Marsze środowisk radykalnych odbyły się 1 marca w wielu miastach Polski. W części z nich miały miejsce kontrmanifestacje. Mimo że marsze skrajnej prawicy 1 marca stały się mniej liczne, warto zastanowić się nad sensem państwowego święta „wyklętych”
W Polsce padają zarzuty w stronę Ukrainy dotyczące „gloryfikacji UPA”. Tyle, że pamięć o UPA na Ukrainie jest mocno regionalna, w upamiętniających UPA akcjach uczestniczy ograniczona grupa ludzi i się nie powiększa, a Ukraina nie ma osobnego państwowego święta UPA.
W dodatku upamiętnianie UPA to element mocno antysowiecki, nawet skrajni nacjonaliści nie czczą UPA za to, że mordowała Polaków, tylko za to, że po wojnie walczyła z sowietami. Tak miałoby wyglądać państwowe święto „wyklętych” w Polsce w założeniu jego pomysłodawców.
A w realnej Polsce role są wręcz odwróciły: pamięta się tych „wyklętych”, którzy zabijali ludność cywilną, przedstawicieli mniejszości narodowych. Krzyczy się „Bury nasz bohater”, nigdy nie słyszałem skandowania o Pileckim.
To, że element narodowościowy, a nie antysowiecki, jest ważny w polskim kulcie „wyklętych”, pokazuje też fakt, że wczoraj, mijając Ambasadę Ukrainy w Polsce, lektor marszu krzyknął: — „Nigdy nie zapomnimy rzezi wołyńskiej!”
Poderwał manifestantów do skandowania innego, mało związanego z wyklętymi hasła: „Od kołyski aż po grób polskie Wilno, polski Lwów”. Takie hasło uczestnicy marszu „żołnierzy wyklętych” wykrzykują pod placówką dyplomatyczną nie po raz pierwszy.
To, co Polska widzi w Ukrainie w związku z UPA, ma mało wspólnego z ukraińską rzeczywistością. Ukraińska pamięć historyczna to proces skomplikowany i pełen sprzeczności, ale w zupełnie innych kategoriach, niż widzi to Warszawa. Bo w UPA Warszawa widzi przede wszystkim siebie.
Nikt nie jest tak dobrym i konsekwentnym krytykiem polskiej polityki historycznej, jak sama Polska. Warto tylko wyciągnąć wszystkie oficjalne komunikaty wysłane do Kijowa, i „Ukraina” zamienić na „Polska”, „UPA” — na „żołnierze wyklęci”, a „Bandera” — na „Bury”.