzecie 500 plus powinno funkcjonować w formie bonu, który może zostać spożytkowany na konkretne potrzeby dziecka. Proste i racjonalne.
fot. Flickr.com